– Nasze cele z Hubertem Wagnerem były wspólne, dążyliśmy do zdobycia złotego medalu olimpijskiego. Dzięki niemu uwierzyliśmy, że nasza ciężka praca przyniesie efekty – mówi mistrz olimpijski i świata Włodzimierz Stefański i dodaje, że w ten drugi złoty medal wierzyła tylko jego małżonka i wygrała z mężem zakład o pięć tysięcy.
Dlaczego zdecydował się pan na wyjazd akurat do Finlandii?
– Zadecydował przypadek. Byłem dogadany z klubem belgijskim, który miał zapewnić część mojego wynagrodzenia poprzez etat na uczelni, gdzie miałem pracować jako instruktor wychowania fizycznego. Po kilku dniach otrzymałem informację, że pracy na uniwersytecie nie będzie i wyjazd stracił sens z przyczyn finansowych. W tym momencie pojawił się w Warszawie przedstawiciel fińskiego klubu, który zaproponował konkretne, dobre warunki. Nie wahałem się, podjęliśmy decyzję o wyjeździe do Finlandii. To był 1980 rok. Najpierw wyjechałem na dwuletni kontrakt, później przedłużałem o rok, dwa, aż w końcu tak wyszło, że jestem w Finlandii do dzisiaj.
Sprawia pan wrażenie człowieka zadowolonego, więc chyba pan nie żałuje tej decyzji?
– Nie żałuję, ale pomimo że po czterdziestu latach pobytu wychodzi, że dłużej mieszkam w Finlandii niż w Polsce, to czuję się Polakiem i tęsknię za krajem. Nie „sfińszczyłem” się tak do końca.
Jak wyglądało zainteresowanie siatkówką w Finlandii wtedy, a jak obecnie?
– Ani wtedy, ani obecnie nie jest to zbyt popularny sport. Gdy przyjeżdżałem królowały dyscypliny zimowe, w których Finowie należeli do światowej czołówki. Oczywiście interesowano się piłką nożną i koszykówką, bardzo popularny był i jest lokalny odpowiednik baseballu i naszego palanta – pesäpallo. Jeżeli chodzi o siatkówkę, to był moment kiedy Finowie poszli w górę, reprezentacja i kluby zrobiły postęp i stało się głośniej o naszej dyscyplinie. Niestety, nie na długo. W Finlandii żyje tylko nieco ponad 5 milionów mieszkańców, hokej i unihokej zabierają utalentowaną młodzież. Do siatkówki trafia młodzież bez wybitnych warunków fizycznych i talentu. Kluby są półamatorskie, gra niewielu obcokrajowców, widzę pewnego rodzaju stagnację.
Wyjechał pan w 1980 roku, w którym odbyły się igrzyska olimpijskie w Moskwie, na które pan nie pojechał. Dlaczego tak się stało?
– W marcu na obozie w Zakopanem zerwałem ścięgno Achillesa w prawej nodze. To przekreśliło moje szanse na wyjazd. Co gorsza myślałem, że jest to koniec mojego grania. Jedynym, który podtrzymywał mnie na duchu, był fizjoterapeuta ze szpitala przy ul. Szaserów w Warszawie, który podczas rehabilitacji mówił mi, że wrócę do grania. Okazało się, że miał rację. Powrót do zdrowia trwał długo, ale się udało, a w tamtych czasach taka kontuzja zwykle oznaczała koniec kariery. W każdym razie z wyjazdu do Moskwy nic nie wyszło.
Cztery lata wcześniej odnieśliście historyczny sukces w Montrealu. Jak wspomina pan olimpijski turniej?
– Pamiętam początek turnieju, na który jechaliśmy z deklaracją Wagnera, że zdobędziemy złoto. W pierwszym meczu przegrywaliśmy 0:2 z Koreą. Nawet członkowie władz polskiego sportu stracili w nas wiarę, bo opuścili trybuny po drugim secie. My na szczęście nie zwątpiliśmy, koniec był zupełnie inny niż przypuszczali działacze. W zaciętym meczu finałowym miałem szczęście być na boisku, bo przeżywanie na ławce rezerwowych jest dużo gorsze. Na boisku można wyładować stres grając, stojąc z boku emocje są nie do wytrzymania. Nie ma się wpływu na przebieg gry, jest się tylko obserwatorem i kibicem. Ciężko było przede wszystkim w czwartym secie, gdzie byliśmy o krok od porażki. Ten mecz był przykładem na to, jak warto grać do końca i nie poddawać się.
