Krystyna Strasz wraz z zakończeniem ostatniego sezonu zakończyła swoją siatkarską karierę. Libero, która na swoim koncie posiada 22 występy w reprezentacji Polski w wywiadzie z naszą redakcją podsumowała swoją karierę, z widocznym naciskiem na klub MKS-u Dąbrowa Górnicza.
W długiej rozmowie ze Strefą Siatkówki Krystyna Strasz opowiada o:
- początkach kariery
- trudnych finałach TAURON Ligi z Chemikiem Police
- decyzji o zakończeniu kariery
- życiu po siatkówce
SIATKARSKIE POCZĄTKI
Krzysztof Sarna (Strefa Siatkówki): Na samym początku nie może zabraknąć oczywistego pytania. Jak to się stało, że poszłaś na pierwszy trening i zostałaś siatkarką?
Krystyna Strasz: – Razem z moją bliźniaczką zawsze byłam świrem sportowym. Piłka nie odklejała się od naszych rąk, z tym że bliższa mi była mniejsza piłka, do piłki ręcznej. To w nią bardziej chciałam grać, podczas gdy moja siostra w siatkówkę. Żeby jednak było sprawiedliwie jak na siostry bliźniaczki – trzeba było się podzielić. Pół godziny piłki ręcznej oraz pół godziny siatkówki. Nasza przygoda wyglądała tak w kółko.
Później, jak przeszłyśmy do gimnazjum, zauważyła nas nasza wychowawczyni i nauczycielka wychowania fizycznego. Poleciła do klubu, w którym trenerem był Waldemar Kawka. Poszłyśmy na pierwsze próbny trening i tak zostałam przez te kilkanaście lat.
Jeśli się nie mylę, to chyba wspominałaś też kiedyś o koszykówce.
– Koszykówka raczej nie była do końca dyscypliną dla mnie. Kosz jest za wysoko, a piłka za duża (śmiech). To jakoś mniej mi się podobało. Grałam jednak we wszystko, bo w szkolnych zawodach rywalizowałam w lekkiej atletyce, biegałam, pływałam, grałam w siatkówkę, piłkę ręczną czy koszykówkę. Brało się udział we wszystkich możliwych zawodach, bo lubiłam wszystkie sporty. Od drugiej gimnazjum uczęszczałyśmy już do klasy sportowej i tak do tej pory zostałam przy siatkówce.
Czy od początku grałaś na pozycji libero ze względu na wzrost?
– Nie. Wtedy byłam jeszcze tą wyższą z bliźniaczek, więc to moja siostra była na pozycji libero. Radziła sobie bardzo dobrze, ale niestety później wyeliminowała ją kontuzja. Nie wróciła do uprawiania sportu.
POCZĄTKI KARIERY W MKS-IE DĄBROWA GÓRNICZA
Powiedziałaś o zawodach szkolnych. Urodziłaś się w Sosnowcu, wychowywałaś się w Dąbrowie Górniczej. Do jakich szkół uczęszczałaś?
– W sumie przez całe życie uczęszczałam do jednej szkoły. Kiedyś nazywała się to szkoła nr. 33 na Mydlicach w Dąbrowie Górniczej i w niej zaczęłam przygodę. Następnie w momencie, kiedy przyszła reforma, zmienił się cały układ i rozpoczęło się gimnazjum. Płynnie przeszłam do gimnazjum w tej samej szkole, które później nazywało się Gimnazjum im. Polskich Olimpijczyków i do tej pory tak to wygląda. Tam chodziłam również do liceum. Nigdy nie chodziłam do innej szkoły. Miałam to szczęście, że trafiłam w moment reformy, że zawsze ścieżka w tę i z powrotem była taka sama, wydeptana przez Mydlice w Dąbrowie Górniczej.
W internecie można znaleźć, że swoje pierwsze kroki w młodzieżowych drużynach MKS-u stawiałaś w sezonie 2003/2004. Czy pamiętasz może, kiedy zaczęło się już twoje poważne granie w drużynach młodzieżowych?
– Nie pamiętam dokładnie latami. Wiem, że to była druga klasa gimnazjum, kiedy przeszłyśmy do klasy sportowej i wtedy już brałyśmy udział we wszystkich zawodach. W pierwszej klasie gimnazjum zaczęłyśmy już chodzić na treningi i w drugiej części sezonu ocierałyśmy się o rozgrywki młodzieżowe. Trochę czasu zleciało i trudno sobie to przypomnieć.
Spodziewałaś się może, że po kilku sezonach otrzymasz już propozycję z pierwszej drużyny MKS-u?
-Szczerze mówiąc, nigdy się tego nie spodziewałam. W ogóle nie wiązałam kariery z siatkówką. Moja siostra grała na pozycji libero i to ona była tym świrem nakręconym na siatkówkę. Ja również ją uwielbiałam, ale nie wyobrażałam sobie tego. Nie było w okolicy przykładu seniorskiej drużyny, bo to często jest tak, że, jak się chodzi na mecze, widzi seniorskie składy dziewczyn, które grają, to dziecko widzi, marzy i chce być siatkarką. W tamtym momencie nie było takiego zespołu. Wówczas reprezentacja zdobyła chyba pierwsze złoto na mistrzostwach Europy. To były momenty, w których bardzo uwielbiałam siatkówkę, bo kibicowałam zawsze – nieważne na jakim etapie. Myślę, że jednak nie planowałam tego “ostro”. Uważam, że zgrały się ku temu zarówno szczęście, determinacja, ciężka praca oraz trafienie w odpowiednim miejscu na odpowiednich ludzi. Wszystko splotło się na to, że grałam w siatkówkę przez całe moje dotychczasowe życie.
Jaka była reakcja twoja oraz twoich rodziców na przejście do pierwszej drużyny, a także na pierwszy kontrakt, pierwsze zarobione pieniądze z czegoś, o czym nie myślałaś, że będziesz robić?
– Myślę, że nie było jakiejś radości i reakcji. Na początku zasada była – przyjść sobie na jeden trening, przyjść dwa razy w tygodniu, a później coraz częściej i coraz częściej. To płynnie przeszło z momentów, kiedy jeszcze przychodziłam przerażona na treningi seniorek. Nie pamiętam, ile mogłam mieć wtedy lat, pewnie 16-17 lat. Byłam przerażona, bo wszystkie się wydawały dorosłe. Wtedy były to dla mnie wiele starsze dziewczyny. To były takie pojedyncze treningi.
Później okazało się, że chodziłam na treningi coraz częściej. Kiedy już podpisałam pierwszy kontrakt, to był moment pierwszego szoku, że faktycznie jestem w stanie sama się utrzymać, coś sobie kupić i nie muszę prosić o to rodziców. Wiadomo, to nie były gigantyczne kontrakty, ale wystarczało na bieżące wydatki na co dzień.
Czy na samym starcie kariery towarzyszyły ci nadzwyczajne trudności?
– Byłam nieśmiała, więc pamiętam, że na samym początku był moment stresy. Bardzo mnie stresowało chodzenie na treningi do seniorskiego zespołu. Samo odezwanie się, krzyczenie na boisku czy tym podobne rzeczy stanowiły swego rodzaju przejście przez wszystkie etapy, żeby się odblokować i poczuć pewniej w drużynie. Tym bardziej że z moim rozwojem rozwijał się także MKS. Jak już mówiłam – miałam szczęście trafić w odpowiednim miejscu na odpowiednich ludzi i odpowiedni czas, to tak też było z MKS-em. Dorastając i rozwijając się, rozwijałam się wraz z tym klubem. Po kolei byłyśmy coraz lepszym zespołem i powoli dobijałyśmy się do awansu do ekstraklasy. Równocześnie ja dorastałam jako zawodniczka.
