Aleksander Skiba był jednym z najlepszych polskich siatkarzy z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Po zakończeniu kariery sportowej, mistrz świata z 1974 roku odnosił sukcesy na niwie szkoleniowej, zdobywając w 1978 roku Puchar Europy z Płomieniem Milowice. Zmarłego 7 września 2000 roku Aleksandra Skibę wspomina Andrzej Warych, asystent trenera Huberta Wagnera w czempionacie globu w 1974 roku.
Jak się poznaliście?
Andrzej Warych: Pierwsze spotkanie było na uczelni, gdy Aleksander Skiba dostał się na studia. W tamtych czasach siatkówka była na pierwszym roku Akademii Wychowania Fizycznego przedmiotem obowiązkowym. Zajęcia prowadzili panowie Jan Woluch i Wojciech Szuppe. Wyłuskiwali od razu chłopaków ze smykałką i Olek od razu trafił najpierw do drugiego zespołu AZS-u. W tamtych czasach były dwa zespoły – w pierwszej i drugiej lidze. Uczelnia miała charakter rzeczywiście sportowy. Dwadzieścia sześć dyscyplin sportu, osiem gier zespołowych, wszystkie w czołówce krajowych rozgrywek. Była to rzeczywiście potęga, myślę że na skalę europejską. Do drużyn było bardzo trudno dostać się. Olek nie miał z tym problemów. Przede wszystkim był bardzo sprawny ogólnie. Los obdarzył go zdolnościami ruchowymi, bardzo łatwo przychodziło mu zdobywanie nowych umiejętności. W siatkówce zaczął bardzo szybko czynić postępy.
Podobno w szkole średniej wygrywał zawody w biegach przełajowych.
– Nie było takiej specjalizacji jak w tej chwili. Na uczelnie trafiali ludzie, którzy coś tam już osiągnęli w swoim sportowym życiu. Na studia dostawali się ludzie, którzy byli bardzo sprawni z natury. Często z sukcesami w zawodach lekkoatletycznych, których w tamtym czasie organizowano bardzo wiele. Dopiero na pierwszym roku trafiali do poszczególnych dyscyplin. Olek miał rozterki. Był człowiekiem bardzo wszechstronnym. Jego wielką pasją było żeglarstwo. Musiał wybierać między wyjazdem na obóz żeglarski, gdzie miał już zdobyte wszystkie patenty i perspektywę dużych wyników, a karierą siatkarza. Przyznam się, że trochę przyczyniłem się do namówienia Olka, aby wybrał siatkówkę. Już wtedy przyjaźniliśmy się i bardzo mi zależało, żeby pozostał przy naszej dyscyplinie sportu.
Z żeglarstwem jednak się nie rozstał.
– Co roku wyjeżdżaliśmy na obozy do Wilkas na Mazurach, które wyglądały nieco inaczej niż obecnie. Mieszkaliśmy w domkach letniskowych, nie było hali, graliśmy na klepisku, biegaliśmy po piaszczystych górkach. Zawsze pierwsze dziesięć dni to było żeglowanie po mazurskich jeziorach. Cztery łódki, namioty plecaki, prowiant i wtedy Olek jako czołowy żeglarz sprawował funkcję komandora rejsu. Pamiętam, że pewnego razu Jurek Wagner o mało nie stracił palca, gdy przy pełnym wietrze zaczęliśmy opuszczać miecz. Wąsy miecza obcięły mu koniuszek opuszka palca, co dla rozgrywającego mogło zakończyć się fatalnie. Na szczęście w Węgorzewie znaleźliśmy lekarza – siatkarza, który był na praktyce i zszył ranę. Wszystko skończyło się szczęśliwie i mogliśmy wrócić do treningów, dzięki którym Olek stawał się coraz lepszym siatkarzem.
Dzięki tym treningom szybko trafił do reprezentacji Polski.