Dwa lata wcześniej też trzeba było grać do końca. Złoty medal mistrzostw świata zależał od wyniku ostatniego meczu z Japonią.
– W Meksyku był inny system rozgrywania turnieju. Nie było klasycznego dojścia do finału, w ostatniej sześciozespołowej fazie grano każdy z każdym, każdy wynik się liczył. Nie wygrywaliśmy 3:0, w każdym meczu mieliśmy chwile słabości. Największe w sławetnym meczu z NRD, podczas którego skakaliśmy płotki i prowadząc 2:0 o mało nie przegraliśmy w pięciu setach. Ze spraw pozasportowych zapamiętałem z Meksyku nadzwyczajne środki bezpieczeństwa. Na każdy mecz byliśmy konwojowani przez samochody pełne uzbrojonych policjantów, w autokarze siedziało dwóch mundurowych z karabinami. Z jednym z nich, byłym zapaśnikiem z olimpiady z Meksyku, zakumplowaliśmy się nawet. Świętowaliśmy zdobycie złotego medalu razem z naszą obstawą, to byli bardzo sympatyczni ludzie.
Z jakimi nadziejami jechaliście do Meksyku?
– Jechaliśmy licząc na dobre granie. Po cichu marzyliśmy o medalu, wcześniej męska siatkówka nie odnosiła sukcesów. Jedyną osobą, która wierzyła w złoty medal była moja żona, z którą założyłem się o pięć tysięcy. Zakład przegrałem, ale pieniądze zostały w domu. Ale miała rację, jako jedyna wierzyła.
Czy pamięta pan pierwsze spotkanie z Hubertem Wagnerem?
– W 1968 roku jako zawodnik Gwardii Wrocław zostałem powołany do kadry trenera Tadeusza Szlagora. Tam na konsultacji po raz pierwszy spotkałem Jurka Wagnera, jeszcze jako zawodnika. Byłem wtedy juniorem, czułem ekscytację faktem trenowania z najlepszymi w Polsce. Ze względu na różnicę wieku nie mieliśmy zbyt dużego kontaktu. Później jako trener okazał się bardzo skuteczny. Uważam, że zawsze połowa sukcesu należy do trenera, połowa do zawodników. Wagner zrewolucjonizował nasz system treningowy, dotarł do naszych głów, nauczył nas pewności siebie, wiary, że trening przyniesie efekty i cierpliwości. Dobrał do swojego zespołu odpowiednich zawodników. Nasze cele były wspólne, dążyliśmy do celu, którym był złoty medal olimpijski. Dzięki niemu uwierzyliśmy, że nasza ciężka praca przyniesie efekty. Uważam, że złoto w Meksyku przyszło trochę niespodziewanie, wcześniej niż przypuszczaliśmy. Natomiast do Montrealu jechaliśmy z wpojonym przez trenera przesłaniem – jedziemy po złoty medal.
Jak trafił pan do siatkówki?
– Siatkówkę wybrałem przypadkowo. Jako dzieciak uwielbiałem piłkę nożną. Ojciec zabierał mnie na mecze Śląska Wrocław, bo tata był kibicem tego klubu. Chciałem trenować, zostać bramkarzem. Z nieznanych mi powodów ojciec nie zgodził się, wcześniej podobnie było z moim starszym o 12 lat bratem. Brat namówił rodziców, żebym poszedł z podwórka na regularne treningi lekkoatletyczne. Przez dwa lata przeszedłem ogólny trening lekkoatletyczny bez zbytniej specjalizacji. Nabrałem sprawności, która bardzo mi się później przydała. Trenując na stadionie nie zapomniałem o miłości do piłki. Po pierwszej klasie liceum szkoła zorganizowała obóz wędrowny dla chłopców w górach. Pojechaliśmy tam z nauczycielem języka angielskiego. Chodziliśmy przez dwa tygodnie od miejscowości do miejscowości, w których wieczorami młodzież grała na zewnątrz w siatkówkę. Zaczęliśmy z nimi grać, tam miałem pierwszy kontakt z siatkówką. Mimo, że nigdy wcześniej nie odbijałem radziłem sobie bardzo dobrze. Jeden z kolegów z klasy, który już trenował w Gwardii namówił mnie na treningi w klubie. I tak dzięki wycieczce szkolnej trafiłem do siatkówki.
źródło: pzps.pl