Czy wraz z tym dorastaniem i obserwowaniem siatkówki od kuchni były może rzeczy, które cię specjalnie zaskoczyły?
– Na tę chwilę nie jestem sobie w stanie przypomnieć, czy coś szczególnie mnie zaskoczyło. Była dalej to ta sama siatkówka. Wtedy nie był to jeszcze moment konkretnej analizy, tak jak ma to miejsce aktualnie. Teraz sporą różnicą jest przejście z kadetki do juniorki, a w konsekwencji do seniorskiego składu, ponieważ wiąże się to z godzinami spędzonymi podczas analiz wideo, taktycznych i technicznych, a także zajęciami z trenerami przygotowania fizycznego czy psychologią.
Myślę, że teraz jest tego więcej. Kiedyś wyglądało to tak, że, mecz do analizy włączaliśmy sobie na laptopie, na małym ekraniku. Tak wyglądały pierwsze analizy wideo. Oglądało się je i starało przygotować do zespołu. Współcześnie jest to bardziej rozbite.
Na tamten moment nie było takiego czegoś, co by mnie zaskoczyło.
Powiedziałaś, że na początku to granie było sporą frajdą i przyjemnością, ale czy pojawiły się może też pierwsze momenty zwątpienia bądź trudności?
– Myślę, że często takie miałam. Cała siatkarska kariera się na tym opiera. Jak to się mówi, jesteśmy taką siatkarką, siatkarzem, jaki był nasz ostatni mecz. Wiadomo, że mecze raz są lepsze, a raz gorsze. Wtedy pojawiają się problemy psychiczne czy rozważania. Różnie to bywało w trakcie całej kariery.
GRA W MKS-IE DĄBROWA GÓRNICZA
Czy towarzyszyły ci szczególne emocje w związku z grą w rodzimym klubie? Były może jakieś dodatkowe smaczki? Może duma, zwłaszcza kiedy MKS był potęgą na siatkarskiej mapie Polski?
– Dla mnie to było ogromne szczęście. Można powiedzieć, że wszystkie dziewczyny, które przychodziły do klubu z Dąbrowy Górniczej, często zazdrościły mi, że jednak mam rodzinę i wszystkich bliskich na miejscu. To ogromna radość. Zawsze od początku każdego sezonu byłam tą, która oprowadzała i pokazywała fajne miejsca w Dąbrowie, bo jest ich dużo. Bardzo się cieszyłam, że nie musiałam nigdzie wyjeżdżać i podejmować tej decyzji.
Rozwijałam się wraz z klubem. W momencie, kiedy stawałam się lepszą zawodniczką, klub również stawał się jeszcze lepszy. Nie byłam zmuszona do szukania alternatywy, żeby mieć możliwość grania.
Z twojej perspektywy co stało się z klubem z Dąbrowy Górniczej, że nie ma go nawet w niższych szczeblach rozgrywkowych?
– Ciężko stwierdzić, bo odeszłam chwilę przed całkowitym upadkiem MKS-u. Strasznie żałuję takiego obrotu spraw, ponieważ ogromna i ciężka praca zawodniczek, sztabów i wszystkich ludzi została włożona w to, by klub był tam, gdzie był. Nie było to dla mnie przyjemne, bo sama rozstałam się z zaległościami i na tym się też u mnie skończyło, jak i wielu innym zawodniczkom. To było bardzo przykre. O tym, co się stało i jakim cudem można było doprowadzić ten klub do takiego miejsca, że musiał się już rozsypać, mogą wiedzieć tylko ludzie, którzy byli bardzo blisko tego.
To tym bardziej przykre, ponieważ w Dąbrowie był super klimat do grania. Wszystkie dziewczyny, które przyjeżdżały tu grać z Polski czy z zagranicy, powtarzały, że to idealne miejsce, które nie jest wielkim miastem. Siatkówka cieszyła się ogromną popularnością i bardzo dużo ludzi z Dąbrowy Górniczej przychodziło na mecze. Wszyscy z grona siatkarskiego żałują, że MKS-u nie ma już na siatkarskiej mapie.
Nieoficjalnie mówiło się o wspomnianych przez ciebie zaległościach i zadłużeniu klubu. Czy tobie udało się je odzyskać?
– Niestety nie udało się. Mimo że po moim zakończeniu przygody z MKS-em klub jeszcze grał przez trzy sezony.
O jakich pieniądzach mowa?
– Nie będę tego mówić konkretnie, ale na pewno nie były to dla mnie małe pieniądze. Z pewnością bardzo by się przydały. Szczerze powiedziawszy, nie spodziewałam się tego, bo zawsze mówiłam jako wychowanka, że “zaczekam i zaczekam”. Tak czekałam i z tego sezonu, w którym skończyłam grę w MKS-ie (sezon 2015/2016 – przyp. red.) byłam jedyną, która rozstała się z klubem z zaległościami, których już nie odzyskałam.
Pomijając zaległości finansowe, jak oceniłabyś organizację klubu w jego szczytowych latach? Z wierzchu wyglądało to naprawdę fajnie, zwłaszcza kiedy zespół odnosił sukcesy. Później jednak z roku na rok wszystko gasło.
– Jeśli chodzi o najlepsze czasy to i organizacja była super. Dziewczyny, które przyjeżdżały, miały takie samo zdanie. Organizacja, cała infrastruktura oraz wszystko, co było potrzebne do grania w siatkówkę, było na miejscu. Dąbrowa Górnicza była idealnym miejscem. Oceniam to super z perspektywy tamtego czasu.
Zapewne odpowiesz, że nie jesteś kompetentną osobą do odpowiedzi na to pytanie, ale miałaś do czynienia z klubem z Dąbrowy, który był zarządzany przez osoby z miasta, a także z klubem z Łodzi, który jest aktualnie prywatnym podmiotem. Z twojej perspektywy czy kluby powinny być zarządzane przez władze miejskie?
– Myślę, że to nie jest tak naprawdę zły pomysł. Można to połączyć, chociaż nie do końca jestem pewna, czy wówczas klub z Dąbrowy był w pełni całkowicie miejską spółką. Były różne sezony i nie wiem, jak wyglądało to na sam koniec. To wszystko zależy od ludzi, bo wszystko da się zrobić. Jeżeli jest grupa ludzi, która chce coś zrobić dla siatkówki, dla sportu i dla drużyny, to nieważne z jakiej strony, ale można to zrobić. Czy to przez miasto, czy przez prywatnych sponsorów jest się w stanie osiągnąć sukces. Nie rozgraniczałabym tego, że z miastem jest w porządku bądź nie w porządku i na odwrót w ŁKS-ie, bo to zależy od ludzi.
LATA ŚWIETNOŚCI MKS-U DĄBROWA GÓRNICZA
Niewiele po tym, jak dołączyłaś do pierwszej drużyny MKS-u Dąbrowa Górnicza, awansowałaś do ówczesnej Ligi Siatkówki Kobiet po wygranej rywalizacji na noże wręcz z Wisłą Kraków. Pamiętam również, że po ostatnim meczu miałyście koszulki “MMKS”. Jak wspominasz tamten okres?
– Fantastycznie. Ten czas był ogromną radością, bo w tamtym momencie nie byłyśmy stawiane w roli faworyta. Pamiętam, że w drużynie z Krakowa grała Magda Śliwa. W sezonie mocno biłyśmy się z Wisłą Kraków, natomiast końcówka była w naszym przypadku wielkim zaskoczeniem. Na pewno każdy wierzył, ale nie byłyśmy faworytem. Pamiętam, że miałyśmy Marzenkę Wilczyńską, która była naszym jokerem i weszła w bardzo trudnym momencie, odwracając losy meczu. Doskonale to pamiętam.
