– Były mecze gdzie zdobywałem 30 punktów. Wszyscy wiedzieli, że lubię atakować po skosie. Blokowali mi skos, a ja i tak ich mijałem po jeszcze ciaśniejszym skosie. Stąd też wzięło się powiedzenie „Janka Sucha nikt nie…” – powiedział Jan Such, wielokrotny reprezentant Polski.
Na początku naszej rozmowy wyjaśnijmy rzecz najważniejszą. Skąd wzięło się znane w siatkarskim środowisku powiedzenie: „Janka Sucha nikt nie…”?
Jan Such: – Byłem uparciuchem, potrafiłem rywalizować, walczyć. Nie zawsze byłem lubiany, ale zawsze uparcie dążyłem do swojego celu. Pomimo trudności i przeciwności prawie zawsze dopinałem swego. Nie dawałem sobie w kaszę dmuchać.
Kiedy siatkówka pojawiła się w twoim życiu?
– Można powiedzieć, że to ja założyłem klub Resovia. Na bazie technikum mleczarskiego, gdzie uczyłem się i wygrywałem wszystkie rozgrywki międzyszkolne powstała sekcja siatkówki. Zdawałem maturę z awansem zespołu do drugiej ligi. Wtedy zostałem powołany do reprezentacji Polski juniorów u trenerów Zbigniewa Ruska i Tadeusza Szlagora. W porozumieniu ze swoim klubem zacząłem ściągać do Rzeszowa chłopaków z Polski, tworzyłem zespół. W tamtych czasach w Resovii było 14 sekcji utrzymywanych przez państwowy sektor budowlany. Każda sekcja miała swojego sponsora, którym była jedna z firm zjednoczenia budowlanego. W Polsce liczyły się wówczas kluby akademickie, górnicze, wojskowe i pionu gwardyjskiego. My dzięki Instalowi Rzeszów, który z resztą do dziś wspiera Resovię podjęliśmy walkę o prymat w kraju. To były inne czasy. Pod każdym względem: organizacji, pieniędzy, sprzętu. Nie brakowało nam zapału i chęci trenowania i wygrywania.
I jak to było z tym ściąganiem zawodników?
– Udało mi się namówić do przyjścia do Resovii młodych: Staszka Gościniaka, Marka Karbarza, Zbyszka Jasiukiewicza, Bronka Bebla. Mogliśmy zaproponować etaty, asygnaty na samochody, mieszkania. Staliśmy się konkurencją dla innych klubów. Ja na przykład przez cztery godziny dziennie między treningami nadzorowałem transport w firmie. Spisywałem kursy, pilnowałem harmonogramu, rozliczania paliwa i porządku. A po pracy szedłem na trening. Trenowaliśmy dwa razy dziennie, co było ewenementem w Polsce. Na treningach siłowych biłem rekordy w wyciskaniu nogami. Skakaliśmy przez płotki, w różnych konfiguracjach, na różnych wysokościach, z obciążeniami do 16 kilogramów. Popołudniami trenowaliśmy w hali. Z biegiem czasu stawaliśmy się co raz mocniejsi, aż do zdobycia złotych medali mistrzostw Polski.
Jak wyglądały wyjazdy na mecze? Z Rzeszowa nie mieliście blisko. Do Olsztyna trzeba było jechać przez całą Polskę. A dróg szybkiego ruchu praktycznie nie mieliśmy.
– Po awansie do pierwszej ligi obowiązywał system rozgrywania meczów parami. Jak to wyglądało? Graliśmy dwa mecze w weekend. My byliśmy w parze z Hutnikiem Kraków. Wyjeżdżaliśmy na przykład na dwumecz do Olsztyna i Stoczniowca Gdańsk. W sobotę po południu graliśmy z AZS, po meczu jechaliśmy do Gdańska, spaliśmy, a w niedzielę o 11 graliśmy mecz ze Stoczniowcem. Hutnik w tym czasie wędrował odwrotnie Dużo podróżowaliśmy, często pociągami i było to momentami męczące. W stanie wojennym zatrzymano nasz autokar w Warszawie. Kontrolowano nas przez kilka godzin szukając ulotek. Mało brakowało, żebyśmy spóźnili się na mecz. Niełatwo było też znaleźć miejsce, gdzie można było coś po drodze zjeść. Na odległych trasach do Olsztyna czy Wrocławia był jeden zajazd, w którym mogliśmy zjeść normalny posiłek. I to z reguły to co akurat było dostępne. Nie wybrzydzaliśmy, golonka, schabowe nam nie szkodziły. Śniadania przed meczami jedliśmy w barach mlecznych.
W reprezentacji grałeś w latach 1969-73. Największym sukcesem było drugie miejsce na Pucharze Świata w 73 roku. Dlaczego mimo dużego potencjału nie osiągnęliście więcej?
