„Małgorzata Glinka. Wszystkie odcienie złota”. Legendarna polska siatkarka połączyła siły z Kamilem Składowskim i jako pierwsza spośród „Złotek” trenera Andrzeja Niemczyka opowiada o kulisach zawodowej siatkówki na najwyższym światowym poziomie.
– To książka, która opowiada jak pogodzić życie rodzinne z zawodową grą w siatkówkę. Oczywiście opowiada też o mojej pięknej karierze. Tą książką chciałam podziękować po prostu wszystkim, którzy mnie wspierali i kibicowali – mówi Małgorzata Glinka.
Jedna z najlepszych polskich siatkarek w historii postanowiła opowiedzieć o swojej karierze i życiu – w pozbawionej lukru autobiografii. Liderka Złotek i dwukrotna mistrzyni Europy otwiera się przed czytelnikami, jak nigdy dotąd!
Jak wygląda siatkarska droga, która rozpoczyna się na Bemowie, a kończy zdobyciem mistrzostwa Europy i triumfem w Lidze Mistrzyń? Czym kupił sobie polskie siatkarki Andrzej Niemczyk? W jaki sposób ten legendarny już trener przekonał swoje zawodniczki, że mogą sięgnąć po najwyższe laury? I co sprawiło, że drużyna Złotek się rozpadła? Kto miałby wiedzieć to lepiej niż Małgorzata Glinka?
Książkę znajdziesz tutaj – https://bit.ly/3dV6kbS
Fragment książki:
„Wielki finał mistrzostw Europy 2003 roku. 28 września stanęłyśmy przed szansą wygrania mistrzostw Starego Kontynentu jako pierwszy zespół w historii polskiej siatkówki! Złota dotąd nie wywalczyły ani siatkarki, ani siatkarze, nawet w erze genialnej drużyny Huberta Jerzego Wagnera. Bardzo pragnęłyśmy, żeby nam się udało. O dziwo, nie przygniatała nas presja. Być może napięcie zmniejszył fakt, że już sam awans do finału był wielkim sukcesem – miałyśmy przecież pewne srebrne medale. Kto by o tym pomyślał przed turniejem? Jechałyśmy z hotelu do hali pewne, że czeka nas wspaniały dzień, w którym odbierzemy medale. Tylko od nas zależało, jakiego koloru. Byłyśmy gotowe, bo trener Niemczyk przygotował nas do meczu najlepiej, jak to było możliwe. W trakcie odprawy mówił nie tylko o sposobie gry, taktyce rywalek, ale dodał jeszcze o każdej z nich kilka słów od siebie. Pracował w tym kraju przez pięć lat, więc doskonale znał dziewczyny, wiele z nich trenował. Przekonywał nas, że jeśli zagramy agresywnie i skutecznie, przyciśniemy je, to w końcu pękną. Takie było nasze zadanie na pierwszego seta – zacząć ostro i nie dać się im rozegrać.
Plan planem, ale trzeba go jeszcze zrealizować… W drodze do hali Atatürk Spor Salonu byłam spokojna i skoncentrowana. Czułam moc. Stabilność psychiczną dawała mi praca na treningach, a my trenowałyśmy bardzo dobrze. Z meczu na mecz grałam lepiej, więc nie miałam powodu do obaw. Powtarzałam sobie, żeby nigdy nie bać się zaatakować piłki; nawet jeśli nie skończę akcji, to świat się przecież nie zawali, nikt mnie z tego powodu nie zabije. Miałam się skupić i grać tak jak z Niemkami. Skoro wygrałyśmy tamto spotkanie, będąc już prawie pokonane, to dlaczego miałoby nam się nie udać w finale?
Przerwałam te rozmyślania, gdy próbowałyśmy dotrzeć do hali. Autokar jechał wolniej od idących obok ludzi z tureckimi flagami. Już na półfinale było ich dużo, ale teraz zobaczyłam morze kibiców – wymachujących, krzyczących i marzących tylko o tym, byśmy przegrały. W końcu policja zrobiła nam miejsce i podjechałyśmy na parking. Wychodząc z pojazdu, poczułam gęsią skórkę – nie było już tak miło jak dzień wcześniej. Tureccy fani krzyczeli cały czas: „Türkiye, Türkiye, Türkiye!”. Ktoś uderza ręką w nasz autokar, panuje ogromny ścisk, przepychamy się przez tłum, który ewidentnie nas nienawidzi. Niesamowity ryk, gwizdy, agresja w oczach. Chowamy się w końcu w budynku. Andrzej uprzedzał, że tak będzie, ale co innego jest słyszeć o żywiołowych kibicach, a co innego poczuć ich siłę na własnej skórze.
W szatni staramy się przygotować na to, co czeka nas na boisku. W pewnym momencie pojawia się w niej prezes PZPS Mirosław Przedpełski, uśmiechnięty, opalony, cały w skowronkach. Założył złoty krawat. Myślę sobie: cholera, żeby nie zapeszył… Dłuży mi się każda sekunda, chcę już zacząć grać, skupić się na tym, co robię najlepiej. Wychodzimy na rozgrzewkę, spodziewając się piekła na trybunach. W hali oficjalnie mogło pomieścić się osiem tysięcy fanów, ale ponoć na finale było dobrze ponad dziesięć tysięcy kibiców. Naszym pierwszym krokom na tarafleksie towarzyszą huk, przeraźliwe gwizdy i buczenie. Gdy wychodzą Turczynki, owacja na stojąco i ogłuszające: „Türkiye, Türkiye!!!”.