Pamiętam koszulki. Pamiętam radość na parkiecie, szampana, skręconą kostkę naszej rozgrywającej na szampanie (śmiech), a później jeszcze świętowanie w trakcie Dni Dąbrowy. To wszystko doskonale pamiętam.Każdej siatkarce, każdemu siatkarzowi życzę zdobycia czegoś takiego i osiągnięcia takiego sukcesu, jakim na tamten moment był awans.
Czy to był pierwszy sukces w twojej seniorskiej karierze siatkarki?
– Jeśli chodzi o dorosłą karierę to tak. W młodzieżowej siatkówce zdobyłam mistrzostwo Polski kadetek, czy też brązowy medal w siatkówce plażowej na mistrzostwach Polski kadetek. Awans był dla nas fantastyczną rzeczą. Był jednak moment, że zastanawiałam się co potem. Myślałam, że nie dostanę kolejnej szansy, będę kończyć, a jednak wszystko potoczyło się całkiem inaczej i bardzo się z tego cieszę.
Awans był preludium to tworzenia się silnych tradycji siatkarskich w Dąbrowie Górniczej. Jak z twojej perspektywy miasto żyło siatkówką? Czy towarzyszyła ci rozpoznawalność, a ludzie prosili o zdjęcia bądź autografy podczas rutynowych czynności w mieście?
– Myślę, że jeszcze po awansie rzadziej, ale wraz z każdym rokiem było to widoczne coraz bardziej. Cała Dąbrowa faktycznie bardzo mocno żyła siatkówką. Tak naprawdę jestem w szoku – minęło tyle lat, a ludzie nadal pamiętają. Teraz wróciłam do Dąbrowy jako siatkarska emerytka. Kiedy idę w różne miejsca w mieście, czy to do sklepu, ludzie dalej pamiętają, zaczepiają i pytają co z tą siatkówką. Na tamten moment dużo ludzi żyło siatkówką i często spotykało się kibiców, co było bardzo miłe. Jestem w szoku, że do tej pory mieszkańcy pamiętają i dopytują o tę siatkówkę, chcąc jej.
Tak sobie pomyślałem, że skoro jest tak trudno, to może Krysia Strasz wejdzie ubrana cała na biało i ruszy siatkówkę w Dąbrowie Górniczej.
– Bardzo bym chciała. Są takie ambitne plany, żeby trochę drgnąć siatkówkę w Dąbrowie. Nieustannie jestem w fazie załatwiania oraz rozmów. Na pewno bardzo bym chciała, żeby MKS zaczął się ponownie liczyć, przede wszystkim zaczynając od dołu, od młodzieży, żeby następna Krysia Strasz, następna Kasia Urban, która była mistrzynią świata z Dąbrowy Górniczej oraz Asia Wiatr liczyły się przez kolejne długie lata jako dąbrowianki na siatkarskich arenach.
W sezonach 2009/2010 oraz 2011/2012 zdobyłaś z MKS-em pierwsze brązowe medale. To kolejne, lecz tym razem namacalne sukcesy. Co jeszcze pamiętasz z tamtych lat?
– Pierwszy brązowy medal zdobyłam w Łodzi. Pamiętam, bo były to jeszcze przed moim ślubem (śmiech). W 2010 roku grałyśmy z Budowlanymi w Atlas Arenie. Pamiętam bloki Gosi Lis (śmiech), które też nam bardzo pomogły. Jak Marzenkę zapamiętałam z awansem, tak Gosię w ważnych momentach w Atlas Arenie. Nie wiem, czy pamiętam coś szczególnego z tamtego momentu, bo tych sezonów w ekstraklasie było dużo. Mam wrażenie, że splatają mi się one jako taki jeden w Dąbrowie Górniczej, jeden w Łodzi oraz jeden w Radomiu. Mylą mi się lata, w których poszczególne zawodniczki grały z poszczególnymi zawodniczkami. Jednak pograłam trochę lat w MKS-ie, więc koleżanki się zmieniały, a ja zostawałam. Czasem trudno mi przypasować, w którym sezonie była dana siatkarka.
Czy miałaś wrażenie, że twoja kariera szybko nabiera rozpędu i coraz to szybciej osiągasz kolejne sukcesy?
– W zasadzie już przed awansem do LSK ostatni rok był mocnym rozkręceniem się, jeśli chodzi o siatkarskie życie. Po awansie i w konsekwencji pierwszym sezonie w ekstraklasie miałam pierwszą wizytę na treningu reprezentacji. W kolejnym roku, albo dwa lata później byłam już oficjalnie powołana. Zarzyły się pierwsze momenty w polskiej kadrze. Od tamtego cała kariera mocno przyspieszyła.
Największy niespełniony sen w Dąbrowie Górniczej to wicemistrzostwo Polski i srebrny medal. Świetnie otworzyłyście w 2013 roku rywalizację z Atomem Treflem Sopot, prowadząc w niej 2:0. W Sopocie miałyście piłki meczowe, których nie wykorzystałyście. W ostatecznym spotkaniu w Dąbrowie Górniczej również nie udało wam się przypieczętować złota. Jak do tego doszło?
– Jak do tego doszło, nie wiem (śmiech). To jest coś, co było zmorą wszystkich kibiców z Dąbrowy. Wszystkich, którzy liczyli na to, że to mistrzostwo będzie nasze. To było po prostu niesamowite. Jak mówiłam, że kibice czasami dopytują czy zaczepiają, to dopytując dokładnie mają m.in. ten moment prawie złotego medalu i pada pytanie: “Co się stało”.
Miałyśmy tyle piłek meczowych i to na 3:0 w każdym meczu. Pamiętam, że w piątym pojedynku był moment, że wygrywałyśmy 2:0 i ochrona schodziła na dół w trzecim secie, bo prowadziłyśmy wysoko i spokojnie. Jednak w końcówce przegrałyśmy. To musiało być w głowie, bo siatkówka jest przede wszystkim głową. Reszta jest takimi małymi procentami, ale cała rywalizacja rozgrywa się przede wszystkim w głowie.
Szczególnie pierwszy moment przegrania meczu w Sopocie siedział tak mocno w głowie, że jak przychodziła chwila, w którym sopocianki nas dopadały, to głowa wracała pamięcią do tego momentu i coś się blokowało. Człowiek o tym nie myślał, bo przecież nikt nie chce o tym myśleć i każdy chce wygrać. Coś musiało w tym być, bo niemożliwe jest zrobić trzy razy z rzędu dokładnie to samo.
Co czułaś po wygraniu dwóch pierwszych meczów w Dąbrowie Górniczej? Czy to o czym powiedziałaś, mentalnie można by określić zlekceważeniem rywala bądź poczuciem się zbyt pewnym siebie?
– Myślę, że nie było takiego momentu, żebyśmy się poczuły zbyt pewne siebie. Wydaje mi się, że siatkarsko przegrałyśmy końcówkę trzeciego seta, a później tie-breaka, jeśli chodzi o trzeci, a pierwszy mecz w Sopocie. To tak bardzo pozostało nam w głowach, że powielałyśmy później ten sam schemat. Nie potrafiłyśmy z tego wyjść, bo tak bardzo tego nie chciałyśmy i myślałyśmy o tym, żeby tak nie było, że w ostateczności tak się stało. Nie tylko pierwszy, ale drugi i trzeci raz. Na pewno nie było takiej sytuacji, że zlekceważyłyśmy przeciwniczki, bo pamiętam ten moment, że byłyśmy bardzo nakręcone na rywalizację. Szybko zapomniałyśmy o poprzednim pierwszym i drugim meczu i nastawiałyśmy się na trzeci. Każda z nas chciała całą sobą wygrać ten złoty medal. Niestety.
