– W Sosnowcu zastaliśmy najbardziej profesjonalny w tamtych czasach klub. Dyrektorzy kopalni zapewnili nam doskonałe warunki do życia i trenowania, co zaowocowało dwukrotnym mistrzostwem Polski i zdobyciem w 1978 roku Pucharu Europy – wspomina Ryszard Bosek. – Dwa lata później wyjechaliśmy do Włoch. Ja do Padwy, Wiesiek [Gawłowski – przyp. red.] do Pescary. (…) Byliśmy Włochom potrzebni. Oni budowali swoją siatkówkę i stawiali na takich, jak my, którzy będą grali i od których będą uczyć się młodsi.
Kiedy poznałeś Wiesława Gawłowskiego?
Ryszard Bosek: Po raz pierwszy spotkaliśmy się na zgrupowaniu kadry juniorów. Znalazłem się wtedy w grupie niższej, mniej zaawansowanej. Wiesiek, który wywodził się z Tomaszowa Mazowieckiego – kuźni wielu siatkarskich talentów, już wtedy wyróżniał się w silniejszej grupie. Trafiliśmy pod skrzydła trenera Władysława Pałaszewskiego, który wiele nas nauczył. Później los nas połączył w AZS AWF Warszawa.
W 1969 roku polecieliście na mistrzostwa Europy juniorów do Rygi. Skończyło się mało zaszczytnym siódmym miejscem, choć grali w reprezentacji przyszli mistrzowie olimpijscy i świata. Czego zabrakło, bo chyba nie talentu?
– Na Łotwę udawaliśmy się z zamiarem zdobycia złotego medalu. Czyliśmy się mocni i tylko taki cel nas interesował. Ale jak to w tym wieku bywa jedna niespodziewana porażka i szanse zostały stracone. Ten występ był dla mnie osobistą porażką i chciałem wszystko co się z nim wiąże jak najszybciej wyrzucić z pamięci. Gdy straciliśmy szanse na złoty medal, interesowało nas już tylko „sowietskoje suchoje”. Z turnieju zapamiętałem faceta z brodą, który pilnował wejścia do kawiarni hotelowej, w której trzymał nam miejsca za hojne napiwki.
Wasz ówczesny klub zaliczał się do czołówki, nie tylko w siatkówce.
– To były wspaniałe czasy. Mieszkaliśmy w dwóch akademikach. Oddzielnie mężczyźni i kobiety. Dzieliłem pokój z wieloma mistrzami kraju w różnych dyscyplinach sportu m.in. Zbyszkiem Paceltem, który w tym czasie wygrywał w mistrzostwach Polski wyścigi chyba wszystkich dystansach poza tymi bardzo długimi. Oprócz trenowania mieliśmy czas na rozrywkę i muszę powiedzieć, że potrafiliśmy się mądrze bawić. Na tych imprezach Wiesiek zawsze był w towarzystwie narzeczonej, a później żony Basi, z którą byli nierozłączni. W Warszawie pomiędzy Wieśkiem i mną narodziła się przyjaźń, która trwała do końca.
Z AWF trafiliście do kadry seniorów.
– Tutaj też los nas połączył. Trafiliśmy do reprezentacji, a właściwie do jej zaplecza w 1968 roku, gdy pierwsza reprezentacja przygotowywała się do olimpiady w Meksyku. My tam nie pojechaliśmy. Byliśmy jeszcze za młodzi, ale po meksykańskim fiasku podjęto decyzję o odmłodzeniu kadry i od tej pory aż do igrzysk w Moskwie graliśmy wspólnie w reprezentacji.
Największy sukces osiągnęliście w igrzyskach olimpijskich w 1976 roku. Jakie masz montrealskie wspomnienia z osobą Wiesława Gawłowskiego?
