– Naturalną rzeczą było sprowadzanie najpierw zagranicznych zawodników, a później trenerów, którzy wnosili do naszej siatkówki sporo nowości, profesjonalizmu i innych metod treningowych. Trenerzy reprezentacji doprowadzili naszą kadrę do medali mistrzostw Europy, mistrzostw świata. Nadal jednak nie udało się przebić naszego piątego miejsca z igrzysk w Atenach. Może uda się to trenerowi Heynenowi – powiedział Stanisław Gościniak, który był ostatnim polskim szkoleniowcem prowadzącym męską reprezentację naszego kraju.
Jak wyglądały twoje pierwsze kontakty z siatkówką?
Stanisław Gościniak: Tak trochę na doczepkę, bo brakowało szóstego, zabrano mnie na organizowany przez Gwardię Wrocław turniej międzyszkolny. Trenerem organizującym turniej był nieżyjący już Jan Śliwka, który po meczach zaproponował mnie i jeszcze kilku chłopakom treningi w Gwardii. On był moim pierwszym trenerem, od niego wiele nauczyłem się. Wcześniej, jeszcze w Lubinie poznałem Władysława Pałaszewskiego, który organizował w mojej szkole zajęcia sportowe. Utkwił mi w pamięci mecz, który grali z reprezentacją garnizonu radzieckiego stacjonującego wówczas w Lubinie. Nasze drogi później wielokrotnie się krzyżowały. Był moim trenerem w Gwardii Wrocław, a sporo później zdobywaliśmy mistrzostwa Polski w Resovii Rzeszów.
W Gwardii grałeś do 1968 roku. Co zdecydowało o twoich przenosinach do Rzeszowa?
– W Gwardii miałem okazję uczyć się gry na pozycji rozgrywającego. Wiele wyniosłem od starszych kolegów, reprezentantów kraju. Byłem najmłodszy, przy nich mogłem się rozwinąć. Trafiłem do reprezentacji prowadzonej przez Tadeusza Szlagora, w której poznałem zawodników Resovii: Janka Sucha i kończącego wówczas studia trenerskie w Warszawie Janusza Strzelczyka. Spytali mnie czy nie przeniósłbym się do Resovii, która grała wtedy w drugiej lidze. Spodobała mi się wizja przedstawiona przez kolegów. Po igrzyskach w Meksyku postanowiłem zmienić klub i tak trafiłem do Rzeszowa, przez co nie byłem przez rok powoływany przez trenera Szlagora do kadry. Twierdził, że nie będzie w reprezentacji miejsca dla siatkarza z drugiej ligi. Moja decyzja okazała się jednak szczęśliwa, bo po roku awansowaliśmy do pierwszej ligi i wróciłem do kadry.
Opowiedz trochę o Resovii, która była w tamtych latach jednym z najlepszych zespołów w Europie.
– To nie był zespół dojrzały wiekowo. Byłem, mając 24 lata najstarszy na boisku. Bardzo chcieliśmy osiągnąć coś wielkiego. Od początku znalazłem wspólny język z trenerem Strzelczykiem, z którym próbowaliśmy wprowadzić nowe elementy taktyczne. Grając w reprezentacji byłem pod wrażeniem Japończyków i Chińczyków. Jeszcze grając w Gwardii widziałem mecz reprezentacji Japonii z Nekodą i Sato w składzie. I właśnie Nekoda zaimponował mi swoim szybkim stylem rozdziału piłki. Jako rozgrywający chciałem na bazie ich rozwiązań wymyślić nowe zagrania. W Resovii grali niewysocy siatkarze, trenerowi spodobała się moja wizja gry kombinacyjnej. Stąd pomysł wprowadzenia „podwójnej krótkiej”, czyli nowatorskiego sposobu rozegrania piłki do atakującego , który z prawego skrzydła schodził do środka atakując piłkę wystawianą ponad, przed lub za środkowym. W czasach gdzie nie było specjalizacji w ataku, a dużą rolę odgrywała umiejętność obserwacji i szybkiej reakcji rozgrywającego, ten sposób gry był bardzo skuteczny. Przenieśliśmy go z resztą z klubu do reprezentacji.
Przed igrzyskami w Monachium oczekiwania były bardzo duże. Dlaczego wróciliście z nich dopiero z dziewiątym miejscem?
– Ten zespół, prowadzony przez Szlagora, był już wtedy przebudowywany. Nie byliśmy widocznie jeszcze gotowi na osiągnięcie sukcesu. Z Monachium oczywiście najbardziej pamiętam atak terrorystyczny na reprezentację Izraela. Zawody były przerwane, dopiero podczas spotkania wszystkich sportowców na stadionie olimpijskim ówczesny szef MKOL podjął decyzję o kontynuacji imprezy.