Co czuje się na gorąco po przegraniu takiego meczu jak ten piąty w Dąbrowie Górniczej? Pamiętam, że wówczas w jednym z wywiadów powiedziałaś na gorąco, że powinnyście się nazywać frajerkami.
– Dokładnie. Byłam po prostu załamana. To tak, jakby ktoś podszedł i strzykawką wyssał ze mnie całą energię. Wszystkie byłyśmy w takim stanie. To było nieprawdopodobne. Tak bardzo nam na tym zależało, że później był taki opad sił i energii po całym sezonie. Również podupadło nasze wewnętrzne samopoczucie psychiczne, czułam się tragicznie. Nie trwało to dzień czy dwa, ale znacznie dłużej. Mam wrażenie, że człowiek zapomniał o tym dopiero wtedy, jak rozkręcił się następny sezon. To było bardzo ciężkie.
W swoim pożegnalnym poście na Instagramie powiedziałaś, że dwa Puchary zdobyte z MKS-em były twoimi najlepszymi latami w tym klubie. Dwukrotnie także zostałaś wówczas okrzyknięta mianem najlepiej broniącej. Kibice wyczekiwali was przed halą z racami, aż wysiądziecie z autokaru. Czy rzeczywiście to były najlepsze dwa lata, jeśli chodzi o dąbrowski klub?
– Tak. Myślę, że były to najlepsze lata MKS-u. Drugi Puchar Polski wiązał się później z prawie mistrzostwem Polski. Po pierwszym pucharze zdobyłyśmy brązowy medal oraz Superpuchar Polski. To był zdecydowanie najlepszy czas. Mieliśmy bardzo fajną drużynę, która po pierwszym Pucharze Polski nie była mocno zmieniona, a to było ważne, ponieważ byłyśmy już dość dobrze zgrane. Wówczas grały u nas Charlotte Leys oraz Frauke Dirickx. Ten dobry trzon zespołu był taki sam, a towarzyszyły temu drobne zmiany. To był dla nas duży atut.
Pamiętam, że po drugim pucharze skład uległ dość dużym zmianom. Były duże aspiracje, ale nie zdobyłyśmy już nawet medalu, kończąc sezon na 4. miejscu. Wyglądało to gorzej i już nigdy nie udało się MKS-owi wrócić do tych osiągnięć, które były wtedy.
Tych sezonów w MKS-ie w twoim wykonaniu, jeśli chodzi o samą ekstraklasę było dziewięć. Doliczając jeszcze lata w młodzieżowych drużynach, z pewnością jest ich więcej. Śmiało można powiedzieć, że jesteś wychowanką z krwi i kości, bo na dzisiejsze standardy jakiejkolwiek dyscypliny sportu zawodnicy, którzy tak długo reprezentowaliby barwy jednego klubu, są już rzadkością.
– Tak. To duża rzadkość. Wychodziło na to, że byłam wierna klubowym barwom. Przechodząc później na pół roku do ŁKS-u, bo taki był mój zamiar, zostałam sześć lat. Tak więc, jak przyszło co do czego – byłam wierna barwom. Jeśli byłam w dobrym miejscu, z fajnymi ludźmi i w dobrym czasie, nie przychodziła mi do głowy zmiana klubu. Faktycznie tak jest, że wszystkie dziewczyny, które przychodziły do MKS-u zazdrościły mi, że mam tu rodzinę i możliwość odłączenia się od siatkówki. Kiedy przychodziło do treningu, to byłam na treningu albo na meczu, ale później byłam w stanie zmienić całkiem głowę i nie siedzieć w pustym pokoju czy mieszkaniu i nie myśleć o meczu, tylko coś sobie odmienić. To była dla mnie super sprawa.
Zamykając wątek MKS-u Dąbrowa Górnicza, jakich słów użyłabyś do podsumowania tego całego okresu?
– To był fantastyczny czas w moim życiu. Myślę, że nie zamieniłabym żadnej z chwil ani żadnej z sytuacji, które przeżyłam w MKS-ie. Wszystko, co dobre i co złe czegoś nas uczy. Mam szczęście trafiać na dobrych ludzi na swojej drodze i tak to wyglądało w klubie z Dąbrowy Górniczej. Myślę, że podsumuję to jako super fantastyczny czas oraz olbrzymi rozwój i start w seniorską karierę.
ZMIANY W SIATKÓWCE
Jak z twojej perspektywy na przestrzeni lat zmieniła się siatkówka oraz podejście zawodniczek do siatkówki?
– Myślę, że podejście stało się bardziej profesjonalne. Siatkówka stała się grą szybszą oraz dużo bardziej rozpracowaną. Statystyki oraz przygotowanie motoryczne wpłynęły na to, że siatkówka jest dużo szybszą, a także dużo bardziej techniczną i taktyczną grą.
Każda zawodniczka jest teraz rozkładana na części pierwsze,: czy lepiej przyjmuje lewą, czy prawą ręką, wyżej czy niżej. Tyczy się to także preferencji ataku – po prostej, po skosie lub z jakiej piłki i gdzie lubi atakować. Poza samym graniem jest obecnie bardzo dużo przygotowania taktycznego. Siatkówka mocno zmieniła się przez ten czas.
Czy kiedy Krystyna Strasz przychodzi do Parku Zielona, samo patrzenie na siatkówkę i na to, jak inni odbijają piłkę, nadal sprawia radość, czy to nie jest już jednak ten sam blask co dwadzieścia lat temu?
– Siatkówka jest moim życiem i zdecydowanie uwielbiam na nią patrzeć. Uwielbiam oglądać mecze i przychodzić na boiska do piłki plażowej do Parku Zielona. Tak samo byłam w nim na Nocy Siatkojańskiej, która jest w nim rozgrywana. Sama grałam w pierwszych dwóch turniejach, kiedy były jeszcze tylko dwa boiska i sami łopatami oraz rękami rozsypywaliśmy piasek, żeby powstały dwa boiska z jedną lampką, żeby stworzyć nocny turniej. Nie wiem, która aktualnie jest edycja, ale co roku było trochę tego grania. Siatkówka chyba zawsze będzie mi bliska, tylko może nie z tej części grania, a grania tylko dla przyjemności i odbijania jak najbardziej. Jednak zawodowo swoje już pograłam i nie zamierzam wracać. To samo jednak mówiłam, odchodząc z MKS-u Dąbrowa Górnicza, ale tym razem jakby to powiedział mój malutki siostrzeniec: “Może jednak na pewno nie” (śmiech).
Czy zauważyłaś zmiany w podejściu mentalnym młodych zawodniczek w porównaniu do dwudziestu lat wstecz?
– Zdecydowanie tak. Dziewczyny teraz są bardziej nastawione na siebie i na swój rozwój. Mam wrażenie, że kiedyś było więcej mówienia o zespole niż stricte o zawodniczce. Przynajmniej takie mam wrażenie. Zobaczę teraz, jak to wygląda od tej drugiej strony, już niegrania. Jestem jednak zdania, że mentalność zawodniczek również się zmieniła w porównaniu do tego, jak to wyglądało kiedyś.
Początkującym siatkarkom jest teraz łatwiej czy trudniej?