– Wiesiek na boisku zawsze imponował opanowaniem. Nigdy nie okazywał emocji, natomiast wewnątrz kotłowało się w nim. Pamiętam, że przed finałem z ZSRR robiliśmy wszystko, żeby odstresować Wieśka i żeby porządnie się wyspał. Jak wiadomo, chyba nam się to udało.
Jakim siatkarzem był Wiesław Gawłowski?
– Był doskonałym rozgrywającym, a mimo mizernego wzrostu dzięki wspaniałej skoczności dobrze radził sobie w ataku. Na początku kariery, gdy grało się na dwóch rozgrywających, Wiesiek doskonale atakował. Niechętnie pogodził się ze swoją nową rolą – tylko rozgrywającego. Ze mną było odwrotnie, chciałem wystawiać, ale zobaczono we mnie talent do odbioru dołem i zostałem przyjmującym. Wychodzi na to, że obaj nie graliśmy na swoich ulubionych pozycjach.
Karierę reprezentacyjną też zakończyliście wspólnie, po igrzyskach w Moskwie.
– To był nasz ostatni turniej. Wróciliśmy z Moskwy bardzo rozczarowani zajęciem tylko czwartego miejsca. Uważam do dzisiaj, że mieliśmy zespół na co najmniej olimpijski finał.
Dlaczego tak się nie stało?
– Uważam, że błąd popełnił trener Aleksander Skiba, który na siłę chciał udowodnić, że grupa młodych graczy w kadrze osiągnie sukces. Uparcie stawiał na swoim i zbyt mało korzystał z nas starszych. Po powrocie wyjaśniliśmy sobie wszystko, ale medal nam uciekł.
Graliście wspólnie i to z ogromnymi sukcesami w polskich klubach. W tym samym czasie, ale do różnych klubów wyjechaliście do Włoch.
– W 1973 roku przeszliśmy z AZS AWF Warszawa do ówczesnego spadkowicza z pierwszej ligi Płomienia Sosnowiec. Z resztą do ich spadku trochę się przyczyniliśmy, bo wygraliśmy kluczowy dla Płomienia mecz w końcówce rozgrywek. Wiedzieliśmy już, że w kolejnym sezonie będziemy tam grali, ale nie odpuściliśmy meczu praktycznie spuszczając ich do drugiej ligi. W Sosnowcu zastaliśmy najbardziej profesjonalny w tamtych czasach klub. Dyrektorzy kopalni zapewnili nam doskonałe warunki do życia i trenowania co zaowocowało dwukrotnym mistrzostwem Polski i zdobyciem w 1978 roku Pucharu Europy. Dwa lata później wyjechaliśmy do Włoch. Ja do Padwy, Wiesiek do Pescary.
Jaką pozycję wypracował sobie Wiesław Gawłowski w słonecznej Italii?
– W tym miejscu trzeba dodać, że oba kluby czekały na nas. Mogliśmy wyjechać już rok wcześniej, ale ze względu na olimpiadę zostaliśmy w kraju. Byliśmy Włochom potrzebni. Oni budowali swoją siatkówkę i stawiali na takich, jak my, którzy będą grali i od których będą uczyć się młodsi. Przez kilka lat uczyliśmy Włochów gry w siatkówkę i spędziliśmy tam kawał naszego życia.
Czy kiedykolwiek wasza przyjaźń została wystawiona na próbę?
– Mieliśmy dwa różne charaktery. Ja bywałem trudny we współżyciu, wybuchowy. Wiesiek był racjonalny i spokojny. Nigdy nie doszło między nami do kłótni, pozostaliśmy przyjaciółmi do dnia jego tragicznej śmierci. Do dzisiaj nie mogę się z tym pogodzić. Wiesiek miał wiele planów. Powiodło mu się w sporcie i biznesie. Namawiałem go do kandydowania na prezesa PZPS. Byłby idealnym szefem Związku. Niestety wszystko zniweczył ten koszmarny wypadek. Brakuje mi go bardzo.
źródło: pzps.pl