Zrobiło się jeszcze głośniej, gdy na trybunach pojawił się jakiś polityk. Otaczali go faceci w czarnych garniturach, policjanci z bronią. Pomyślałam sobie: jakiś król czy co? Później dowiedziałam się, że był to ówczesny premier, a obecnie prezydent Recep Erdoğan. Gdy kończyła się rozgrzewka, spojrzałam na dziewczyny i chyba pierwszy raz poczułam, że wygramy. Mimo szaleństwa wokół w zespole panowały spokój i koncentracja. Tymczasem Turczynki wcale nie wyglądały na pewne siebie, miałam wrażenie, że to na nich ciąży większa presja.
Wielu uważa, że granie przed własną publicznością daje przewagę. Z reguły to prawda, ale nie zawsze. Gdy prowadzisz, wygrywasz sety, twoja publiczność może cię ponieść, porwać do fantastycznej gry. Ale gdy nie idzie, może stać się zupełnie inaczej. Tym bardziej wtedy, gdy rywalizujesz z drużyną, z którą powinnaś wygrać. A Turcy myśleli, że Polki nie mają szans. W takiej sytuacji kibice mogą cię dobić. Przy pierwszym nieudanym zagraniu z trybun zaczynają dochodzić westchnienia, widzisz, że niektórzy łapią się za głowy. Jeśli dalej nie idzie, w hali pojawia się cisza. Pustka zaczyna dźwięczeć w głowie.
Przed pierwszym gwizdkiem zobaczyłam więc u Turczynek strach. Zrozumiałam, że kluczowy będzie pierwszy set. Kto wygra, będzie miał złoto. Powiedziałam dziewczynom, że trzeba dobrze zacząć. Od pierwszych akcji musiałyśmy zachować koncentrację. Nie było łatwo, bo w hali panował potworny upał, a kibice zdzierali gardła dla swoich dziewczyn. Pierwszy raz w życiu spotkałyśmy się z czymś takim.
Zaczęłyśmy jednak spokojnie i dobrze, niosła nas euforia po meczu z Niemkami. Uśmiechałyśmy się po udanych akcjach, po przegranych nie było żadnych wyrzutów, tylko krótkie spojrzenia i jedziemy dalej. Po pięciu, może dziesięciu minutach przestałam słyszeć tureckich kibiców, ich krzyki zlały mi się w jeden ciągły hałas. Widziałam piłkę i wynik na tablicy: 14:9 dla nas! W ogóle nie czułam zmęczenia po poprzednim meczu. Obudziłam się rano lekka niczym piórko i tak grałam. Wszystko nam wychodziło, rywalki nie mogły sobie poradzić z odbiorem naszych zagrywek ani kombinacjami w ataku. Wygrałyśmy 25:17.
Stojący z boku Andrzej lekko się uśmiechał – już wiedział, że nie wypuścimy tego z rąk. Morderczy półfinał z Niemkami zbudował naszą drużynę, byłyśmy gotowe na jeszcze cięższy bój. W finale nie było takiej potrzeby, bo gra Turczynek przypominała nagłe zerwanie się silnego wiatru, po którym bardzo szybko przychodzi cisza. Próbowały się na nas rzucić, ale z każdą kolejną akcją ich zapał i agresja słabły. Podobnie jak atmosfera na trybunach. Już pod koniec pierwszego seta wśród kibiców dało się wyczuć spore rozczarowanie. Rywalki z pewnością to czuły. Dobiłyśmy je na początku drugiej partii – po trzech asach Kaśki Skowrońskiej prowadziłyśmy już 8:2. Całego seta wygrałyśmy do czternastu. Od złotego medalu dzieliła nas już tylko jedna partia!
Przyszedł kluczowy moment, bo Turczynki jeszcze raz spróbowały – na początku trzeciego seta nawet objęły prowadzenie, ale szybko wróciłyśmy do gry. Przy prowadzeniu 20:14 stało się jasne, że nic nas już nie zatrzyma. A mnie grało się jeszcze lepiej niż w rekordowym półfinale. Wyrobiłam w sobie nawyk wygrywania. Zawsze byłam gotowa na ostatnią piłkę. Oczywiście waga meczu i decydujące akcje czasem powodują, że może ci zadrżeć ręka. Mnie to jednak nie dotyczyło. Za to czasem z emocji aż zatykało, zaczynało brakować mi tchu. Wiele lat pracowałam nad tym, by w kluczowych momentach umieć się odciąć od wszystkiego, co mogło mnie rozproszyć. Tylko ja, piłka, rywalki i boisko… W końcówce spotkania poczułam, jak wielką radość sprawia mi granie z dziewczynami. Cieszyłam się z tego, że mogłyśmy tu dotrzeć, zagrać przy takich tłumach.
Czułam, że zbliża się coś wielkiego. Byłam skoncentrowana, ale jednocześnie radosna i pewna wygranej. Spojrzałam na liderkę Turczynek Neslihan Demir – nie miała już żadnych złudzeń, że ten wieczór będzie należał do nich. Spoglądam za boisko, za bandami siedzą brązowe medalistki Holenderki, a wśród nich Ingrid Visser, moja koleżanka z Vicenzy. Czekając na ostatni gwizdek, dostrzegam coraz więcej szczegółów dookoła. W końcu po pięknej kombinacji Gosia Niemczyk zdobywa punkt na wagę mistrzostwa Europy! Ostatni raz Polki zdobyły medal tej imprezy w 1971 roku, a jedną z ówczesnych medalistek była Barbara Hermel-Niemczyk – eks-żona naszego trenera i mama Gosi!”
źródło: materiał partnera