Monika Brzostek, obok Kingi obecnie Wojtasik, a kiedyś Kołosińskiej, to jak do tej pory jedyna reprezentantka Polski w siatkówce plażowej, która wystąpiła w igrzyskach olimpijskich. Było to w 2016 roku w Rio de Janeiro. Po ośmiu latach była już zawodniczka, obecnie częściej trenerka personalna w długiej rozmowie ze Strefą Siatkówki wraca do tamtego roku olimpijskiego i występów na brazylijskich arenach.
Olimpijskie wspomnienia
Monika, już z perspektywy długiego czasu, pamiętasz ten moment, kiedy otrzymałaś informację, bądź uzyskałaś pewność, że tak – jedziecie z Kingą na igrzyska? Co się wtedy czuje?
Monika Brzostek: Z perspektywy czasu pamiętam, że już jakby po World Tourze w Olsztynie w 2015 roku miałyśmy takie zapewnienie matematyczne. Nie dostaje się od FIVB jakiegoś potwierdzenia, czy informacji, że jedzie się na igrzyska. Wtedy wylądowałyśmy w rankingu olimpijskim jakoś na ósmym, czy dziewiątym miejscu i wszyscy nam gratulowali, że jesteśmy już na igrzyskach. Ja to negowałam, mówiłam: nie, dopóki nie skończą się kwalifikacje, to nie jesteśmy. Więc ten moment, to był mniej więcej sierpień 2015 roku, a kwalifikacje kończyły się jakoś w maju albo na początku czerwca kolejnego roku. Była to taka już niby pewna sytuacja, ale dopóki się to nie skończyło, to cały czas byłam niedowiarkiem. Nie mogłam przetworzyć, że z tym już nic się nie może stać.
Dlaczego tak szybko było wiadomo, że jedziecie? W końcu w kolejnym roku rozpoczynał się też nowy sezon…
– Było tak, że był gotowy kalendarz na sezon 2016. W nim były chyba tylko dwa albo trzy Grand Slamy, więc nie było matematycznej szansy, że wszystkie teamy, które nam depczą po piętach będą w ich czwórce. Te wyliczenia były tak absurdalne, że aż nie do zrobienia. Dlatego miałyśmy tę pewność prawie, że rok wcześniej. Ale przez to, że był to dla mnie ogromny news i nie dochodziło do mnie, że nic się nie może stać. Twierdziłam, że z naszym szczęściem na pewno coś się stanie. Czekałam do końca. Dopiero, gdy faktycznie pojawiła się już lista i pomimo że trochę spadałyśmy też w rankingu, bo nie wszystkie turnieje też grałyśmy, dopiero odetchnęłam.
Byłyście pierwszymi w historii reprezentantkami Polski w siatkówce plażowej, które zagrały w igrzyskach. Miało to dla was jakiś szczególny wydźwięk? Czy sam fakt, że jedziecie do Rio de Janeiro przyćmiewał wszystko?
– Myślę, że sam fakt, że jechałyśmy do Rio był niesamowity. Nie skupiałyśmy się na tym, czy jesteśmy pierwszymi Polkami, czy będziemy jedynymi Polkami w igrzyskach. Teraz, już z perspektywy czasu, jestem z nas jeszcze bardziej dumna niż wtedy. Wtedy to była taka normalna kolej rzeczy, że jeśli się dobrze grało, to były jakieś benefity tego. Był to wtedy benefit w postaci igrzysk. Dla nas nie był to fakt dominujący, że byłyśmy pierwsze. Wiemy, że pierwszymi, którzy otworzyli olimpijskie wrota dla polskiej plażówki byli Grzesiu Fijałek i Mariusz Prudel. Byłyśmy zazdrosne, ale tylko w pozytywnym sensie i trzymałyśmy kciuki za nich już w Londynie. Cieszyły się, że dołączyłyśmy do ekipy olimpijskiej w tym 2016 roku. Tym bardziej, że jechali tez Bartek Łosiak z Piotrkiem Kantorem, więc w trzy pary było nam raźniej i było to fajne przeżycie (duet Fijałek/Prudel też awansował – przyp. red.).
Przygotowania już do samych igrzysk, były inne? Odczuwałaś, że dzieje się coś „niecodziennego”?
