– Naszą siłą był kompletny skład, każdy miał równowartościowego zmiennika. Trochę podobnie jak obecna reprezentacja Polski, której życzę powtórzenia w Tokio naszego wyniku – powiedział mistrz olimpijski z 1976 roku Mirosław Rybaczewski. – Jeszcze do zeszłego roku pracowałem w wielu lokalnych klubach, najpierw seniorskich później młodzieżowych. Z kadetkami i kadetami zdobyliśmy mistrzostwa Francji. Trenowałem nawet młodego Benjamina Toniuttiego, który dzisiaj robi karierę w Kędzierzynie. Moja córka Ania grała w Polsce w Muszynie i Legionowie, a przez 10 lat była kapitanem reprezentacji Francji. Czuję się spełniony.
W sport zaczynał się pan bawić w Falenicy.
Mirosław Rybaczewski: – Urodziłem się w Warszawie i faktycznie mieszkałem w jej części – w Falenicy. Zaczynałem, jak większość chłopaków, od piłki nożnej. Mój tato pracował w Zakładach Wytwórczych Aparatury Wysokiego Napięcia (ZWAR) w Międzylesiu. I tam właśnie zapisał mnie do grupy trampkarzy. Zawsze byłem najwyższy w klasie i piłkarzy też mocno przerastałem. Grałem na obronie, a ci mniejsi cały czas się o mnie przewracali i nie do końca mi się to podobało. Miałem dwóch kolegów z Falenicy: Andrzeja Tarasińskiego i Krzyśka Newelskiego, którzy zaczęli trenować siatkówkę w MKS MDK Warszawa. Spytali pana trenera Macieja Dehnela czy mogą mnie zabrać na trening. Trener zgodził się i tak trafiłem na trening siatkówki. Odbijałem też w tym samym czasie z chłopakami z klubu ZWAR Międzylesie, z którymi mam do dzisiaj kontakt. Później zacząłem dojeżdżać regularnie z chłopakami na treningi do MDK. Uczyłem się w technikum w Ursusie, także codziennie przez pięć lat wstawałem o 5.30, a dzień kończyłem po powrocie z treningu siatkówki. W szkole miałem nauczyciela wf, który był pasjonatem lekkoatletyki. Chcąc nie chcąc musiałem więc startować we wszystkich zawodach międzyszkolnych. Miałem dobre wyniki, byłem nawet mistrzem województwa. Reprezentowałem szkołę w rzucie dyskiem, pchnięciu kulą, trójskoku i skoku wzwyż. Pomogło mi to później w karierze siatkarskiej, tym bardziej że zacząłem grać bardzo późno w wieku 15 lat.
Radził pan sobie na tyle dobrze, że trafił pan do kadry juniorów prowadzonej przez Władysława Pałaszewskiego.
– Podczas mistrzostw Polski juniorów w Sanoku, gdzie przegraliśmy w finale w Rzeszowie zagrałem na tyle dobrze, że pan Pałaszewski powołał mnie do kadry. Wiele się od niego nauczyłem. Do dzisiaj uważam, że najlepsi trenerzy powinni szkolić młodzież, bo to oni nauczają podstawowych elementów, które później można tylko szlifować. Trafiłem do utalentowanej grupy, grałem i trenowałem między innymi z Maćkiem Łuczakiem i Andrzejem Gągałą z MDK, był Tomek Wójtowicz, Adam Polak z Gdańska, Alek Świderek. Gdy pojechaliśmy na mistrzostwa Europy do Barcelony nikt na nas nie liczył, a skończyliśmy ze srebrnym medalem. Z tego wyjazdu najbardziej zapamiętałem kontrolę antydopingową po meczu półfinałowym. Byłem tak zestresowany, że miałem problem z oddaniem moczu do badań. Trwało to i trwało, zgodzili się nawet, żebym wypił piwo na rozluźnienie. Nie poskutkowało, o czwartej nad ranem lekarze poddali się i puścili mnie do hotelu bez badania. Dodam tylko, że nigdy w karierze niczego nie brałem.
Po tym sukcesie kolejnym krokiem była gra wśród seniorów.
