Strefa Siatkówki – Mocny Serwis
Strona Główna > Aktualności > I liga mężczyzn > Tomasz Bonisławski: Zdawałem sobie sprawę, że mamy dosyć młody zespół

Tomasz Bonisławski: Zdawałem sobie sprawę, że mamy dosyć młody zespół

fot. Klaudia Piwowarczyk

Przez wiele lat reprezentował barwy bydgoskiej siatkówki. Według niego kluczem do sukcesu w sporcie jest szczęście. Libero Visły Bydogszcz, Tomasz Bonisławski w wywiadzie opowiedział o swoich planach po zakończeniu kariery, dlaczego wrócił do Bydgoszczy i który sezon wspomina najlepiej.

Rozmawiamy zaraz po waszym wygranym meczu z zespołem z Kluczborkaw ćwierćfinale Tauron 1. Ligi. Od początku sezonu liczyłeś na to, że zajdziecie tak daleko?

Tomasz Bonisławski: Nie, powiem szczerze, że nie liczyłem, że będziemy w czwórce. Zdawałem sobie sprawę, że mamy dosyć młody zespół i będzie ciężko. Wiedziałem, że liga jest wyrównana i z roku na rok coraz ciekawsza. Dobrze się przygotowaliśmy do play-off. Fajnie pograliśmy i jesteśmy w czwórce. Zobaczymy, co będzie później.

A jak oceniasz swoją grę w tym sezonie?

– Jestem tutaj, żeby trochę pomóc Filipowi, bo to jest jego pierwszy sezon, kiedy gra w pełnym wymiarze. Miałem swoje okazje, swoje szanse. Były mecze, gdzie pomogłem zespołowi, były mecze troszeczkę gorsze. Nie będę tutaj rozdzierał szat i mówił, że powinienem grać. Byliśmy umówieni z trenerem na to, że taka jest moja rola i staram się z tego wywiązywać. Nie ma co jakiś dziwnych teorii podkładać pod to, bo tak jest, tak się umówiłem. Ogólnie jest pozytywnie. Mogło być lepiej, mogło być gorzej, ale jest ok.

Który mecz był dla was najtrudniejszy w tym sezonie?

– Chyba ten w Kluczborku, w fazie zasadniczej, gdzie przegraliśmy 0:3. Wiedzieliśmy, że mogliśmy tam zrobić coś więcej. Trochę nam to podcięło skrzydła. Co prawda rotowaliśmy trochę składem, ogólnie dużo rotujemy. Nie było jakiegoś super trudnego meczu, każdy mecz jest na swój sposób specyficzny. Pamiętam też mecz w Sulęcinie, chociaż mnie akurat tam nie było. On się skończył po tie-breaku 3:2, było to trudne spotkanie. Niby wydaje się, że jest trochę słabszy przeciwnik, ale wcale tak to nie wygląda, bo w każdym meczu trzeba jakoś tam punkty wyszarpać.

Chcę też zapytać o Michala Masnego. Graliście razem na boisku, a teraz jest twoim trenerem. Trudno było ci przejść z relacji kolega z boiska, a trener-zawodnik.

– Nie, nie było mi trudno. Nie spotkałem się z tym pierwszy raz, bo wcześniej, kiedy grałem w Stali Nysa, miałem tak z Piotrem Łuką. Jesteśmy na cześć, ale na treningu czy na meczu zwracam się do niego trenerze. On jest nade mną, wydaje polecenia, jest jakaś hierarchia zachowana. Robię co mi każe, taka jest moja rola w tym zespole. Także nie mam z tym jakiegoś problemu.

Zaczynałeś swoją karierę tutaj. Potem trzy sezony spędziłeś poza Bydgoszczą i znowu wróciłeś. Co zadecydowało o tym, że chciałeś tutaj wrócić?