– Myślę, że niewiele zmieniliśmy w przygotowaniach. Były podobne w każdym roku, ale na tamtym etapie, przez cztery lata pracy z trenerem Łukaszem Fijałkiem, miałyśmy według mnie rozwój z każdym sezonem, więc mogłyśmy robić na treningach inne rzeczy. Nie w sensie fizycznym, ale jakieś bardziej skomplikowane ćwiczenia, wyszukane ćwiczenia, bo byłyśmy w stanie je zrobić. To była może jedna taka mała różnica, ale takich znaczących np. w zgrupowaniach nie było. Zawsze dostosowywałyśmy to do sezonu i wtedy akurat byłyśmy na zgrupowaniu w Rio, ale tylko dlatego, że w lutym były rozgrywane tam turnieje. To była tez różnica w przygotowaniach, bo najczęściej spędzałyśmy czas na Teneryfie i Fuertaverturze. Choć tak jak mówię, wtedy miejsce było dostosowane pod te turnieje tam się odbywające.
Ślubowanie – co z niego pamiętasz najlepiej? Podniosła chwila, czy sytuacja jak każda?
– Powiem szczerze, że ze ślubowania nie pamiętam za wiele. Pamiętam, że staliśmy na scenie i akurat wszyscy plażowicze mieli ślubowania w jednym momencie. Była nas tam garstka. Było to przyjemne wydarzenie akurat przed samym wylotem na igrzyska, więc wszyscy byliśmy ubrani w te ładne rzeczy olimpijskie. Był szczególny protokół, który mówił, w jakich konkretnych ubraniach musieliśmy wystąpić. Każdy z nas dostał wytyczne, co do lotu, były jakieś spokojne rozmowy. Nie było to jakieś wielkie wydarzenie, o którym można by było mówić godzinami. Trwało około 30-40 minut, ślubowaliśmy i tyle.
Ślubowanie, ślubowaniem, przygotowania przygotowaniami, przychodzi czas wylotu. Długa droga, długi lot, a w głowie co?
– Tak jak mówiłam, ślubowanie mieliśmy od razu przed wylotem i nie chciano nas ściągać do Warszawy wcześniej. PKOL chciał to zrobić łatwo i sprawnie dla sportowców. To było całkiem przyjemne, że nie musieliśmy pojawiać się tam dużo wcześniej, a ślubowanie nastąpiło praktycznie przed wylotem. Wszystko było dobrze zaplanowane, mogliśmy się spokojnie przebrać i udać na lotnisko. Wtedy już pierwszy lekki stresik się pojawiał, w związku z tym, że to wszystko, co się tam pokaże, idzie na cały świat, i że jest to zwieńczenie wszystkiego, co się do tej pory robiło. Z jednej strony bardzo już chciałam zacząć grać, a z drugiej stresowałam się. Pamiętam, że trener Łukasz nas na to przygotowywał i mówił, że granie graniem nie jest tak stresujące, jak czas pomiędzy meczami. Tego czasu pomiędzy spotkaniami na igrzyskach jest bardzo dużo. To nie jest tak, jak w Pucharach Świata, że gra się mecz i za cztery godziny kolejny. W igrzyskach gra się jeden tak na dwa i wyczekiwanie było bardziej stresujące niż samo granie.
Olimpijska rzeczywistość
Pierwsze wrażenia z wioski olimpijskiej jakie były?
– Nie wiem, czy ktoś jeszcze pamięta, że olimpijczycy publikowali śmieszne czy też nieśmieszne zdjęcia z tego całego syfu w wiosce, jak są przygotowane pokoje, że w niektórych nie dało się mieszkać z powodu brudu. My to już wiedziałyśmy wcześniej, bo też nie byłyśmy pierwszą reprezentacją, która tam jechała, więc byłyśmy ciekawe, czy to prawda czy nie. Kiedy już przeszłyśmy całą kontrolę, by wejść do wioski, a jest to kontrola trochę lotniskowa, prześwietlanie bagażu, nie wnosi się niczego niebezpiecznego, i nas zakwaterowano to był duży chaos. Nikt nie wiedział, gdzie mamy iść. W końcu, gdy nas skierowano do tego polskiego domu. Wszyscy polscy sportowcy, którzy uczestniczyli w igrzyskach i sztaby były właśnie w jednym budynku. Gdy już dotarłyśmy do pokoju, okazało się, że byłyśmy razem z lekkoatletkami i pamiętam, że były dwie, czy trzy łazienki na sześć osób. Jedna tylko działała, druga działała przez moment, wiec było sporo zamieszania. My jednak chyba do tego podchodziłyśmy z dystansem i z dużym uśmiechem traktowałyśmy wszystko. Nie spodziewałyśmy się niczego innego, czytając wcześniej wszystko w mediach. Wiedziałyśmy, że nie jest to najważniejsze. Najważniejsze było skupić się na graniu, a to to były tylko pierdoły, z którymi spokojnie można było funkcjonować.
