– Powołanie w tym roku było spełnieniem marzeń. Większość dziewczyn być może tego tak nie przeżywało jak ja, gdyż dla nich to chleb powszedni. Nie poddaję się jednak i zamierzam ten sezon przepracować ciężko, żeby jeszcze kiedyś znaleźć się w polskiej drużynie – mówi Alicja Grabka, rozgrywająca reprezentacji Polski siatkarek, która nie załapała się do składu Stefano Lavariniego na mistrzostwa świata 2022.
Byłaś zmęczona po sezonie klubowym i po Lidze Narodów?
Alicja Grabka: – Dla mnie sezon w klubie był wymagający, bo cały czas grałam. Jeśli chodzi o kadrę, to dostałyśmy pięć, siedem dni wolnego. Początkowo miałyśmy czas, by pracować na siłowni, a kiedy pojawiła się reszta dziewczyn, było go już bardzo mało. Był tydzień do wylotu i od razu zaczęłyśmy grać szóstki. W poszczególnych turniejach Ligi Narodów nie grałam jednak za wiele, więc nie czułam się też zmęczona. Bardziej zależało mi na odpoczynku psychicznym, dlatego też udałam się na krótkie wakacje do Turcji. Myślę, że dużo bardziej obciążający start sezonu był dla Joanny Wołosz, która trzy dni po zakończeniu gry w klubie stawiła się na zgrupowanie kadry.
Jakie wrażenie zrobił na tobie na początku Stefano Lavarini?
– Kiedy przyjechałyśmy na zgrupowanie, trener Lavarini był jeszcze we Włoszech. Ćwiczyłyśmy pod okiem Nicoli Vettoriego i z dziewczynami U-21. Ten tydzień był bardziej zapoznawczy z resztą sztabu niż z selekcjonerem. Kiedy trener przyjechał, dołączyła do nas też reszta dziewczyn. Po tygodniu nakreśliliśmy sobie więc cele, a Stefano przedstawił nam swój system pracy. Trudno mi wypowiedzieć się na temat sznytu technicznego trenera, ponieważ nie było czasu na szlifowanie techniki. Pamiętam, jak byłam zdziwiona, że był pierwszy trening, a my już grałyśmy szóstki. Weszłyśmy na salę i od razu było „z grubej rury”. Rano poświęcaliśmy czas na siłownię, co również było zaskoczeniem, bo wtedy nie było czasu na pracę z piłkami. Im dalej, tym treningi były bardziej scalone. Wcześniej w klubie miałam możliwość działania z trenerem z Italii. Włoska myśl szkoleniowa kojarzyła mi się więc z ciężką pracą. To właśnie dlatego byłam zaskoczona, że w kadrze początkowo nie było rannych ćwiczeń z piłkami. Zrozumiałam jednak, że w nie ma tyle czasu na przygotowania, jak w klubie. Przyjechałyśmy, grałyśmy sparingi i zaraz wylatywałyśmy na pierwsze mecze Ligi Narodów. Czasu w ogóle nie było.
Ta nagłość i brak czasu spowodowały, że miejsce w Lidze Narodów było, jakie było?
– Moim zdaniem i wydaje mi się, że większości z nas, Liga Narodów była dużym rozczarowaniem – zwłaszcza po pierwszym turnieju w Stanach Zjednoczonych, w którym zaprezentowałyśmy się dobrze. Na pewno wtedy zespoły były na innym etapie i w innym ustawieniu personalnym, ale nawet porażka z Brazylią była w naszym wykonaniu niezła. Później nastąpiło zderzenie z rzeczywistością, bo apetyt rósł w miarę jedzenia. Wydaje mi się, że trener też był w trudniej sytuacji, bo przyjechał do kadry w momencie, gdy nie było atakującej. W tydzień trzeba było znaleźć kogoś, kto wejdzie w tę rolę, a żadna z dziewczyn tego nigdy nie robiła. To był trudny orzech do zgryzienia. Staraliśmy sobie z tym poradzić, ale nie ma co ukrywać – nie wyszło. Dzięki temu, że okres do mistrzostw świata jest znacznie dłuższy, zdrowotnie wiele się może zmienić. Pojawił się nowy trener i chciałyśmy się przed nim pokazać z jak najlepszej strony. Nie wyszło. Rozmawialiśmy o wzbiciu się w tabeli, a spadłyśmy niżej. To duże rozczarowanie i niesmak.
Trenera poznaje się po tym, jak prowadzi zespół w trudnych chwilach. Sofia nie była w waszym wykonaniu najlepsza. Jaki okazał się wtedy Stefano?
– To było dla mnie wielkie zaskoczenie na plus pod względem podejścia mentalnego. Z boku może się wydawać, że tego nie przeżywałyśmy, a wiem to, bo niestety czytam komentarze w sieci po naszych meczach. Po starciu z Chinkami byłyśmy w lekkiej rozsypce. Nie wyglądało to dobrze. Na boisku pokazałyśmy, co pokazałyśmy, czyli wielkie nic, ale najbardziej odbiło się to na nas pod względem mentalnym. Była szansa na awans do Ankary, musiałyśmy się jakoś podnieść. Trener zaskoczył mnie wtedy mocno. Zapytał, jak nam może pomóc. Widział też, że jesteśmy tak strasznie zmęczone, że dał nam dzień wolnego na reset. To było bardzo dojrzałe podejście. Moja kariera nie trwa długo, ale byłam przyzwyczajona, że przegrane mecze się rozpamiętywało, rozmawiało się o nich w tonie pretensji. W przypadku Stefano poczułam, że to poziom światowy. Przecież nie chodzi o to, by codziennie płakać nad wynikiem. Mleko się rozlało i trzeba pracować dalej, a także zaakceptować to, w jakim miejscu jesteśmy. Planem jest to, by zakończyć sezon kadrowy z podniesioną głową. Na koniec Ligi Narodów powiedziałyśmy sobie, że dobre momenty są jeszcze przed nami – musimy w nie po prostu uwierzyć.
Rozjechałyście się w dobrych nastrojach?
– Trudno tak powiedzieć. Wiele w nas jeszcze siedziało.
Nie ma cię na liście powołanych na mistrzostwa świata. Spodziewałaś się tego?
– Takie momenty nigdy nie są łatwe. Na pewno był to dla mnie ciężki czas, gdyż tak jak mówiłam wyżej: te dwa miesiące były dla mnie najpiękniejsze. Powołanie w tym roku było spełnieniem marzeń. Większość dziewczyn być może tego tak nie przeżywało jak ja, gdyż dla nich to chleb powszedni. Nie poddaję się jednak i zamierzam ten sezon przepracować ciężko, żeby jeszcze kiedyś znaleźć się w polskiej drużynie. Trzymam kciuki za zespół i wracam do pracy w klubie z jeszcze większą determinacją.
*cała rozmowa Sary Kalisz w serwisie sport.tvp.pl
źródło: sport.tvp.pl