– Po zakończeniu gry w juniorach MDK przez rok grałem w Warszawiance u Aleksandra Gedigi, wspaniałego człowieka i trenera. Nauczył mnie między innymi umiejętności przepychania się na siatce. Byłem w tym bardzo dobry, zdarzyło mi się w meczach prosić wystawiających żeby grali mi na siatkę. Mogłem się wtedy przepychać i zawsze wygrywałem. Po sezonie chciałem zdawać na warszawski AWF, gdzie miałem studiować, grając w Legii. W ostatniej chwili dowiedziałem się, że chcą mnie wysłać do Białej Podlaskiej i to mi się nie spodobało. Włączył się w to trener AZS Olsztyn – Leszek Dorosz, który wykazał się najlepszymi zdolnościami negocjacyjnymi i przekonał moich rodziców, a najbardziej babcię żebym poszedł do Olsztyna. Tak trafiłem na studia do Akademii Rolniczo Technicznej, gdzie poznałem swoją przyszłą żonę Ewę.
W 1972 roku trafił pan do jednego z najlepszych klubów w Polsce.
– Dopiero stawał się najlepszy, bo w pierwszym moim sezonie zdobyliśmy tytuł mistrzowski. Przez sześć miesięcy walczyłem o miejsce w szóstce. W tamtych czasach nie było takich częstych zmian w składzie i musiałem mocno walczyć o prawo gry. W połowie sezonu to się udało i od tego momentu do końca grałem w pierwszej szóstce.
Jaka była wtedy rzeczywistość ligowa?
– Wyjeżdżaliśmy na ligę autobusem lub pociągiem w dniu meczu. Były kluby z którymi grało się bardzo ciężko. Na przykład Beskid Andrychów, w małej hali przy nadkomplecie publiczności ze stronniczym sędziowaniem. Pamiętam mecz, w którym główny sędzia wyrzucił z hali pomocniczego i liniowych, tak nas oszukiwali. Publika pluła na nas, rzucali nam butelki pod nogi. Zawodnicy grali bardzo sprytnie, ciężko było tam wygrać. W Rzeszowie podczas meczu zawalił się sufit w trakcie meczu. Cud, że nikt nie zginął. Podczas meczów finałowych w Olsztynie nie było szans na kupno biletu. 400 kibiców oglądało mecz zza okien. Gdy próbowałem wprowadzić do hali rodziców, którzy przyjechali na mecz usłyszałem że już mój tato wszedł na trybuny i to dwukrotnie. Takie były czasy. Wspaniałe czasy, w których graliśmy o mistrzostwo z Rzeszowem.
Podobno podczas meczów zachowywał się pan bardzo ekspresyjnie.
– Taki zawsze byłem. Jednym to pasowało innym nie. Do dzisiaj mówię w oczy to co myślę i bardzo nie podobają mi się fałszywi ludzie. Jak ktoś coś spieprzył to opieprzyłem, jak coś dobrego zagrał to pochwaliłem. Dzisiaj zawodnik zaatakuje czterdzieści metrów w aut, schodzi z boiska a trener klepie go po plecach. To nie mój styl.
Kiedy dostał pan pierwsze powołanie do kadry seniorów?
– W 1970 roku zostałem powołany do kadry pana trenera Szlagora na obóz do Wałcza. Do ekipy starych dokooptowano nas kilku młodych: Alka Świderka, Tomka Wójtowicza, Wieśka Czaję i mnie. Hierarchia była, młodzi nosili piłki stawiali słupki, nie to co dzisiaj. Wiedzieliśmy gdzie jest nasze miejsce w szyku. My trenowaliśmy przyjęcie zagrywki trener i starsi siedzieli i obserwowali jak trenujemy.
Jak przyjął pan nominację Wagnera na trenera kadry?
– Nie grałem przez pół roku w szóstce w Olsztynie, a on mnie mimo to powołał do reprezentacji. Wagner dobierał sobie zawodników pod swój system grania. Do jego czasów było odwrotnie. Trener Szlagor powoływał najlepszych siatkarzy z klubów i dopasowywał styl gry zespołu pod ich umiejętności. Pasowałem Wagnerowi do jego koncepcji, miałem szczęście.
Z jakimi oczekiwaniami lecieliście na mistrzostwa świata do Meksyku?
