Wszystkie przypadki, które analizowaliśmy, wskazywały, że pacjent zero zazwyczaj miał niezwykle delikatne objawy – łamało go w kościach, miał ból głowy. Po teście wychodziło, że to COVID-19. Zdarzało się tak, że pacjent czekał na wynik dwie, trzy doby i w tym czasie miał kontakt z innymi ludźmi, nie izolował się. Zakażał kilka dni. To jest problem – mówi Jarosław Krzywański, lekarz, który pomagał Polskiej Lidze Siatkówki ułożyć plan ochrony przed koronawirusem.
Opracowywał pan procedury związane z COVID-19 dla Polskiej Ligi Siatkówki. Jak to wyglądało?
Jarosław Krzywański: – Powstawały jeszcze latem, w sierpniu. Przygotowywane były na początek września, na start ligi. W istotny sposób koncentrowały się na tym, że istnieje ryzyko zakażenia koronawirusem, a jego lokalna transmisja będzie jeszcze większa niż kilka miesięcy temu. Po stronie sportowców leży rygor i odpowiedzialność związana z tym, by nie dopuścić do zakażeń w obrębie szeroko pojętego zespołu. Procedury wprowadziły termin kwarantanny sportowej.
Czyli?
– To ograniczenie wszystkich czynności życiowych do tych, które związane są wyłącznie z treningami i meczami. Wyselekcjonowana grupa powinna być ciągle obserwowana pod kątem możliwych objawów. Ten projekt zakładał dużą odpowiedzialność sportowców. Byli testowani przed sezonem, więc było potwierdzenie, że zdrowi przystępowali do zmagań.
Było przyzwolenie do integracji danej grupy nie tylko w przestrzeni szatni, hali, czy autokaru skoro to i tak spędza ze sobą czas?
– Założenie systemu było takie, że grupujemy, testujemy i przestrzegamy zaleceń, czyli poruszamy się w przestrzeni bezpiecznej grupy. Każdy z kolegów i teamu zachowuje się odpowiedzialnie. Rekomendacje zakładały, że członkowie zespołu kontaktować się ze sobą muszą, ponieważ ze sobą grają, jeżdżą na mecze. Jeśli już ta grupa dwudziesto lub trzydziestoosobowa ze sobą żyje, to jeden o drugiego ma się troszczyć, pamiętając, jak łatwo jest zakazić kolegów.
Czyli w sytuacji integracji zespołu w restauracji nie było niczego zdrożnego?
– Nie chcę analizować każdego przypadku osobno. Rekomendacje są po to, by pewne rzeczy ograniczyć. Nie będę definiować każdej sytuacji pod względem tego, czy spełnia określone kryteria, czy nie. To są dorośli ludzie. Koronawirusa wszyscy znamy od sześciu miesięcy i wiemy, co to izolacja. Jeśli była to zamknięta grupa ludzi, ta, która ze sobą trenuje, a na miejsce jej członkowie przemieścili się własnymi środkami transportu, mając ubrane maseczki, to nie znajduję powodu, by tę sytuację negatywnie oceniać. Pojawiają się jednak głosy, że było trochę osób z zewnątrz.
Jakie objawy mieli zarażeni?
– Wszystkie przypadki, które analizowaliśmy, wskazywały, że pacjent zero zazwyczaj miał niezwykle delikatne objawy – łamało go w kościach, miał ból głowy. Po teście wychodziło, że to COVID-19. Zdarzało się tak, że pacjent czekał na wynik dwie, trzy doby i w tym czasie miał kontakt z innymi ludźmi, nie izolował się. Zakażał kilka dni. To jest problem. Innym razem jest tak, że zespół trenuje, a trzech zawodników ma katar. Nawet ból brzucha może być objawem! W tym świetle nie oceniałbym żadnej sytuacji zero-jedynkowo. Najczęściej występuje jednak gorączka, bóle głowy i utrata smaku oraz węchu. Pojawiają się zazwyczaj późno, bo trzeciego dnia choroby. Równie trudna sytuacja miała miejsce w Treflu Gdańsk latem. Fotografowano się z ludźmi, organizowano spotkania. Zawsze zdarzy się krytyczny moment, mały błąd, który może, choć nie musi przyczynić się do rozwoju zakażenia w drużynie. Ważne jest to, by ludzie uświadomili sobie, że ryzyko zakażenia jest bardzo duże. Póki co mamy w kraju przepisy takie, a nie inne. Nikt nie wydał zgody na to, by chorzy chodzili po ulicach i zarażali innych. Z tym również trzeba się liczyć.
*Cały wywiad na sport.tvp.pl
źródło: sport.tvp.pl