– Na pewno mają teraz dużo więcej możliwości uczenia się. W naszych czasach nie było menedżerów, którzy zajmowali się młodzieżą, teraz pomagają im w karierze. Kiedyś trzeba było mieć szczęście, żeby trafić na odpowiedni moment, bądź bardzo zawziętym, żeby grać. Nie wiem, czy byłabym na tyle zawzięta, bo nie miałam tej okazji, żeby urodzić się w mieście, w którym nie było siatkówki, żeby w wieku piętnastu czy szesnastu lat zdecydować się na wyjazd, zostawienie rodziny i granie w siatkówkę. Nie wiem, jak by to wyglądało.
Dziewczyny mają teraz dużo więcej możliwości. Jest internet, mają kupę informacji i wiedzy, które mogą wykorzystać na swoją korzyść. Mogą też podpatrywać zawodników i zawodniczki, również od tej strony prywatnej, bo wielu z nich prowadzi swoje profile w mediach społecznościowych. To także strona taktyczna, techniczna i treningowa, bo w sieci jest multum różnego rodzaju filmików, z których można czerpać wiedzę.
RDZENNA MIESZKANKA DĄBROWY GÓRNICZEJ
Co tobie, jako rdzennej mieszkance Dąbrowy Górniczej najbardziej się w niej podoba? Do których miejsc lubisz uczęszczać najbardziej?
– Trafiłeś idealnie z wyborem miejsca, bo Park Zielona jest moim ulubionym. Uwielbiam w nim klimat, ponieważ to park, ale w klimacie leśnym. To najbardziej lubię. Park jest odświeżony, są równe alejki, jest przyjemnie, jest miejsce na kawę i lody, ale jak się odejdzie, to jest prawdziwy las. Zielona jest moim pierwszym punktem na mapie Dąbrowy Górniczej.
Tak samo jest z Pogorią 3, choć jest to miejsce, w którym jest więcej ludzi i lubię w nie przychodzić w momentach, kiedy nie jest to weekend (śmiech). Również ją uwielbiam, tak samo jest z Pogorią 4. Pamiętam jeszcze jako dziurę w ziemi, a teraz jest wielkim i pięknym jeziorkiem ze ścieżką rowerową. Ostatnio zresztą jeździłam tam na rowerze i to pierwszy raz, bo zawsze trzeba było przenieść rower przez tory, żeby ją przejechać. Teraz przejechałam tunelem. Dąbrowa przez ostatnie lata bardzo się zmieniła, jest dużo bardziej nowoczesna, a także jest w niej wiele alternatyw i miejsc do wyjścia.
Jest także fantastyczna dla mnie Fabryka Pełna Życia, która przypomina mi Off na ulicy Piotrkowskiej w Łodzi. To super miejsce, żeby pójść teraz w wakacje i posiedzieć. Na tamten moment były to Zielona i Pogoria. Nieopodal też pływaliśmy po rzeczce kajakiem, a na Pogorii jeździliśmy rikszami. To wszystko toczyło się wokół tych miejsc rekreacyjnych.
Nie zapominam też o Pogorii 1, gdzie zaczęła się moja przygoda z plażówką. Tam też przyjeżdżały samochody z piaskiem. My jako młode zawodniczki z trenerami często zajmowałyśmy się rozsypywaniem piasku w ramach rozgrzewki, żeby mieć później boiska do grania.
Czy jest może jeszcze jakieś drugie miasto, które kochałabyś tak jak Dąbrowę Górniczą?
– Na pewno bardzo również polubiłam Łódź, bo spędziłam w niej sześć lat i bardzo dobrze się w niej czułam. To całkiem inne miasto, bo przede wszystkim jest duże. Jest w nim wiele więcej miejsc, w których można spędzać czas nie tylko w lecie, ale i w zimie. W Dąbrowie Górniczej w zimie jest jednak mniej alternatyw do spędzania czasu, choć to zmienia się z każdym rokiem. Łódź mocno będzie siedziała w moim sercu. Mieszkałam w centrum i bardzo polubiłam w tym mieście to, że osiedla oddzielają parki. Można było płynnie przechodzić na spacer z jednego do drugiego. Jednak wolę zieleń i takie miejsca zdecydowanie mnie przyciągają. Tak więc na drugim miejscu jest Łódź.
Jest jeszcze Łeba. Byliśmy w niej z mężem na pierwszych wakacjach już dawno temu. To miejsce, do którego wracamy co roku i to nasz obowiązkowy punkt. Co roku musimy znaleźć się w Łebie chociażby na weekend. To również takie nasze miejsce na ziemi.
Czy jest coś, czego brakuje ci w Dąbrowie Górniczej?
– Myślę, że tak jak już wspomniałam – przydałoby się coś do spędzania czasu w zimie. Zobaczymy, jak będzie to wyglądać teraz, bo dawno nie byłam w Dąbrowie Górniczej w okresie zimowym. Na pewno w letnim jest co robić i często aktualnie odwiedzam Fabrykę Pełną Życia. Wiem, że ma się rozwijać i teraz rozbudowywać. Mam nadzieję, że kiedy ta inwestycja się zakończy, to będzie to również świetne miejsce do spędzania czasu również w okresie jesienno-zimowym.
NIEPLANOWANE SZEŚĆ LAT W ŁKS-IE
W jednym z wywiadów wspomniałaś, że MKS chciał z tobą przedłużyć kontrakt, ale ty tego nie zrobiłaś. Czy zatem miałaś dużo ofert i przebierałaś w nich, decydując się w ostateczności na ŁKS?
– Wtedy przestałam grać i to była moja decyzja. Miałam propozycję od MKS-u, żeby zostać. Byłam do tego troszkę namawiana, jednak na tamten moment tak naprawdę chciałam skończyć z siatkówką i skończyłam. Tak więc tak, jak mówię, już raz powiedziałam, że skończyłam.
Zasadniczo w październiku był tak moment, że zdecydowałam się na pół roku i nie dłużej, bo taki był plan, że pójdę do ŁKS-u i troszkę mi się tam przedłużyło do tych sześciu lat (śmiech).
I z perspektywy czasu to była najlepsza decyzja, bo zarówno klub, jak i miasto odcisnęły duże piętno.
– Ogromne piętno. Ponownie miałam szczęście trafić na klub, który zaczął się rozwijać. W momencie, w którym dołączyłam do ŁKS-u, był to beniaminek. Poszła do niego Agata Durajczyk, lecz na początku sezonu otrzymała propozycję z Włoch i klub z Łodzi został z jedną libero, stąd też pojawiła się ta propozycja.
Na początku długo się zastanawiałam, czy chcę wrócić do siatkówki. Pamiętam, że oglądałam pierwsze mecze w sezonie w telewizji, akurat był to meczu ŁKS-u jako beniaminka i jeszcze nie myślałam o tym, żeby jednak grać. Później jednak doszło do decyzji, że pójdę na ten jeden sezon, a w zasadzie pół sezonu i tak zostałam.
Już w drugim sezonie po dołączeniu do ŁKS-u ponownie grałaś w finale mistrzostw Polski, lecz znowu zakończyłaś go srebrem. Czy zatem zaczynało dochodzić do ciebie zwątpienie, że jesteś stosunkowo blisko złota, a jednak dalej go nie masz?
– Tak. Tym bardziej że było to srebro ponownie zdobyte w swego rodzaju dziwny sposób. To był ten sezon, w którym przegrywałyśmy wysoko z Chemikiem Police. W drugim spotkaniu przegrywałyśmy do 5. To było niesamowite. Pierwszy raz widziałam taki mecz w finale i niestety sama brałam w nim udział. Miałam ochotę wykopać sobie klepki jak struś i schować pod te klepki łeb w trakcie meczu. To była ogromna niemoc.