– Dla mnie to było wielkie przeżycie, pierwszy poważny wyjazd. Na wyjazd załapał się nas tylko trzech młodych – Wiesiek Czaja, Tomek Wójtowicz i ja. Kluczowy był mecz z Rosjanami, na który Wagner wystawił do gry drugą szóstkę. Tak im zamieszał w głowach, że wygraliśmy ten mecz 3:1. Później pamiętny mecz z NRD, też ze zmianami ustawień, skakaniem płotków w czasie meczu. Ory mało co kosztowało by to nas porażkę i stratę medalu. Prowadziliśmy 2:0, a ledwo wygraliśmy 3:2, starsi byli wściekli na Wagnera po meczu. Na szczęście zakończyliśmy z kompletem zwycięstw i złotym medalem. Pamiętam nasz triumfalny powrót pociągiem na Dworzec Gdański w Warszawie.
Z turnieju olimpijskiego w Montrealu wracacie też w chwale, ze złotem jako „mistrzowie piątego seta”.
– To był kolejny daleki wyjazd i ciężki turniej. W pierwszym meczu graliśmy z Koreańczykami, którzy wyglądali jednakowo, dobrze że mieli numery na koszulkach, bo nie rozróżnilibyśmy ich. Mieszali w ustawieniach i kombinacjach w ataku, zanim połapaliśmy się o co chodzi, było 0:2. Nawet Wagner był wystraszony, przestał nas opieprzać, zaczął nas prosić, żebyśmy zaczęli lepiej grać. Na szczęście udało się wygrać, bo ten turniej skończył by się dla nas po pierwszym meczu. W pięciosetowym meczu z Kubą Lopez zaatakował meczową dla nich piłkę ponad blokiem Edka Skorka i moim w dziesięciocentymetrowy aut na szerokości boiska. Mieliśmy ponownie ogromne szczęście. W finale graliśmy z Rosjanami, którzy przeszli przez turniej bez straty seta. Mieli straszną pakę, dopiero mecz z nami był dla nich wyzwaniem. Mieli w czwartym secie meczową w górze, piłka po ataku Czernyszowa toczyła się po siatce i spadła na aut. W piątym już chyba nie wierzyli że mogą z nami wygrać. Naszą siłą był kompletny skład, każdy miał równowartościowego zmiennika. Trochę podobnie jak obecna reprezentacja Polski, której życzę powtórzenia w Tokio naszego wyniku.
Olsztyn zamienił pan na Francję.
– Moja droga do wyjazdu zagranicznego była długa. W 1976 roku po zdobyciu medalu miałem 24 lata, byłem za młody na wyjazd. Musiałem czekać jeszcze sześć lat i z biegiem czasu stawałem się coraz mniej atrakcyjny dla silnych klubów z Włoch. W 1982 roku zgłosił się do mnie drugoligowy klub francuski z Miluzy. Pojechaliśmy całą rodziną, córki miały 4 lata i 6 miesięcy, nie mówiliśmy po francusku. Na szczęście w Alzacji część ludzi mówi po niemiecku, więc jakoś mogłem się dogadać. Klub był amatorski, więc od razu zacząłem pracować, trenowaliśmy po robocie. Było nam na początku ciężko, ale z biegiem czasu wszystko się poukładało. Do klubu trafił Bronek Bebel, po kolejnym sezonie weszliśmy do ekstraklasy. Po zakończeniu czteroletniego kontraktu wróciłem do kraju. Chciałem pracować w Olsztynie, ale nie było tam dla mnie miejsca. Trafiłem na dwa lata jako trener do Legii Warszawa, z którą w ramach rewanżu ograliśmy Olsztyn spuszczając ich z ligi. Ja zagrałem nawet w pierwszym meczu, a w drugim inny olsztynianin w barwach Legii Irek Nalazek sam ich ograł. Po dwóch sezonach w Warszawie ponownie odezwali się Francuzi z okolic Miluzy. Po naradzie rodzinnej podjęliśmy decyzję o ponownym wyjeździe i zostaliśmy na stałe we Francji. Jeszcze do zeszłego roku pracowałem w wielu lokalnych klubach, najpierw seniorskich później młodzieżowych. Z kadetkami i kadetami zdobyliśmy mistrzostwa Francji. Trenowałem nawet młodego Benjamina Toniuttiego, który dzisiaj robi karierę w Kędzierzynie. Moja córka Ania grała w Polsce w Muszynie i Legionowie, a przez 10 lat była kapitanem reprezentacji Francji. Czuję się spełniony.
źródło: pzps.pl