– Odszedłem stąd trochę bardziej przymusowo. Zespół się zmieniał, ja szukałem jakiś nowych wyzwań i akurat trafiłem do Nysy. Tam spędziłem dwa fajne lata. Co  zadecydowało, że wróciłem? Zmieniał się zarząd i po prostu dostałem propozycję, czy nie chciałbym wrócić, pomóc. Wszystko się zmieniało tutaj, taką dostałem propozycję i z tego skorzystałem. Duża zasługa w tym pana Janusza Zacniewskiego,  Zuzy i trenera Michalczyka, którzy wyciągnęli do mnie rękę i jestem im wdzięczny za to. 

Który z sezonów w Bydgoszczy wspominasz najlepiej?

– Najlepiej wspominam ten, gdzie grałem najwięcej. Doszło wtedy do zmiany trenera, przyszedł Vital Heynen. Praktycznie od deski do deski grałem i bardzo dużo się wtedy nauczyłem. Super, fajne doświadczenie, złapałem luz na boisku. Mimo tego, że skończyliśmy na 9. miejscu, to dużo dobrego się działo wokół klubu. To najbardziej wspominam, że najwięcej się nauczyłem, najwięcej ode mnie zależało, na fajnym poziomie graliśmy, więc bardzo dobrze wspominam. Były też inne fajne sezony, na przykład ten pierwszy, kiedy debiutowałem. Jak się wchodziło na boisko, to była pełna hala. Pamiętam mecze o brązowy medal z Jastrzębskim Węglem. Nogi miałem jak z waty, pełna hala. Jak nasi kibice gwizdali, to nam w uszach miksowało na środku boiska. Było to dużo przeżycie dla chłopaka, wtedy dwudziestoletniego. Szkoda, że wtedy medalu nie zdobyłem, już pewnie nigdy nie będzie mi dane zdobyć medalu w PlusLidze, ale to przeżycie zostaje do końca życia.

Jak zaczęła się twoja przygoda z siatkówką?

– Pochodzę z małej miejscowości. Zaczęło się w rozgrywek szkolnych, troszkę z bratem też graliśmy w siatkówkę plażową. W rozgrywkach szkolnych były trójki siatkarskie i zawsze z moją miejscowością dochodziliśmy do szczebla wojewódzkiego, ale przegrywaliśmy tylko z Bydgoszczą, ze szkołą sportową. Trenerzy namawiali mnie, żebym zmienił szkołę – no i tak się stało, trener Tomasz Zaczek namówił mnie i przyszedłem do trzeciej klasy gimnazjum w szkole sportowej i tak zostałem. Troszkę zmieniłem pozycję, bo grałem na przyjęciu, potem już na libero. Trochę przypadku w tym było, ale fajnie się potoczyło.

A czy jak zaczynałeś grać w siatkówkę, to wiedziałeś o tym, że chcesz być profesjonalnym zawodnikiem? Czy było dla ciebie bardziej hobby?

– Pasję do sportu miałem od zawsze. Dłużej chyba w piłkę nożną grałem, bo w takiej małej miejscowości, to jednak wszyscy w piłkę kopali. Zawsze na boisku siedzieliśmy całymi dniami, ale siatkówkę też bardzo lubiłem. Wiedziałem, że jakieś mam osiągnięcia w młodzieżowej siatkówce, dlatego trochę zaryzykowałem. Wiadomo, przychodząc do dużego miasta z małej miejscowości, gdy jeszcze nie było tak, że każdy ma telefon w ręku, było mi trudno. Pamiętam, jak mieszkając w internacie, trzeba było iść wrzucić kartę do budki telefonicznej, albo gdy pierwszy raz wsiadałem do autobusu miejskiego, gdzie trener mi rysował, na którym przystanku powinienem wysiąść, żeby dojechać do internatu. Można powiedzieć, że śmieszna sytuacja, ale dla szesnastoletniego człowieka na pewno duże przeżycie. Na szczęście nie byłem jedyny, miałem też kumpli, także jakoś powoli to poszło.

Jak radzisz sobie po przegranych meczach? Co prawda, to nie był przegrany mecz,  ale pytam ogólnie.