W półfinale graliśmy z drużyną z Rzeszowa i nikt nie spodziewał się, że awansujemy do finału. Wygrywając 3:2, nagle znalazłyśmy się w finałowej rywalizacji. Z Rzeszowa wracałyśmy do Łodzi tylko po to, żeby zrobić siłownię i jechałyśmy do Polic na mecz. Chemik wygrał z kolei dwa mecze po 3:0, w tym ostatni u siebie. Policzanki czekały na naszą rywalizację, myśląc, że zagrają przeciwko rzeszowiankom, chyba wszyscy tak myśleli. Jednak to my tam przyjechałyśmy. Pamiętam, że był taki moment, że byłyśmy wypompowane psychicznie i fizycznie po samym awansie do finału. Mecz w Policach wyglądał bardzo słabo poza pierwszym setem, w którym miałyśmy jeszcze siły. Dwa ostatnie wyglądały bardzo źle.
To coś, co również dobrze pamiętam i utkwiło mi w głowie. Podobnie jak granie z Atomem Treflem Sopot. Nie myślałam, że ciąży nade mną jakieś fatum i nie mogę mieć tego złotego medalu. Po prostu tak się zdarzyło kolejny raz i przynajmniej wtedy już wiedziałam, że zostaję w ŁKS-ie. Na tamten moment też miałam świadomość, o co walczę, bo miałam srebrne i brązowe medale, a także puchary i superpuchary, ale nadal brakowało mi tego jednego złota.
Tak częste granie, które miało miejsce również w ostatnim sezonie jest waszą największą niemocą i przeszkodą, na którą nie macie wpływu? To było widoczne również podczas ostatniej finałowej rywalizacji pomiędzy Chemikiem a Rysicami, gdzie w krótkim odstępie czasowym trzeba przejechać Polskę wszerz ze Szczecina do Rzeszowa.
– Tak. To bardzo trudny moment ze względu na to, że mecze przeważnie odbywają się co trzy dni. Jeżdżąc tak ogromny odcinek typu Rzeszów-Szczecin naprawdę większość czasu spędza się nie na regeneracji czy treningu, tylko siedząc w autokarze. To nie jest idealna forma wypoczynku. Zdecydowanie bardziej podobała mi się, a także do gustu przypadała, pasowała rywalizacja, która była kiedyś, a więc dwa pierwsze mecze u teoretycznie tego lepszego przeciwnika, a następnie trzeci i ewentualnie czwarty u drugiego zespołu, a następnie piąty ponownie u pierwszej drużyny. Dla mnie był to dużo lepszy system rozgrywek. Od lat funkcjonuje już ten system grania co trzy dni i zespoły nie mają wyjścia, muszą sobie z tym radzić i jakoś to ogarnąć.
Jak to mówią “do trzech razy sztuka” i maksyma ta sprawdziła się również w twoim przypadku. Na pewno poczułaś sporą ulgę, ale chyba warto było również czekać na same okoliczności, ponieważ każde spotkanie derbów Łodzi kończyło się po tie-breaku.
– To były niesamowite mecze w niesamowitym klimacie. Kibice ŁKS-u stworzyli fantastyczne widowisko, my na parkiecie również. W dodatku były to derby Łodzi. Myślę, że to niesamowity czas. Dla siatkarskiej Łodzi było to święto, hale były zawsze wypełnione po brzegi. W tamtym roku miałyśmy akurat to szczęście, że wygrałyśmy rywalizację w półfinale z rzeszowskim zespołem, natomiast Budowlane z Chemikiem Police i okazało się, że nie musimy jeździć co trzy dni.
Niemniej jednak i tak było to trudne fizyczne dla zawodniczek, które nie miały zmian. Atakująca Jovana z Budowlanych nie miała wówczas możliwości zmiany i grała wszystkie pięć setów. Dostawała bardzo dużo piłek i wszystko opierało się na niej. Myślę, że to był problem dla Budowlanych w końcówkach, bo kiedy do nich dochodziło, to Jovanie brakowało trochę sił, a zespół opierał się głównie na niej. U nas były dwie atakujące – Iza Kowalińska i Monia Bociek. Jedna z nich zagrała super mecz, a druga drugi. Dla nas to było super w tamtym momencie.
Czym z perspektywy zawodniczki są derby Łodzi? Co oznacza grać w derbach Łodzi?
– To ogromne wyróżnienie. Pamiętam, że miałam przyjemność grać swoje pierwsze derby jeszcze w Atlas Arenie. Byłam w szoku odnośnie tego klimatu, który panował, a także ilości ludzi, jaka przychodziła na derby. To był pierwszy raz, kiedy się z tym zetknęłam. Później każde kolejne derby były świętem, ogromnym wyróżnieniem, ale też presją i wielką wolą walki. Cały zespół przejmuje to samo, co czują kibice, bo można powiedzieć, że to jest walka o to, kto jest lepszy w Łodzi i o to, kto “rządzi” w Łodzi, przynajmniej do następnych derbów. To super wydarzenie. Jestem zdania, że wiele osób, które były na derbowych spotkaniach bardzo dobrze je pamiętają i chętnie wracają do derbów.
Kiedy grałaś w ŁKS-ie, do użytku oddano Sport Arenę. Tobie lepiej grało się w Atlas Arenie czy nowym obiekcie?
– Z mojej perspektywy lepiej grało się w Sport Arenie, ponieważ jest to idealna hala do siatkówki. Wielkość, kubatura oraz wszystko inne skłania się ku temu, że to idealna hala do siatkówki.
Myślę, że gra w Atlas Arenie był≥a naszym atutem. Wszystkie zespoły, z którymi grałyśmy, trenowały w mniejszych halach i przyjeżdżając do nas, miały problem z odnalezieniem się. Może nie dla zespołu z Bydgoszczy, który również trenuje w dużej hali, ale wiele ekip miało ogromne kłopoty. Sama z perspektywy zawodniczki MKS-u Dąbrowa Górnicza pamiętam, że jadąc na mecz do Budowlanych, było naprawdę ciężko się odnaleźć. Zawodniczki, które trenują tam na co dzień, mają łatwiej, bo są już przyzwyczajone.
Była to wielka, miejska hala i często odbywały się na niej różnego rodzaju targi, koncerty czy zawody. Dużo rzeczy się w niej działo. Nierzadko było tak, że przez cały tydzień przed meczem nie było możliwości trenować w hali. To również był minus, bo trzeba było szukać miejsca do treningu, a mecze rozgrywały się w Atlas Arenie.
Sport Arena jest idealnym obiektem do siatkówki i fajnie, że powstała. Kibice, którzy przychodzą, są w stanie ją wypełnić. W Atlas Arenie często były pustki. Derby były derbami i zawsze pojawiało się dużo ludzi, ale często zdarzało się tak, że było sporo ludzi, ale nie było to widoczne, ponieważ ludzie ze względu na wielkość obiektu rozchodzili się.
Jak z początku zapatrywałaś się na doping kibiców ŁKS-u, który do dziś jest ewenementem w siatkówce? To najbardziej zorganizowana i największa grupa kibiców w TAURON Lidze. W Dąbrowie Górniczej też panował ten typ dopingu, choć grupa była mniejsza.