– W tamtych czasach graliśmy systemem 4-2, z dwoma rozgrywającymi. W Resovii pełniliśmy te role ze Staszkiem Gościniakiem. On był rozgrywającym, a ja wystawiaczem. Kto był w pierwszej linii ten atakował. Moim atutem był atak. W reprezentacji w składzie dwunastu zawodników było aż czterech rozgrywających. Tak było na Olimpiadzie w Monachium i Pucharze Świata, gdzie w szóstce grałem w parze z Gościniakiem. Moim atutem była skoczność i świetny atak. Były mecze gdzie zdobywałem 30 punktów. Wszyscy wiedzieli, że lubię atakować po skosie. Blokowali mi skos, a ja i tak ich mijałem po jeszcze ciaśniejszym skosie. Stąd też wzięło się powiedzenie „Janka Sucha nikt nie…..”. Byłem też królem rozgrzewki. Nie było w Polsce oprócz sali Gwardii Wrocław miejsca gdzie nie zrobiłbym „sufitu” po ataku z krótkiej. Taki byłem skoczny i silny. Niestety, moja przewaga ataku nad rozegraniem stała się wadą kiedy zmieniono system gry na ten z jednym rozgrywającym.
Zanim doszło do twojego rozbratu z kadrą nie popisaliście się na turnieju w Monachium.
– W czasie naszego turnee w Japonii wygraliśmy dziewięć z dziesięciu meczów. Pamiętam, że po wygranej 3:0 z Japonią w tunelu wszyscy Japończycy przyszli się ze mną mierzyć i nie wierzyli, że gość niższy od nich mógł być tak skuteczny w ataku. W każdym razie do Monachium pojechaliśmy w roli faworyta. Japończycy wygrali złoto, z my zajęliśmy dziewiąte miejsce. Niestety, popełniono błąd w przygotowaniach. Na ostatnim zgrupowaniu w Wałczu, które było wypoczynkowo-relaksujące zezwolono nam korzystać z nart wodnych. Szaleliśmy przez dwa tygodnie i w efekcie straciliśmy skoczność i moc. Widać to było już w pierwszym przegranym 0:3 meczu z Czechosłowacją. Potem przyszły porażki 2:3 z Bułgarią i ZSRR i było po wszystkim.
Po nieudanym turnieju nastąpiła zmiana trenera kadry.
– Jurek Wagner, który nie załapał się na Olimpiadę został trenerem reprezentacji. Pamiętam, że po ogłoszeniu tej decyzji zadzwonił do mnie Staszek Gościniak informując, że zawodnicy piszą petycję przeciwko Wagnerowi, I czy ja się podpiszę? Podpisałem. Okazało się, że oprócz mnie podpisał tylko Edek Skorek, reszta się wycofała. Na pierwszym zgrupowaniu w Zakopanym Jurek powiedział, że wie o wszystkim i czy zmieniamy zdanie. Powiedziałem, że teraz nie będziemy o tym rozmawiać, że możemy do tego wrócić po sezonie. I okazało się, że po powrocie z turnieju w Czechach, gdzie grałem w szóstce, na lotnisku Wagner spytał mnie czy zmieniam zdanie. Powiedziałem, że nie i okazało się to moim pożegnaniem z kadrą. Zająłem się trenerką, skończyłem studia i później już jako trener miałem kilka razy ograć Wagnera w meczach klubowych. Po latach powiedziałem mu, że miał rację. Należało mi się, byłem zbuntowany, walczyłem o swoje, ale tak nie powinienem się zachować. Poza tym on zmieniał system gry i w zespole z jednym rozgrywającym w szóstce nie było dla mnie miejsca. Tak czy owak odpadnięcie z kadry jest moją największą sportową porażką.
Mimo, że w Rzeszowie stworzono wam komfortowe warunki postanowiłeś wyjechać grać za granicę.
– To były inne czasy. Pracowaliśmy na etatach na najwyższych możliwych stanowiskach, ale nie zarabialiśmy olbrzymich pieniędzy. Największe zarabialiśmy, gdy za zdobycie mistrzostwa Polski otrzymywaliśmy asygnatę na samochód, który na wolnym rynku mogliśmy sprzedać z poczwórnym przebiciem. Wyjazd za granicę, szczególnie na zachód był dla wybrańców. My jako sportowcy nimi byliśmy. Mieliśmy paszporty służbowe, pilnowano nas, żebyśmy nie zostali za granicą. Na tych wyjazdach dobrze dorabialiśmy. Na przykład będąc w Moskwie za dwie, trzy sprzedane pomadki można było kupić złoty pierścionek, sporo tego złota przywoziliśmy. Woziło się kryształy do Turcji, alkohole do zachodniej Europy. Z wyjazdów przywoziliśmy ekskluzywne i niedostępne w Polsce artykuły, które odsprzedawaliśmy z zyskiem. Kombinowaliśmy, jak mogliśmy. Ja w Rzeszowie od pewnego momentu byłem ustawiony. Jako pierwszy w mieście dostałem zgodę na otwarcie prywatnego warzywniaka. Prosperowało to doskonale i dzięki temu mogłem grać w jednym klubie 15 lat. Mimo propozycji zmiany barw w Polsce pozostałem wierny Resovii.