Wcześniej w 1967 roku zdobyliście pierwszy medal w męskiej reprezentacyjnej siatkówce.
– Tak, wywalczyliśmy w Turcji brązowy medal mistrzostw Europy. Patrzyliśmy wtedy z zazdrością na reprezentację kobiet, która już zdobywała medale, w tym olimpijski w Tokio. Bardzo nam, zależało, żeby im dorównać i w Turcji to się zaczęło.
Ukoronowaniem twojej kariery reprezentacyjnej były mistrzostwa świata w Meksyku.
– Wszystko zmieniło się wraz z objęciem funkcji trenera reprezentacji przez Jurka Wagnera. Wcześniej razem graliśmy w kadrze. On też był zwolennikiem wprowadzenia nowych rozwiązań. Chętnie wprowadził do reprezentacji nasze pomysły rozegrania. Mieliśmy bardzo wszechstronnych zawodników, przy których aż prosiło się grać podwójną krótką. Już podczas zgrupowań wysokogórskich w ZSRR, gdzie trenowaliśmy w jednym ośrodku z reprezentacjami Czechosłowacji i Związku Radzieckiego widać było, że idziemy w dobrą stronę. Graliśmy kilka meczów sparingowych, które wygrywaliśmy bez względu na składy i ustawienia. Z Pucharu Świata w 1973 roku wróciliśmy z drugim miejscem. Nabieraliśmy doświadczenia i pewności siebie. Ale przed wyjazdem do Meksyku nie mieliśmy odwagi zapowiadać sukcesu. Przed Montrealem Jurek Wagner mógł to zrobić, bo taki miał charakter. Przed mistrzostwami świata byliśmy cicho. Znaliśmy swoją wartość, ale byliśmy skromni i nie mówiliśmy głośno o naszych celach. Mieliśmy zespół już doświadczony, z kilkoma młodymi jak Tomek Wójtowicz, Mirek Rybaczewski czy Marek Karbarz. Ten dobrze rozumiejący się kolektyw, z jasno określonym celem, wzajemnie dopingujący się do ciężkiej pracy, nie narzekający na trudne warunki dawał nadzieję na osiągnięcie czegoś niezwykłego. Dopięliśmy swego wygrywając wszystkie mecze, wielokrotnie po ciężkiej pięciosetowej walce.
Nie poleciałeś na igrzyska w Montrealu, jak to naprawdę było z twoim pożegnaniem się z reprezentacją?
– Po zdobyciu złotego medalu w Meksyku zagrałem jeszcze sezon w Resovii, zdobyliśmy z resztą czwarty tytuł mistrzowski. Doszliśmy do finału Pucharu Europy, w którym przegraliśmy po walce z CSKA Moskwa, klubem który był praktycznie reprezentacją Związku Radzieckiego. Miałem 31 lat, borykałem się z problemami zdrowotnymi. Moje obciążone kolana dawały o sobie znać. Według ówczesnych przepisów dopiero po ukończeniu 30 roku życia można było ubiegać się o zgodę na grę w klubie zagranicznym. Rozmawiałem z Jurkiem Wagnerem o moim wyjeździe. Miałem kilka propozycji z Europy: Francji, Belgii czy Włoch. Powiedziałem, że chciałbym wyjechać i w związku z tym podziękuję za grę w reprezentacji. Jurek zgodził się i zgodnie z jego sugestią napisałem do Związku i Resovii pisma, w których o tym poinformowałem. W kadrze grał już Wiesław Gawłowski, młody wspaniały rozgrywający, który bez problemów przejął moją pozycję w kadrze.
Zamiast w Europie zachodniej wylądowałeś w USA. Jak do tego doszło?
– Już w Meksyku pojawili się Amerykanie, którzy rozmawiali ze starszymi, między innymi ze mną, o pomyśle promowania siatkówki w Stanach Zjednoczonych. Tam była tylko liga akademicka, próbowano zorganizować profesjonalne rozgrywki. Wyglądało to inaczej niż na przykład we Włoszech, gdzie Tomek Wójtowicz czy Edek Skorek wyjechali z rodzinami na kilka lat. W Stanach zorganizowano mecze pokazowe, co ciekawe w mieszanych składach. Na boisku grały dwie kobiety. Na mój wniosek panie grały tylko w drugiej linii, na przyjęciu i w obronie. Ten cykl rozgrywany w kilkunastu miastach trwał około miesiąca, po zakończeniu wróciłem do Polski. Nie zdecydowałem się na wyjazd do Włoch, bo kończyłem studia na AWF, urodził się mój syn Grzesiek. Nie wyobrażałem sobie, że w tej sytuacji mógłbym rzucić wszystko i wyjechać.
