– Zobaczyłem, jak ważna jest pokora. Według mnie nie byłoby słuszne pokazywanie, że jestem cwaniakiem, niczego się nie obawiam i nikt mi nie podskoczy. Wolę podejść do nowej roli z pokorą, nie wychylać się i swoją pracą udowodnić, że staję się coraz lepszy – mówi o początkach w kadrze Nikoli Grbicia Mateusz Poręba, środkowy reprezentacji Polski siatkarzy.
Jesteś typem introwertyka czy ekstrawertyka?
Mateusz Poręba: – Zdecydowanie ekstrawertyka.
Naprawdę? Czyli dusza towarzystwa z ciebie?
– W towarzystwie ludzi, których znam – tak. Dużo trudniej mi złapać kontakt z osobami, których nie znam. Jeśli jednak jestem ze znajomymi na posiadówce, nie mam problemu z przejęciem inicjatywy.
Jak trudno wchodzi się do grupy facetów, którzy znają się od lat?
– Nie jest to łatwe. Pierwszy raz zobaczyłem niektórych chłopaków na żywo dopiero w momencie, gdy przyjechałem na zgrupowanie. Wcześniej oglądałem ich w telewizji. Byli dla mnie celem, ambicją, do której się dążyłem, a nagle stali się kolegami z jednej drużyny. To była rewelacja. Nie zmienia to faktu, że przez to zobaczyłem, jak ważna jest pokora. Według mnie nie byłoby słuszne pokazywanie, że jestem cwaniakiem, niczego się nie obawiam i nikt mi nie podskoczy. Wolę podejść do nowej roli z pokorą, nie wychylać się i swoją pracą udowodnić, że staję się coraz lepszy.
Miałeś tak, że pomyślałeś sobie o którymś z siatkarzy: „Wow, to niesamowite, że będę z nim grać”?
– Autorytetem był Bartosz Kurek, ze względu na historię jego kariery. Z początku miał problemy zdrowotne, był niedoceniany. Ciężko pracował, a trener Vital Heynen dał mu szansę i wierzył w niego do samego końca. Wyszedł z dołka, pokazując swoje najlepsze oblicze. Został MVP mistrzostw świata. Był liderem całego zespołu.
Czy w jego historii widzisz trochę swojej?
– Zaczynałem od zera. Kiedy przeszedłem do Rzeszowa, nie umiałem prawie nic. Przed przyjazdem uczyłem się odbijać piłkę dyszlem. Żyłem w internacie. Nie był on daleko od rodzinnego miasteczka, ale i tak spędzałem cały tydzień poza domem, gdzie dotąd mieszkałem. Dla szesnastolatka to normalne, że tęskni za rodziną. Do tego wszystkiego doszło starsze towarzystwo, które dominowało i chciało pokazać innym ich miejsce w siatkarskiej grupie. Zderzyłem się ze ścianą, ale się nie poddałem. Rodzice mnie wspierali. Do końca życia zapamiętam słowa mojej mamy, bym się nie poddawał i zacisnął zęby, bo kiedyś będzie łatwiej.
Jak twoi starsi koledzy okazywali swoją dominację?
– Przyszedłem znikąd. Nikt nie wiedział kim jestem. Wyjeżdżając do Rzeszowa, wiedziałem, że niektórzy trenowali dużo dłużej ode mnie, a i tak nie dostali takiej szansy jak ja. Starsi koledzy również szybko to zauważyli. Przykład? Zobaczyli, że mam potargane buty, więc mi je wyrzucili przez okno na drzewo. Bardzo mnie to zabolało. Poza tym naśmiewali się i wbijali szpile. Niby to nic takiego i można się do tego przyzwyczaić, ale na dłuższą metę to bardzo przeszkadzało.
Słowa mamy o nie poddawaniu się były tym, co przytrzymało cię przy sporcie?
– Tak, dokładnie. Miałem pewne rzeczy, na których się znałem – na przykład motory. Przychodząc do Rzeszowa, jednocześnie byłem zapisany do szkoły mechanicznej w Tarnowie. Chciałem naprawiać auta i jednoślady. Rodzice przekonali mnie jednak, by spróbował rozwinąć się w siatkówce. Dobrze się stało. Teraz czerpię ze sportu korzyści. Dzięki niej zdałem prawo jazdy, maturę, poszedłem na studia, cały czas rozwijam też swoje pasje. Poznałem wspaniałą kobietę, która zawsze będzie ze mną, nawet jeśli będziemy w dole.
* cały wywiad Sary Kalisz w serwisie sport.tvp.pl
źródło: sport.tvp.pl