Jak wyglądało całe życie w wiosce olimpijskiej?
– W sumie wyglądało normalnie. Każdy się skupiał na swojej dyscyplinie. Każda dyscyplina miała swój harmonogram. Była siłownia, na której każdy realizował swój plan. Była stołówka całodobowa, więc nie było sytuacji, że ktoś nie mógł skorzystać mając wieczorne mecze. My chyba też miałyśmy jeden mecz wieczorny o 21:00 czy o 22:00 i jak wróciłyśmy po północy, to stołówka czekała. Nie tylko na nas, ale i na innych sportowców ze względu na to, że rozgrywki we wszystkich dyscyplinach toczyły się od samego rana do późnej nocy. Powiem szczerze, że nie robiłyśmy za dużo zdjęć, nie wiem dlaczego, więc nawet nie mam takich pamiątkowych ujęć. Na pewno mnie to zaskoczyło, ogrom tego wszystkiego. Praktycznie każdy kraj, jeśli był mniejszy i miał mniej sportowców, to współdzielił dom w dwa, trzy kraje. Tak, jak już wspomniałam, my mieliśmy cały wieżowiec wspólnie z Węgrami. Były reprezentacje, które były ulokowane same w jednym. Była osobna strefa dla dziennikarzy. Jeśli któryś chciał porozmawiać z danym sportowcem, to go zapraszał do niej. My wychodziliśmy do wioski, dziennikarz czekał w takim przedsionku, bo też nie mógł dostać się do wioski. W wiosce był McDonald’s, jakieś inne mniejsze, większe sklepy. Wioska była miejscem samowystarczalnym, nie trzeba było wychodzić, by zaspokoić swoje potrzeby. To, co my potrzebowałyśmy do grania, przede wszystkim jedzenie i przestrzeń, w której można funkcjonować – wszystko było. Jest to na pewno ciekawe doświadczenie. Tym bardziej, że wioska olimpijska to takie duże osiedle. Pozytywnie to wspominam.
Co cię zaskoczyło pozytywnie w igrzyskach?
– Myślę, że samo takie poruszenie w ludziach. Brazylijczycy są ogólnie ekspresyjni, więc na trybunach, nawet, jak grałyśmy przeciwko Brazylijką, to na trybunach też bardzo ciepło nam kibicowali. To było bardzo fajnie. Boisko było super przygotowane i cały stadion na Copa Cabanie myślę, że robił wrażenie. Bardzo podobała mi się też ceremonia otwarcia. Widziałam ceremonię otwarcia z Londynu, ale nie myślałam, że jest to takie przeżycie. Jednak fajnie jest w tym uczestniczyć. My byłyśmy. Pamiętam, że chyba Mariusz Prudel z Grzesiem Fijałkiem nie mogli w niej uczestniczyć, bo grali już następnego dnia rano. Nas namawiał trener, że jeśli mamy taką okazję, to żebyśmy tego nie ominęły, żebyśmy poszły. Większość sportowców, jeśli nie rywalizuje zaraz, to jednak idzie. Nie wiem, jak to było przedstawione w telewizji, ale to trwało 3-4 godziny. Wychodziliśmy z jakiegoś miejsca i wchodziliśmy na stadion. Więcej tam było stania niż chodzenia i bardzo się to ciągnęło i ciągnęło. Ale sam moment wejścia na płytę stadionu był naprawdę rewelacyjny. Było dużo występów i wizualnych doznań, więc to bardzo, bardzo miło to wspominam.
Było coś, co odebrałaś negatywnie?