– Bardzo szybko, bo już w wieku 22 lat mimo dużej konkurencji. W tamtych latach w AZS AWF trenowaliśmy więcej niż w innych klubach. Wykorzystywaliśmy przerwy w zajęciach na treningi indywidualne, małe gry. Korzystaliśmy z obowiązkowych zajęć na uczelni. Dzięki treningom lekkoatletycznym i gimnastycznym nabieraliśmy wyjątkowej sprawności. Olek dzięki swojemu talentowi i ciężkiej pracy zasłużył na powołanie do kadry. Jurek Wagner, z którym wspólnie grali w klubie cenił jego pracowitość, chęć współpracy i pomocy na boisku.
Jakim człowiekiem był Aleksander Skiba?
– Był ciekawym świata, wesołym człowiekiem. Łatwo nawiązywał kontakty, miał poczucie humoru i dystans do życia. Pamiętam, że kiedyś na Chmielnej kupił u znanego szewca pana Śliwki buty, niestety, za małe. Przed spotkaniem z rektorem uczelni, na które mieliśmy ubrać się elegancko rozciągał te buty pod prysznicem na zmianę pod gorącą i zimną wodą. Poza tym charakteryzowała go ambicja, wola walki i ogromna chęć do pracy. Był nie do zajechania, mógł trenować na okrągło. Jako siatkarz wyróżniał się wszechstronnością, sprawnością i grą w obronie.
Miał pseudonim „Profesor”.
– Tak nazywano go później, we Włoszech. My nazywaliśmy go „Piękny”. Był bardzo przystojnym mężczyznom, miał wielkie powodzenie u kobiet. Z Olkiem kojarzy mi się historia naszego powrotu z mistrzostw świata z Meksyku. Po finale dowiedzieliśmy się, że Olkowi urodziło się dziecko. Przez to nasz podróż powrotna była jeszcze huczniejsza. W Paryżu nie mogliśmy się rozstać z reprezentantami Francji, którzy spędzili z nami czas do wieczornego odjazdu naszego pociągu do Warszawy, Z resztą obsługa Warsu również stanęła na wysokości zadania i przyjęto nas jak przystało na mistrzów świata.
Jak przebiegała kariera Aleksandra Skiby?
– Przeszedł ówczesną normalną drogą siatkarzy AZS AWF. Po studiach trafiali do Rzeszowa, Sosnowca lub Legii Warszawa. W stolicy nie dość, że nie było pieniędzy, to nie można było się zameldować i podjąć pracy. Aby utrzymać wybierali kluby, które zapewniały mieszkania, samochody, etaty. Olek jako zawodnik trafił do Legii Warszawa. W Polsce jego największym sukcesem trenerskim było zdobycie w 1978 roku Pucharu Europy Mistrzów Krajowych z Płomieniem Milowice.
Wydaje się, że jako trener jest bardziej ceniony we Włoszech niż w Polsce.
– W Polsce niewiele się o tym mówiło i pisało. Olek zrobił olbrzymią karierę trenerską we Włoszech. Szczerze powiem, że było to dla mnie zaskoczeniem. Początkowo nie widziałem w nim przyszłego trenera. A okazało się, że prowadził z wielkimi sukcesami największe włoskie kluby i wychował we włoskiej kadrze juniorów generację zawodników, którzy odnieśli później największe sukcesy w historii włoskiej siatkówki i zawsze podkreślali wkład Olka w ich kariery. Doskonale „sprzedał” polską myśl szkoleniową podpartą doskonałą organizacją. Zapraszaliśmy go później na konferencje do Polski, gdzie dzielił się swoim doświadczeniem i wiedzą. Na pewno wielu polskim trenerom pomógł w rozwoju.
Aleksander Skiba zmarł we Włoszech 7 września 2000 roku.
– To postać, która na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Skończył nie za bardzo szczęśliwie, jak kilkoro ludzi z naszej dyscypliny. Takie były czasy, ja sam to przeżyłem, więc szczególnie jest mi to przykre. Traktuję to w kategorii porażki osobistej. Dwóch ludzi bardzo mi bliskich, czyli Jurka Wagnera i Olka Skibę nie udało mi się przekonać do tego, co mi się w jakimś sensie już w tamtym czasie udawało.
*Rozmawiali Eugeniusz Andrejuk i Mariusz Szyszko
źródło: pzps.pl