Jakub Jarosz jest jednym ze 128 siatkarzy PlusLigi, którzy chorowali na COVID-19. Atakujący GKS-u infekcję przechodził dość ciężko. – Po spotkaniu z MKS-em Będzin kompletnie zwaliło mnie z nóg. Kiedy po meczu wracałem do domu, miałem dziwne wrażenie, że z moim sercem coś jest nie tak. Na początku nie wiązałem tego z chorobą, myślałem, że to wynik nadmiaru emocji sportowych. Dzień później czułem się jeszcze gorzej, jakbym zagrał nie trzy, a ze dwadzieścia setów. No i zaczęło się. Przez trzy dni miałem gorączkę sięgającą nawet 39,5 stopni. Do tego doszedł ogromny ból głowy i oczu, jakiego nie miałem nigdy wcześniej – opowiada.
Większość sportowców dość łagodnie przechodzi COVID-19. Ale nie pan.
Jakub Jarosz (atakujący GKS-u): – Mocno dostałem w kość. Moje doświadczenia są takie, że wcale nie jest to lekka choroba. Po spotkaniu z MKS-em Będzin kompletnie zwaliło mnie z nóg. Kiedy po meczu wracałem do domu, miałem dziwne wrażenie, że z moim sercem coś jest nie tak. Na początku nie wiązałem tego z chorobą, myślałem, że to wynik nadmiaru emocji sportowych. Dzień później czułem się jeszcze gorzej, jakbym zagrał nie trzy, a ze dwadzieścia setów. No i zaczęło się. Przez trzy dni miałem gorączkę sięgającą nawet 39,5 stopni. Do tego doszedł ogromny ból głowy i oczu, jakiego nie miałem nigdy wcześniej. Już choćby próba spojrzenia w lewo czy prawo sprawiały ogromny ból. Fajne to nie było. Z mniej dokuczliwych dolegliwości, straciłem też smak i powonienie. Mniej jadłem, bo co to za frajda, gdy nie nie wiadomo, co się spożywa. Po czterech dniach gorączka minęła, ale cały czas czułem się źle. Próbowałem coś w domu zrobić, ale po kilku minutach poddawałem się, bo byłem tak słaby. Nawet zrobienie herbaty przerastało moje możliwości. Pozostawał tylko odpoczynek i spanie, choć przy dwójce dzieci nie jest to łatwe.
W domu siedział pan aż osiemnaście dni. Czemu aż tak długo?
– Zanim dostałem wyniki testu, minęły cztery dni, potem była kwarantanna i tak wyszło osiemnaście dni. I dobrze, że aż tyle, bo obawiam się, że gdybym wrócić wcześniej do treningów, nie byłby gotowy do podjęcia wysiłku. A tak miałem kilka dni więcej na dojście do siebie i regenerację. Teraz czuję się już dobrze. Czytałem, że młode osoby, nie mają się czego bać, że przechodzą COVID-19 bezobjawowo. W moim przypadku nie było tak kolorowo. Nie chciałbym, żeby ktokolwiek z moich bliskich musiał przechodzić coś podobnego.
Był moment, w którym lekarze brali pod uwagę pana hospitalizację?
– Na szczęście nie, bo nie miałem kłopotów z oddychaniem. Jedynie napady kaszlu. Przyznam się, że najbardziej bałem się tego szpitala. Izolacja od rodziny, lekarze w kosmicznych kombinezonach. To była nieciekawa wizja.
Paradoksalnie pierwszy mecz po powrocie z kwarantanny wyszedł wam znakomicie. W świetnym stylu pokonaliście w Radomiu 3:0 Czarnych.
– To rzeczywiście zaskoczenie, podobnie jak wygrana kilku innych drużyn wracających do gry po przerwie. W Radomiu zagraliśmy inną siatkówkę niż normalnie, bo wiedzieliśmy, że fizycznie nie jesteśmy w stanie wytrzymać trudów długiego meczu. Szanowaliśmy piłkę, nie podejmowaliśmy ryzyka w zagrywce, graliśmy bardziej technicznie. Wyszło świetnie i wygraliśmy 3:0, choć pewnie z każdym setem byłoby nam trudniej. Teraz chcemy grać już normalnie, ale sił ciągle brakuje. Nie da się odbudować formy po tak długiej przerwie i dwóch kwarantannach. Przecież w październiku i listopadzie mieliśmy w sumie 28 dni bez treningów. Teraz musimy odbudować formę w jakiś magiczny sposób. Łatwo nie będzie, bo prąd wciąż odcina. Po meczu w Radomiu złapaliśmy zadyszkę, przegrywając u siebie z Cuprum Lubin. Podobnie Aluron Zawiercie, który zaraz po kwarantannie wygrał w Warszawie, by w kolejnym meczu ulec Stali Nysa. To chyba nie przypadek.
*cały wywiad Kamila Drąga w „Przeglądzie Sportowym”
źródło: przegladsportowy.pl