– Raczej nie, nie mam negatywnych konotacji co do Rio. Miejscówka była nam znana, choć oczywiście nie sama wioska olimpijska. Stadion też, choć nie grałyśmy na tak wielkim i tak spektakularnym wcześniej, ale jednak cała ta plaża była dla nas znajoma. Nie można chyba narzekać na jakieś procedury, bo procedury wejścia do wioski olimpijskiej czy na boiska były takie same. Prześwietlanie bagażu, często stanie w kolejkach, ale wiadomo – bezpieczeństwo musi być, to jest podstawa w tak wielkich masowych imprezach. Jeśli chodzi o to, to nie wypada narzekać i nie można mieć za złe w jaki sposób jest to prowadzone. Cieszę się, że ktoś dbał o bezpieczeństwo nasze i bezpieczeństwo innych ludzi. Tak więc chyba nie było jakichś takich większych negatywów.
Organizacyjnie igrzyskom w Rio de Janeiro jaką wystawiłabyś ocenę od 1 do 10?
– Pomimo tego, że nie mam porównania, wystawiłabym siódemkę. Mając obok Grzesia Fijałka i Mariusza Prudla, oni mieli już porównanie z igrzyskami w Londynie, i powiedzieli, że w Londynie wszystko było dopięte na ostatni guzik. Była to tak świetnie zorganizowana impreza, że było w Rio trochę niedociągnięć, głównie związanych z niedoinformowaniem wolontariuszy. To nie były jakieś duże i bardzo problematyczne sytuacje, ale zdarzało się, że jak czegoś szukałyśmy, miałyśmy jakieś pytania, drobne problemy przy zameldowaniu, to nie potrafili powiedzieć nam dokąd się udać, kogo zapytać, co mamy zrobić. Za to ucięłam jakąś punktację. Chyba jeszcze czas, jaki miałyśmy na trening. Ja wiem, że tak jest na każdej dużej imprezie, ale dla mnie to za malutko. Miałyśmy chyba tylko godzinę boiska w ciągu dnia. Nie można było rezerwować więcej, pomimo tego, że było dużo wolnych boisk. W Londynie chłopki mówili też, że tak nie było. Wydaje mi się, że jeśli są wolne boiska, które po prostu stoją, ludzie ich pilnują, więc to nie było tak, że ktoś musiał specjalnie przyjeżdżać, żeby pilnować tych kortów. Tam była całodobowa ochrona. Niemożność skorzystania z pustych boisk, bo nie, była przedziwna. Miałyśmy tę godzinę, ale to trochę za mało, żeby zrobić porządniejszy trening i żeby luźniej spędzić treningowy czas. Bardzo to było pilnowane.
Igrzyska od strony boiska
Jeśli chodzi o pierwszy mecz, to był historyczny moment nie tylko dla was, ale i dla całej polskiej kobiecej siatkówki plażowej. Pamiętasz cokolwiek z niego? Jakie to były emocje?
– Oczywiście, że pamiętam. Pierwszy mecz, nasze Amerykanki. Najśmieszniejsze jest to, że grałyśmy z tą parą ze sto razy przez ten sezon olimpijski i ten sezon wcześniejszy. Co drugi turniej na siebie wpadałyśmy. W większości meczów wygrana była po naszej stronie, ale wiedziałyśmy, że gra w igrzyskach to zupełnie inna gra, zupełnie inna para kaloszy. Nie traktowałyśmy tego za pewnik, że pierwszy mecz to jakoś pójdzie. Stres był na hardcorowym poziomie. Wydaje mi się, że przegrałyśmy pierwszego seta, więc było to trudne. Później doprowadziłyśmy do tie-breaka i wygrałyśmy go, ale emocjonalnie byłam tak wykończona po tym meczu, jakbym zagrała cały turniej. Było dużo emocji. Mnie też to stresowało w dużych imprezach, bo tak jest też w mistrzostwach świata, gdy już się rozgrzałam i musiałam później stać w tunelu 10 min, zanim można było wejść na stadion i wznowić rozgrzewkę. Tym bardziej było to stresujące, że mogłyśmy tam stać nawet 15 min i nie mogłyśmy nic robić, dalej się rozgrzewać. Mogłyśmy coś tylko w miejscu robić. Budowało to dodatkowe niepotrzebne napięcie. Ten mecz, pod względem poziomu, to nie było może jakieś super widowisko. Wytrzymałyśmy i cieszę się, bo taki pierwszy wygrany mecz daje dużo werwy, ale pamiętam, że ze stresu było dużo błędów i niepotrzebnych emocji.
Później było łatwiej?
