– Znaków zapytania było mnóstwo, ponieważ dla niektórych ludzi jest to choroba śmiertelna, a inni nie mogą po niej uprawiać sportu. Miałem szczęście, że w porę trafiłem do szpitala i dostałem „najniższy wymiar kary” – mówi w rozmowie z TVP Sport Łukasz Kaczmarek, atakujący reprezentacji Polski siatkarzy oraz Grupy Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle, który przez większość klubowego sezonu 2019/2020 zmagał się z problemami zdrowotnymi. Najpierw zachorował na zapalenie mięśnia sercowego, potem po powrocie do gry doznał urazu stopy.
Powikłania po grypie kilka miesięcy temu nie budziły większych emocji, bo ich występowanie należało do rzadkości. Chyba sportowcowi również nie przyszło do głowy, że to akurat one mogą na tak długo wyłączyć z gry, prawda?
– Dokładnie tak. Nigdy w życiu nie miałem większych problemów zdrowotnych. Nie pauzowałem ani grając w plażówkę, ani w Wałbrzychu, Lubinie czy Kędzierzynie-Koźlu. Nie spodziewałem się, że będę miał tak długą przerwę od jakiejkolwiek aktywności fizycznej.
W wywiadach o chorobie był pan bardzo zachowawczy. Nie zdradzał pan konkretnie, o co chodziło. Kiedy powikłanie po grypie stało się poważną sprawą zdrowotną?
– W listopadzie jakiś czas walczyłem z grypą. Przeszedłem terapię antybiotykową, po której czułem się dobrze. Nie lubię pauzować, więc wizja szybkiego powrotu na parkiet bardzo mi odpowiadała. Niespodziewanie poczułem się jednak gorzej. Trafiłem na kardiologię.
Co to znaczy, że gorzej się pan poczuł?
– Poczułem ścisk w klatce piersiowej. Zaniepokoiłem się, bo nigdy w życiu czegoś takiego nie doświadczyłem. Trafiłem do szpitala na badania, na które wysłał mnie Paweł Brandt, zajmujący się w naszym klubie kwestiami zdrowotnymi. Było to bardzo ważne, ponieważ jedną z jego podstawowych zasad jest to, że nie daje „zielonego światła” na grę, jeśli nie jest w stu procentach pewny, że zawodnik jest zdrowy. Zrobiono mi między innymi EKG i echo serca. Okazało się, że cierpiałem na zapalenie mięśnia sercowego. Znaków zapytania było mnóstwo, ponieważ dla niektórych ludzi jest to choroba śmiertelna, a inni nie mogą po niej uprawiać sportu. Miałem szczęście, że w porę trafiłem do szpitala i dostałem „najniższy wymiar kary”. Po dwóch miesiącach braku aktywności sportowej, mogłem wracać na parkiet.
Co czuje siatkarz, który leży w szpitalnym łóżku i dowiaduje się, że cierpi na bardzo niebezpieczną chorobę? Bał się pan tego, że to może być koniec kariery?
– Odpychałem od siebie tę myśl. Najtrudniejszy był pierwszy dzień. Do szpitala trafiłem w piątek, na rezonans musiałem czekać do poniedziałku. Dzięki niemu potwierdzono na sto procent, że mam zapalenie mięśnia sercowego. Wtedy też powiedziano mi, że będę mógł wrócić do sportu, ale po przerwie, która trwać będzie osiem tygodni. Przez ten czas robiono mi kolejne rezonanse, później mogłem zacząć pracę przy tętnie 140, by sprawdzić, czy serce wytrzyma. Kiedy okazało się, że doszedłem do zdrowia, dostałem zgodę na powrót do pełnego treningu.
Czy miał pan konkretny moment, w którym poczuł się pan ponownie w stu procentach sobą?
– Tak, kiedy zacząłem drugi „okres przygotowawczy” do gry. Było to trudne, ponieważ przez dwa miesiące nie mogłem wykonywać praktycznie żadnej aktywności fizycznej. Musiałem odbudować mięśnie i bardzo intensywnie pracować nad kondycją. W końcu doszedłem jednak do siebie. Przez tydzień albo niecałe dwa tygodnie czułem się w pełni sobą. Do momentu, w którym podczas treningu poprzedzającego mecz z Asseco Resovią przydarzyły mi się kolejne problemy ze zdrowiem. Poślizgnąłem się na boiskowej naklejce.
Co wtedy pan myślał?
– Byłem niesamowicie wkurzony. Popłakałem się jak dziecko. Wcześniej myślałem, że dostałem „nauczkę” poprzez problemy z sercem, a wtedy do lekcji pokory doszedł uraz stopy. Zbliżała się faza play-off, kolejne mecze Ligi Mistrzów, a ja usłyszałem, że do końca sezonu już nie zagram. Przez tydzień czułem się koszmarnie pod względem psychicznym. Później nadeszła pandemia koronawirusa i wszyscy zostali w domach. To było szczęście w nieszczęściu. Straciliśmy wiele przez epidemię, ale mnie trochę łatwiej było dojść do siebie psychicznie, bo nie tylko ja siedziałem domu.
Drugi problem zdrowotny to myśl, że przegrał pan wyjazd na igrzyska do Tokio?
– Nie myślałem o tym w tych kategoriach. Przede wszystkim chciałem wtedy móc grać dla ZAKSY i pomóc klubowi w walce w Lidze Mistrzów i w obronieniu tytułu mistrza Polski. Wiedziałem też, że Arpad Baroti „oddychał rękawami”, ponieważ grał sam przez długi czas co dwa, trzy dni. Chciałem go wesprzeć i odciążyć. Reprezentacja była wtedy sprawą drugorzędną, ponieważ było dla mnie jasne, że dopiero dobrą grą w klubie można sobie zasłużyć na powołanie.
Jest pan pechowcem?
– Coś się dzieje po coś. Problemy z sercem uświadomiły mi, że może potrzebna jest przerwa. Uraz, czyli złamanie piątej kości śródstopia, pokazał mi natomiast, że może to był faktycznie pech. Wiem jednak, że mimo wszystko nie jestem człowiekiem, który się załamuje. Widocznie tak miało być. Lepiej, że ta dwa problemy zdrowotne przydarzyły mi się w jednym sezonie, a nie w dwóch. Mam nadzieję, że kolejnych rozgrywkach nie będę narzekał na urazy.
Przyszłość jest pozytywna? Nie ma strachu przed kolejnymi urazami?
– Bardzo pozytywna. W czwartek byłem na testach w Kędzierzynie-Koźlu. Ustalałem też plan treningowy, ponieważ w sobotę otworzyli siłownie. Nie czuję już bólu, wszystko jest ok. 13 lipca zaczynamy przygotowania do sezonu w ZAKSIE. Nie mogę się doczekać powrotu na parkiet i tego, by ponownie pracować z Nikolą Grbiciem. Było mi przykro, że nie trenował mnie dłużej, bo uważam, że jest znakomitym szkoleniowcem. Wierzył w moje umiejętności. Mam nadzieję, że w kolejnych rozgrywkach będę mógł się pod jego okiem rozwinąć, bo czuję, że dzięki niemu stanę się lepszym zawodnikiem.
*cały wywiad Sary Kalisz w serwisie sport.tvp.pl
źródło: sport.tvp.pl