– Było już tyle tych przegranych, też tyle wygranych, że po prostu skupiasz się na kolejnych meczach. Jakby człowiek rozpamiętywał cały czas, to by było coraz gorzej. Są takie mecze, kiedy czego się nie dotkniesz, to wszystko jest idealnie, a są takie, że walczysz ze sobą. Odcina się słabszy mecz i zaczynasz od nowa pracę. Zaczynam od siłowni, staram się wtedy robić dużo powtórzeń, zostawać po treningu, trenować takie elementy, które mi najsłabiej wychodziły. Tak funkcjonuje cały zespół. Jeżeli mamy jakiś problem w całej drużynie, na przykład z przyjęciem, to trenujemy więcej przyjęcia. Jeżeli mamy problem z wysoką piłką w ataku, to robimy tego też dużo. Nie rozpaczam jakoś, już jestem chyba za stary, żeby rozpaczać. Wiadomo, jest przykro, ale wraca się do rodziny, porozmawia, wypije herbatę i tyle. No i na następny dzień już do roboty.

A na początku kariery jak u ciebie było z przegranymi meczami?

– Ciężko było, bo dużo było takich meczów ciężkich dla psychiki człowieka, pełnych emocji i człowiek nie mógł zasnąć. Do tej pory mam tak, że jeżeli jakiś mecz się kończy dosyć późno, nawet zwycięski, to wracam i do drugiej, trzeciej nie mogę zasnąć, bo te emocje muszą zejść. Nie jesteś w stanie po prostu zasnąć. Staram się jakąś książkę poczytać, bo książka mnie usypia. To mi pomaga. Ciężko było na początku. Bardziej może nie z tym jak człowiek przegrał, tylko z poradzeniem sobie z presją, tak, żeby wejść i grać. To było najtrudniejsze, bo trafiłem na takie lata, gdzie tutaj było naprawdę dużo kibiców. Dobry zespół był, miałem się od kogo uczyć, ale też nie chciałem odstawać poziomem, bo człowiekowi było wstyd, dlatego chciałem grać jak najlepiej.

Jakie cechy są według ciebie najważniejsze, aby zajść tak daleko w świecie sportu?

– Może to nie do mnie pytanie, no bo ja nie jest zaszedłem jakoś nie wiadomo jak daleko. Trzeba mieć talent, to jest podstawa. Wszędzie się słyszy, że dużo pracy. Trzeba powtórzyć, że praca owszem, ale ja też twierdzę, że trzeba mieć kupę szczęścia. Jest dużo zawodników,  nie mówię o tych topowych, ale żeby grać w jakimś średniaku, na przykład w najwyższych ligach, to trzeba mieć dużo szczęścia. Jest dużo chłopaków, którzy potrafią grać, dobrze trenują, a nie mają tego szczęścia. Dla mnie to kilka procent na pewno, jak nie kilkanaście, to jest szczęście, żeby być w dobrym miejscu. Ktoś może złapie kontuzję, wchodzisz za niego i zagrasz dobry mecz i wtedy to się otwiera się przed tobą jakaś brama. Ale jak mówię, jest dużo takich zależnych.

A czy patrząc z perspektywy czasu zmieniłby się jakąś decyzję w swojej karierze? Żałujesz czegoś, co zrobiłeś?

– Nie wiem, czasami się nad tym zastanawiam. Może jakieś wybory, może powinien coś więcej na jakiś meczach zrobić? Po prostu mógłbym więcej luzu mieć w sobie? Nie wiem, ciężko musiałbym się nad tym długo zastanowić. Może jakiś wybór innych klubów? Dochodzą do tego też sytuacje pozasportowe, są takie rzeczy, których człowiek nie przewidzi czasami. Coś się stanie, jakaś kontuzja i po prostu tak musiało być. Ja staram się nie wnikać już w to wszystko, jest jak jest. Staram się każdego dnia iść swoją drogą, którą sobie założę.

Cała rozmowa  Julii Rogowskiej w serwisie Visły Bydgoszcz

źródło: visla-bydgoszcz.pl

nadesłał:

Więcej artykułów z kategorii :
Aktualności, I liga mężczyzn

Tagi przypisane do artykułu:
, ,

Więcej artykułów z dnia :
2023-05-05

Jeśli zauważyłeś błąd w tekście zgłoś go naszej redakcji:

Copyrights 2015-2024 Strefa Siatkówki All rights reserved