– Myślę, że tak. Kolejny mecz grałyśmy z Rosjankami. Z nimi też był ciekawy motyw, bo to para, z którą też się często spotykałyśmy. Tydzień przed igrzyskami miałyśmy ostatni turniej w Klagenfurcie. Był to Grand Slam. Przez długi, długi czas nie mogłyśmy wcześniej z dziewczynami wygrać i właśnie w nim udało nam się pierwszy raz pokonać, tuż przed igrzyskami. Kinga, moja partnerka (wtedy Kołosińska, obecnie Wojtasik – przyp. red.), bardzo źle się wtedy czuła. W tym sezonie olimpijskim i przedolimpijskim walczyła z kontuzją pleców, więc do końca nie wiedziałyśmy czy zagramy czy nie. Już mi też tak kompletnie nie rozgrzana powiedziała, że chyba nie da rady zagrać, więc już też powiedziałam, że pójdę zgłosić to sędziemu. Już tak z 10 minut przed meczem Kinia powiedziała: wyjdę. Ja byłam w szoku, bo jak nie rozgrzewała się i jak da radę. Ale powiedziałyśmy sobie: ok, wyjdźmy na boisko. Zagrałyśmy i Kinia małymi podskokami, bo nawet nie była w stanie skakać wysoko ze względu na ten ból pleców, tak fantastycznie grała, że z tymi Rosjankami wtedy wygrałyśmy. Powtórzyłyśmy to też później i wygrałyśmy z nimi 2:0 w igrzyskach. Wtedy zapewniłyśmy sobie 100% wyjście z grupy. Porażka w trzecim meczu nam nie zagrażała. Były to niesamowite przeżycia i pamiętam, że nasz trener Łukasz myślę, że był z nas dumny, my byłyśmy z siebie i z niego i to był chyba taki nasz najszczęśliwszy moment w igrzyskach.
Co czułaś już po powrocie z igrzysk?
– Po powrocie z igrzysk nie miałyśmy za bardzo czasu na rozmyślania o nich. Od razu po igrzyskach leciałyśmy do Stanów Zjednoczonych na ostatni Grand Slam w sezonie. Ciężko wraca się z takiego turnieju na te mniejsze. Po tym ogromnym turnieju olimpijskim pełnym blichtru i ogromnych stadionów, jak się jedzie na ten mniejszy, mimo że też jest on jednym z największych, to ma się wrażenie, że gra się na jakimś wiejskim turnieju. Nie mówię tego z arogancji, ale takie jest odczucie, bo w igrzyskach wszystko jest takie „wow”. Począwszy od stadionu, wprowadzanie na niego, człowiek czuje się taki ważny, wszystko jest kontrolowane. Wszystko jest sprawdzane, czy okulary są takie, jakie podawałyśmy na początku igrzysk, bo cały strój był sprawdzany i nie można było w trakcie igrzysk użyć innego. Później jedzie się na Grand Slam, który jest jakby nie patrzeć mega wielką imprezą i jedną z większych w sezonie, i ma się takie podejście: aha, wracamy do rzeczywistości. Wszystko wróciło na swoje tory i trzeba było zejść na ziemię. Może to dobrze, że igrzyska nie były ostatnie w sezonie, że był ten Grand Slam. Później zeszłyśmy rangą jeszcze niżej do finałów mistrzostw Polski, turnieju największego w Polsce. Schodziłyśmy stopniowo, więc nie było jakiegoś wielkiego szoku (śmiech). Myślę, że dobrze, że nie było wolnych chwil po igrzyskach, tylko trzeba było zagrać, co trzeba było i dopiero później miałyśmy chwilę, by podsumować wszystko. Z perspektywy czasu człowiek inaczej patrzy na różne rzeczy.
Przed nami Paryż
W Paryżu zagra tylko jedna polska para Bartek z Michałem. Zabraknie dziewczyn. Jak myślisz, co się zadziało w ciągu tych czterech lat, a raczej może 1,5 roku odkąd jest liczony ranking olimpijski, co sprawiło, że jest taki stan rzeczy?