– To było niesamowite. Pamiętam, że w trakcie pierwszych derbów miałam ciarki na rękach, kiedy kibice zaczęli tak głośno śpiewać. Wszyscy po kolei wiedzieli, co śpiewać i jak krzyczeć. W Dąbrowie Górniczej również była grupa, która z roku na rok coraz prężniej funkcjonowała i się rozwinęła, ale w Łodzi było dużo więcej ludzi. Doping był prowadzony praktycznie przez cały mecz. Myślę, że jest to ewenement i to nie tylko w skali Polski, bo kibice ŁKS-u często robili ogromne wrażenie również na meczach Ligi Mistrzyń, niezależnie gdziekolwiek jeździłyśmy. Byli na każdym meczu. Każdy przecież pracuje i ma swoje życie, a robili wszystko, żeby dużą grupą pojawić się na każdym meczu niezależnie od tego, gdzie grałyśmy w Polsce czy na świecie. To coś, co tworzy ten klub. Nie wyobrażam sobie ŁKS-u bez nich.
OSTATNI PRZYSTANEK W KARIERZE
Ostatnim klubem w twojej karierze była Radomka Radom. Opowiedziałabyś o kulisach dołączenia do tego klubu? Pojawiły się może inne propozycje?
– Na początku były również inne propozycje. Wybrałam Radomkę Radom, bo wydawała mi się na ten moment najlepszym klubem. Można by powiedzieć, że również w Radomce klub i klimat siatkarski są w trakcie tworzenia. Były momenty, że klub zdobył prawie brązowy medal. Dla mnie było to lepsze rozwiązanie, ponieważ to my rzutem na taśmę przegrywając 0:2, wygrałyśmy brązowy medal. Po przemyśleniach taka była moja decyzja, aby przejść do Radomia. Tam również po czasie otwarto nową halę.
Czy trudno było ci z początku zaakceptować i pogodzić się z rolą rezerwowej? Dochodziło już do ciebie, że lata świetności masz za sobą i trzeba ustąpić młodym i gniewnym?
– Na pewno nie była to super komfortowa sytuacja. Każdy sportowiec trenuje po to, żeby grać. Jednak z czasem normalne jest, że przychodzi młodzież i zaczyna wypierać starszych. To bardzo dobrze, bo po to jest ten sport, żeby tworzyli go przede wszystkim młodzi ludzie.
Miałam okazję grać w ostatnim sezonie z najlepszą libero w Polsce, więc nie czułam, że to ja powinnam grać albo nie zastanawiałam się, dlaczego nie gram. Po prostu starałam się robić wszystko na treningach, żeby dać z siebie jak najwięcej. Później była to już decyzja trenera. Sportowo wygrała Marysia Stenzel i nie mam z tym żadnego problemu.
KONIEC KARIERY
Jak czujesz się teraz fizycznie?
– Myślę, że fizycznie czuję się bardzo dobrze. Oczywiście ruszam się cały czas, bo nie jestem w stanie się nie ruszać. Zaczęłam już pracę i życie po siatkówce, więc czasu na ruch jest troszeczkę mniej. Jednak czuję się spełnioną siatkarką i nie mam poczucia pożałowania, że chciałabym wrócić, patrząc na grających ludzi. Z zakończeniem kariery nosiłam się dłuższy czas i dłuższy czas byłam przekonana, że kończę, a tu zostawałam jeszcze sezon i jeszcze sezon.
Tak jak pisałam w poście na Instagramie – czas ostatnich meczów był dla mnie bardzo trudny rodzinnie z innej strony. Dlatego nie miałam czasu tego podsumować. Chciałam jednak zamknąć to swego rodzaju klamrą. Jestem spełnioną siatkarką. Zawsze robiłam to, co się dało i zawsze dawałam z siebie wszystko. Myślę, że jak na to, co myślałam, że mogłabym osiągnąć, to osiągnęłam dużo więcej.
W wywiadzie wraz z Pauliną Maj-Erwardt powiedziałyście, że po siatkówce zostaniecie przy niej. Powiedziałaś wcześniej, że pracujesz. Czym się teraz zajmujesz?
– Teraz zajmuję się oczywiście sportem. Pracuję w Centrum Sportu i Rekreacji w Dąbrowie Górniczej. Zajmuję się sportem od tej drugiej strony, papierkowej. Teraz dowiaduję się, jak dużo dokumentów i rozmów potrzeba, żeby zawodnik mógł pojechać na zawody, turniej bądź obóz. Poznaję to od kuchni. W najbliższym czasie zacznę również pracę i mocniejsze wchodzenie przede wszystkim w siatkówkę. To jest to, co bardzo chciałabym odbudować. Na razie nie będę za dużo zdradzać. Zrobię wszystko, by wpłynąć na odrodzenie siatkówki w Dąbrowie. Teraz jest taki moment, że siatkówka podupadła, są grupy młodzieżowe, ale chciałabym, żeby funkcjonowały lepiej i fajniej. Chciałabym stworzyć zawodniczkom fantastyczne miejsce do uprawiania siatkówki. Ze swojej strony zrobię wszystko, żeby najpierw to poznać, a później przyczynić się do rozwoju i odbudowy siatkówki w Dąbrowie.
Powiedziałaś, że zamiar zakończenia kariery nosił cię od kilku sezonów. Czy jednak kiedy ruszyła karuzela transferowa, to otrzymałaś jeszcze propozycje?
– Jeszcze, kiedy menedżer rozmawiał ze mną na samym początku sezonu, już wtedy wiedziałam, że będzie to mój ostatni sezon. Nie przychodziły żadne propozycje, bo od startu rozgrywek mówiłam, że na pewno kończę, więc nie było rozmów o rozpoczęciu kolejnych zmagań.
Skąd ta stricte decyzja o zakończeniu kariery i powiedzeniu “dość”? Z tej ery sprzed 10-12 lat grają już tylko Katarzyna Zaroślińska-Król oraz Zuzanna Efimienko-Młotkowska. Nie kusiła cię chociażby ta wizja, żeby śrubować jeszcze licznik sezonów?
– Nie. Czuję się spełniona i czuję, że potrzebuję zmian. Chciałam tych zmian już od jakiegoś czasu. Myślę, że trzeba teraz zostawić pole młodym dziewczynom, a one wykorzystują je fantastyczne, co widać też po funkcjonowaniu kadry i tym, jak przyjemnie oraz fajnie patrzy się na tę całą rywalizację. Myślę, że to była dobra decyzja w dobrym momencie.
To o czym mówisz, jest najważniejsze. Kiedy rozmawiałem z Kasią Zaroślińską-Król, mówiła o tym, że sportowcy bez planu na sportową emeryturę często popadają w depresję, kiedy nie mają już harmonogramu oraz rutyny.
– Zdecydowanie. Może to być bardzo dużym problemem. Dlatego też od początku ostatniego sezonu byłam w trakcie rozmów w Dąbrowie Górniczej dotyczących mojego życia po siatkówce (śmiech). Śmieję się, czy istnieje życie po siatkówce, ale tak, istnieje. Powoli się rozkręca (śmiech). Od początku wiedziałam mniej więcej, w którą stronę chcę pójść. Musiałam się jeszcze zastanowić, bo miałam propozycje z różnych miejsc, więc musiałam podjąć decyzję. W ostateczności padło na Dąbrowę, to jest moje miejsce na ziemi. Mam nadzieję, że będzie to dobra decyzja, a także, że będę w stanie zrobić dużo dla miejscowej siatkówki.
Czy w pierwszych tygodniach po zakończeniu kariery towarzyszyła ci może dezorientacja, czy raczej to wykluczone skoro mówisz o rozplanowaniu swojego dalszego życia?
– Nie. Od razu po zakończeniu sezonu był to dla mnie bardzo trudny czas z powodu dużej ciężkiej choroby oraz śmierci mojej mamy. Nawet nie wiem, kiedy minął mi pierwszy miesiąc. Również ostatnie tygodnie przed końcem kariery były dla mnie trudne psychicznie. Płynnie przeszłam do momentu, w którym nagle okazało się, że minął miesiąc i niedługo zaczynam pracę. Nie miałam takiej chwili, że siadłam i nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Wręcz przeciwnie. Miałam tyle rzeczy do zrobienia, że nie miałam czasu na nic innego.