Jednak po tych piętnastu latach zdecydowałeś się na wyjazd do Francji.
– Otrzymałem oficjalną zgodę Głównego Komitetu Kultury Fizycznej na wyjazd do Grenoble. Prezes klubu przyjechał do Warszawy i osobiście zapłacił za mój transfer 5000 dolarów, co było równowartością trzech samochodów. Rok wcześniej bardzo chciał mnie klub z Hamburga, ale otrzymałem z Komitetu pismo, że ze względu na to, że są to Niemcy nie dostanę zgody na wyjazd. W Grenoble łączyłem grę z rolą trenera. Zdobyliśmy wszystkie tytuły we Francji. Pamiętam, że kiedy po dwóch latach zabrałem mój klub na wyjazd do kilku polskich miast Francuzi byli zdziwieni widząc jak wyglądają polskie realia, że chcę wracać do kraju. Powiedziałem im: zobaczycie, jeszcze kiedyś będziecie przyjeżdżać do Polski zarabiać grając w siatkówkę. Miałem rację.
Zdecydowałeś się jednak wrócić do Polski.
– Podjąłem decyzję o powrocie. Na swoje miejsce poleciłem Bronka Bebla, który do dzisiaj żyje we Francji. Załatwiłem pracę trenerską w Sete Markowi Karbarzowi. Jak policzyłem w sumie załatwiłem pracę we Francji i Szwajcarii 25 zawodnikom i trenerom. Często pomagałem im na początku finansowo, nigdy nie biorąc za to ani złotówki. Gdybym został wtedy menadżerem, dzisiaj byłbym potęgą na rynku. Nie zrobiłem tego, bo do dziś uważam, że handel zawodnikami nie przystoi trenerowi.
Wróciłeś do Rzeszowa…
– Zająłem się organizacją pierwszej Szkoły Mistrzostwa Sportowego, dzięki jej powstaniu siatkówka ruszyła. Irek Mazur był koordynatorem, ja zarządzałem tą szkołą. Jej absolwenci odnosili sukcesy. Zapraszano mnie na międzynarodowe konferencje, gdzie prezentowałem nasz system szkolenia.
Szkoliłeś siatkarzy w Polsce i za granicą, jak radziłeś sobie z zawodnikami o trudnym charakterze?
– Do dziś pamiętam słowa Sławka Gerymskiego: Jaśka Sucha można nie lubić, ale trzeba go szanować za jego osiągnięcia. Trenowałem jego, Grześka Wagnera, Krzyśka Janczaka, Piotrka Gabrycha. Była umowa, ja was szanuję i oczekuję waszego szacunku do mnie. Nigdy nikogo nie faworyzowałem, dbałem o swoich siatkarzy. W Resovii straciłem pracę, bo wstawiłem się za Piotrem Gabrychem. Jako jedyny o niego walczyłem, bo mimo trudnego charakteru szanowałem go jako siatkarza. Broniąc go postawiłem się całemu zespołowi i w efekcie straciłem pracę. Zabrałem Piotrka później do Jastrzębia, gdzie rok po moim powrocie z przyczyn rodzinnych do Rzeszowa zespół z Gabrychem na czele zdobył jedyne mistrzostwo Polski w historii klubu. Było mi miło, kiedy po wygranym finale z Olsztynem Piotrek zadzwonił do mnie z podziękowaniem za dobrą robotę. Radziłem sobie z zawodnikami, bo zawsze byłem uczciwy, nigdy nie wynosiłem spraw na zewnątrz. Wszystkie brudy prałem we własnym gronie.
Jak wspominasz okres pracy trenerskiej we Lwowie?
– To był wspaniały okres. Od prezesa klubu dostałem propozycję pracy, gdy trenując Camper Wyszków w I lidze strasznie laliśmy ich w sparingach. Ściągnął mnie do Lwowa. Zaakceptował wszystkie moje warunki. Żyłem w olbrzymim domu z sauną i basenem. Żyło mi się tam wspaniale, mieliśmy wszystko zorganizowane na najwyższym poziomie. Poznałem niesamowitych, życzliwych ludzi. Efekty mojej pracy są do dzisiaj. Lwów jest wielokrotnym mistrzem Ukrainy, wielu siatkarzy z powodzeniem gra w silnych klubach zagranicznych. Jestem pewien, że z czasem Ukraina, nie tylko w sporcie, dogoni nas.
źródło: pzps.pl