– Właśnie niedawno rozmawiałam z Mariuszem Prudlem i śmialiśmy się, że wróciliśmy do 2012 roku, kiedy to jedna polska para była na igrzyskach. Powiem tak: czasami tak jest i to nie świadczy o tym, że zadziało się coś złego. Była zmiana pokoleniowa. Czasami trzeba też mieć jakiś łut szczęścia i dobrze wybrać turnieje, na które się leci. U chłopaków też były zmiany w teamach, bo Bartek Łosiak przestał grać z Piotrkiem Kantorem. Były też zmienianie pary. Wydaje mi się też, że Piotrek Kantor miał dwa razy zmienianego partnera. Wcześniej grał z Maćkiem Rudolem, później zaczął grać z Kubą Zdybkiem, więc być może zabrakło im tego czasu na zgranie. Bo zaliczyli bardzo dobre występy, które jeśli tylko byłyby regularne, to nie mieliby żadnych problemów, by się zakwalifikować. U dziewczyn szkoda, że nie udało się przez Puchar Kontynentalny. Dziewczyny zajęły piąte miejsce, więc niewiele zabrakło, by być w czwórce i walczyć o więcej. Z tego, co pamiętam, dziewczyny przegrywały w tie-breakach, więc to jest kilka piłek, które decydują o tym, czy lecimy czy nie lecimy na tak ważną imprezę. Chyba ciężko jest to oceniać. Trzeba być regularnym w wynikach i jeżeli tego brakuje, to nawet jeden, dwa turnieje nie poprawią sytuacji, bo do igrzysk liczy się ich 12. Tutaj już sezon, półtora sezonu musi być rozegrane na w miarę dobrym poziomie, żeby myśleć o igrzyskach. Wiadomo, że trzymałam kciuki i za dziewczyny i za chłopaków. Mam nadzieję, że na kolejnych igrzyskach zobaczymy więcej polskich par, bardzo trzymam za to kciuki.
Michał i Bartek – jakie mają szanse na sukces w Paryżu?
– Myślę, że bardzo duże i nikt im tu teraz tym nie robi presji. Wiadomo, że są aktualnymi brązowymi medalistami mistrzostw świata, więc życzę im, żeby przywieźli już ten tak bardzo wyczekiwany, naprawdę bardzo wyczekiwany medal z igrzysk. Naprawdę należy się to chłopakom. Dla Bartka są to już trzecie igrzyska, dla Michała drugie, więc na pewno nie są debiutantami. Myślę, że wymagają od siebie i od swoich możliwości już wyżyn sportowych. Ja mam w tym wypadku apetyt na medal. Nie wiem, jak oni (śmiech), ale myślę, że oni również. Myślę, że oni wiedzą, że są w stanie to zrobić, ale trzeba tu zachować chłodną głowę, niczego im nie brakuje. Możliwości są. Mam nadzieję, że są na takim etapie w przygotowaniach i mentalnie, że będą cieszyć się grą, skończą te igrzyska, powiedzą: odwaliliśmy przez te ostatnie lata dobrą robotę i będą z siebie dumni, schodząc z boiska.
Ty też będziesz częściowo zaangażowana w te igrzyska. Będziesz komentatorką siatkówki plażowej. Wspomnienia odżyją, gdy zaczniesz komentować mecze?
– Myślę, że tak, że zdecydowanie wspomnienia odżyją. Bardzo się cieszę, że będę mieć okazję współkomentować mecze. Jeszcze nie wiem, jakie będą transmitowane, ale z dużą chęcią przyjrzę się kobiecym meczom na igrzyskach. Pomimo że nie mamy polskiej pary, to zawsze jest to bardzo interesujące. Zawsze jest dużo niespodzianek na tak dużych imprezach i dobrze się to ogląda. Poziom emocji jest naprawdę wysoki, więc mam nadzieję, że kibice będą usatysfakcjonowani. Siatkówka plażowa w ostatnich latach bardzo przyspieszyła. Dużo jest finezyjnej gry, dużo jest kombinacji, więc przynajmniej dla mnie jest to bardzo fajne widowisko. Współkomentującym igrzyska będzie też Piotrek Ilewicz i myślę, że on też ma inną perspektywę. Bardziej się porusza w męskich parach. Warto go posłuchać, ja na pewno będę, bo on relacjonuje pierwszą część igrzysk, ja drugą. Cóż nam pozostaje, czekać i śledzić kto, kiedy gra, jakie mecze nas interesują i co chcemy zobaczyć. Myślę, że różne telewizje będą transmitować różne mecze, więc dla chcących będzie można obejrzeć wszystkie mecze. Tak więc ucztujmy przez końcówkę lipca i połowę sierpnia.
Zobacz również:
Igrzyska olimpijskie: Kiedy zagrają Bryl i Łosiak?
źródło: inf. własna