W Polsce było dużo szumu wokół twojego wyjazdu do USA.
– Do dzisiaj krążą plotki o dyskwalifikacji, którą miałem otrzymać. Do dzisiaj jej nie dostałem. Tak się złożyło, że tuż po moim powrocie ze Stanów w Katowicach rozgrywany był międzynarodowy turniej. Chciałem zobaczyć jak chłopcy sobie radzą i pojawiłem się na trybunach Spodka przed meczem z Rumunią. Zauważył mnie kapitan Rumunów, informacja dotarła do Jurka Wagnera, który natychmiast wysłał kogoś, aby ściągnąć mnie na dół. Po meczu Jurek powiedział mi, że trzeba było trochę szumu narobić, żeby młodym nie poprzewracało się w głowach i nie pomyśleli, że wszystko im wolno. Tak naprawdę wyglądała ta wielka afera.
Twoje mecze w USA były ostatnimi w karierze.
– Tak, zdecydowałem się na pracę trenerską. I tu kolejny raz podjąłem szczęśliwą dla mnie decyzję. Mimo kilku propozycji z czołowych klubów, na przykład Wiesław Gawłowski ciągnął mnie do Sosnowca, rozmawiałem też Olsztynem, wybrałem AZS Częstochowę. Nie chciałem iść na gotowe. Od początku planowałem rozpocząć w drugiej lidze. W Częstochowie, klubie akademickim mogłem kształtować młodych chłopaków od początku, dbając o ich nie tylko sportowy rozwój. I tak trafiłem do klubu, w którym pracowałem przez wiele lat, z którym najpierw awansowaliśmy do pierwszej ligi, a potem wielokrotnie wygrywaliśmy mistrzostwo Polski.
Ilu reprezentantów kraju wychowałeś?
– Nigdy nie powiem, że to ja z kogoś zrobiłem kadrowicza. Miałem swój wkład wyszukując młodych jak Piotrek Gruszka, bracia Stelmachowie czy Paweł Woicki. W przypadku tego ostatniego niełatwo mi było przekonać innych, że ten mikrus będzie z całej swojej grupy najlepszy. Z racji pozycji na boisku, na której grałem najwięcej uwagi poświęcałem rozgrywającym i mam nadzieję, że udało mi się ich czegoś nauczyć. Już jako trener reprezentacji przyjeżdżałem na zgrupowania Irka Mazura obserwując młodego Pawła Zagumnego. Wielka chwała należy się wszystkim trenerom, którzy szukają talentów, a później uczą i kształtują siatkarzy. Dzięki nim jesteśmy najlepsi na świecie.
Okazałeś się na tyle dobrym trenerem, że otrzymałeś i to dwukrotnie propozycję objęcia stanowiska szkoleniowca reprezentacji.
– Pierwszy raz prowadziłem kadrę podczas mistrzostw świata we Francji w 1986 roku. Drugi raz, po rezygnacji Waldka Wspaniałego poprowadziłem reprezentację na igrzyskach w Atenach. Przed wyjazdem do Grecji poprosiłem o radę trenerów klubowych, z którymi przeprowadziłem szereg spotkań. Rozmawialiśmy na temat kandydatów do gry w kadrze i przyznam się, że niektórych sugestii posłuchałem i w efekcie z różnym skutkiem.
Byłeś jak do tej pory ostatnim polskim trenerem reprezentacji. Mija szesnaście lat pracy trenerów zza granicy. Jak oceniasz ten czas i jakie są twoje prognozy na przyszłość?
– Powiem tak. Ja też wyjeżdżałem w latach osiemdziesiątych, gdy dominowali Amerykanie, na staże do Stanów Zjednoczonych. Uważam, że trzeba uczyć się od lepszych. Naturalną rzeczą było sprowadzanie najpierw zagranicznych zawodników, a później trenerów, którzy wnosili do naszej siatkówki sporo nowości, profesjonalizmu i innych metod treningowych. Trenerzy reprezentacji doprowadzili naszą kadrę do medali mistrzostw Europy, mistrzostw świata. Nadal jednak nie udało się przebić naszego piątego miejsca z igrzysk w Atenach. Może uda się to trenerowi Heynenowi, którego z resztą miałem okazję poprowadzić jako zawodnika w pokazowym meczu w Belgii. Mimo wszystko uważam, że nadchodzi czas powierzyć pierwszą reprezentację polskiemu trenerowi.
źródło: pzps.pl