Jestem jeszcze w trakcie wykańczania swojego miejsca na ziemi, a od dwóch-trzech lat jestem zapaloną ogrodniczką, więc każdą wolną chwilę spędzałam w swoim ogródku, w którym uczę się uprawiać warzywa. Złapałam nowego bakcyla od paru lat, tak więc towarzyszy mi określenie “babcia Krysia”, które towarzyszyło mi w końcowych dwóch latach mojej kariery.
Granie w reprezentacji Polski cię nie ominęło. W pożegnalnym poście napisałaś, że brązowy medal Uniwersjady znaczył dla ciebie bardzo dużo. Jak wspominasz turniej w Belgradzie?
– Fantastycznie. Turniej w Belgradzie był czymś, czego na pewno nigdy nie zapomnę. Po dwóch latach ponownie miałam przyjemność grać na Uniwersjadzie. Sam klimat turnieju jest taki sam jak na olimpiadzie. Samo otwarcie, wioska, w której wszyscy mieszkali, a także wszystkie dyscypliny z całego świata. Atmosfera tworzona przez młodych ludzi była niesamowita. W tym wszystkim zdobyć jeszcze medal to rewelacja. Myślę, że wszystkie dziewczyny, które tam były w tym momencie podobnie to wspominają.
Co dla ciebie oznaczało pierwsze powołanie do kadry narodowej, a w konsekwencji 22 spotkania w biało-czerwonych barwach?
– Było to dla mnie duże wyróżnienie. Szczerze mówiąc, byłam wtedy w szoku, bo gdzie ja, taka mała dziewczynka z Dąbrowy do kadry. Bardzo dobrze to wspominam. Do tej pory mam nawet to powołanie, które dostałam chyba na piśmie, listownie przyszło do klubu bądź do domu. Ostatnio przeglądałam papiery przy przeprowadzce, więc to dalej jest i dalej funkcjonuje. Zapamiętam ten moment na zawsze, bo była to super przygoda.
Którego trenera wspominasz najlepiej spośród wszystkich, z którymi miałaś dotychczas okazję współpracować?
– Myślę, że trudno byłoby mi wskazać jednego. Najwięcej zawdzięczam trenerowi Waldemarowi Kawce, bo to osoba, dzięki której w ogóle gram w siatkówkę. Nauczyła mnie pasji i zaraziła bakcylem do siatkówki. Byłyśmy grupą niskich dziewczyn z Dąbrowy Górniczej, które zdobyły mistrzostwo Polski kadetek jako grupka niewzmacniana. Dopiero na finały były wzmocnienia, ale to były raptem dwie dziewczyny. Byłyśmy tak zarażone siatkówką i tak nakręcone do gry, że często przychodziłyśmy do trenera z pytaniem, czy możemy mieć jeszcze jeden trening, żeby trenować w konsekwencji dwa razy dziennie. Trener odpowiadał, że o godz. 7:15. To było niesamowite, że chciało nam się wstawać, ale wszystkie byłyśmy zajarane tym, żeby iść na trening.
Sądzę, że najwięcej zawdzięczam trenerowi Kawce, bo z nim płynnie przeszłam tę drogę z juniorskiej do seniorskiej siatkówki. Największe sukcesy w MKS-ie Dąbrowa Górnicza były przy Waldemarze Kawce. Tak więc jego najbardziej pamiętam jako tego pierwszego trenera.
Natomiast ogólnie, jeśli chodzi o trenerów, to od każdego można wyciągnąć wiele rzeczy. Każdy jest inny. Myślę, że każdy wpłynął w dużej mierze na to, jaką byłam zawodniczką, bo od każdego się czegoś nauczyłam.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że nie spodziewałaś się, że twoja kariera będzie trwała tak długo, co potwierdziłaś też tą rozmową. Czy na tobie samej robi wrażenie to, że w seniorskiej karierze rozegrałaś ponad 400 meczów?
– To niesamowite. To tak, jakbym przez ponad rok codziennie grała mecz. Ciężko w to uwierzyć, że tak dużo było tego grania i nawet o tym nie wiedziałam. Doliczając jeszcze I ligę, nie mówiąc o meczach pucharowych, Lidze Mistrzyń, czy turniejach przygotowawczych w Polsce i za granicą. Myślę, że jakby to wszystko zliczyć to byłoby tego sporo. Jednak sama liczba czterysta robi na mnie duże wrażenie. Nie spodziewałam się tego, że to będzie tak długo trwało i że ja – ten mały kurdupelek z Dąbrowy Górniczej, będzie grał tyle czasu w siatkówkę. Dla mnie dobrze, że stworzona została pozycja libero, bo inaczej pewnie nie miałabym szans. Zawsze, kiedy odbijałyśmy piłkę z siostrą, to mówiono nam, że do podawania piłek jak najbardziej, ale do grania to nie ma szans.
No i zaczęło się od podawania piłek w Spodku. Pamiętam, że miałyśmy to szczęście podawać piłki w Lidze Światowej. Byłyśmy tak zafascynowane całą siatkówką, miejscem oraz ludźmi, że do tej pory mam albumy i zeszyty z autografami. Później dziewczyny po zdobyciu złotego medalu mistrzostw Europy również grały w Spodku i podawałyśmy im piłki. Później pokazywałam Kasi Skowrońskiej czy Madzi zdjęcia z podpisem oraz zdjęcia, na których byłam malutka, a one dorosłe. To kupa wspomnień.
Co powiedziałabyś młodym zawodniczkom, które chciałyby zostać drugą Krystyną Strasz?
– Powiedziałabym im, żeby przede wszystkim były zdeterminowane, nie poddawały się i nie rozmyślały za długo o złych rzeczach, tylko żeby skupiły się na swoim rozwoju i na dobrych rzeczach. Poleciłabym im, żeby słuchały trenerów i chciały się rozwijać. Bardzo polecam wszystkim młodym zawodniczkom w Dąbrowie Górniczej bądź innych miejscach przyjścia na taką Zieloną albo na plażę po sezonie halowym.
Nawet nie wiążąc z plażą dużych aspiracji i nie chcą grać w piłkę siatkową na plaży – plażówka bardzo dużo uczy technicznie oraz siłowo. Dużo można uzyskać, grając dwóch na dwóch, niezależnie od tego, na której gra się nominalnie pozycji. To stabilizacja i dbanie, żeby unikać kontuzji. Myślę, że piasek jest idealnym miejscem do tego. Mimo wszystko polecam młodym siatkarkom po sezonie ligowym młodziczek, kadetek, kinderków jak najczęściej zejść na plażę i na niej poodbijać.
Co chciałabyś powiedzieć kibicom, fanom oraz ludziom?
– Chciałabym bardzo podziękować za to wsparcie, bo to jest niesamowite, jak dużo tego wsparcia było i to na różnych etapach i w różnych momentach. W momencie, kiedy się wygrywa, jest rzesza ludzi. Kiedy się jednak przegrywa, sportowiec często zostaje sam. Ja jednak miałam to szczęście w trudnych momentach, typu prawie dwa razy złoto trafiać na ogromne wsparcie wielu ludzi zarówno z grona siatkówki, jeśli chodzi o zawodników, trenerów, jak i o sponsorów i kibiców – bardzo dużo ludzi dało mi ogromne wsparcie i zaufanie. Tak więc dziękuję im z całego serca już na emeryturze, bo to były fantastyczne lata. Bardzo dziękuję.
źródło: inf. własna