Nazywany był najlepszym rezerwowym świata. Grał w trzech igrzyskach i w Montrealu zdobył złoty medal, choć najbardziej w pamięci utkwił mu Meksyk 1968 z niepowtarzalną atmosferą wioski olimpijskiej. – Kochałem to, co robiłem i wykonywałem najlepszy zawód świata – mówi Zbigniew Zarzycki, który w swoim dorobku, oprócz złota olimpijskiego, ma również mistrzostwo świata z 1974 roku.
pzps.pl: Przed laty w jednym z wywiadów powiedział pan, że wykonywał najlepszy zawód na świecie.
Zbigniew Zarzycki: Tak nadal uważam. Nie ubliżając innym profesjom, które są wspaniałe, takim jak lekarz na przykład. Od samego początku najwspanialsze i najdziwniejsze jednocześnie dla mnie było to, że za uprawianie sportu, który kocham i uwielbiam, chcieli mi jeszcze płacić. Dla mnie, młodego chłopaka, było to niepojęte. Poza tym w wieku 20 lat zacząłem latać czy jeździć po świecie. W tamtych czasach dla wielu Polaków było to niemożliwe.
Jak doszło do tego, że trafił pan do sportu?
– Nie miałem żadnych tradycji rodzinnych. Wychowałem się w Łodzi, gdzie niedaleko naszego domu była hala sportowa, w której odbywały się duże wydarzenia sportowe w różnych dyscyplinach. Mój tato był kibicem i zabierał mnie ze sobą, i był to mój jedyny kontakt ze sportem. W podstawówce nie mieliśmy nawet zajęć wychowania fizycznego, nie było w szkole hali sportowej. Pierwsze zajęcia sportowe miałem po zdaniu egzaminów do liceum. Trafiłem na lekcje WF, nauczycielem był pan Felisiak, który był też trenerem żeńskiej sekcji siatkówki w ŁKS. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem trenujące w naszej szkolnej sali siatkarki. Okazało się, że mam talent do sportu, reprezentowałem szkołę w różnych dyscyplinach. A w rozgrywkach siatkarskich pod wodzą pana Felisiaka zdobyliśmy mistrzostwo Łodzi. To była moja pierwsza wygrana impreza w życiu. Pokochałem rywalizację i do dzisiaj nic mnie tak nie motywuje jak czyjeś zdanie, że „się nie da”. Jak coś jest niemożliwe, to muszę to zrobić.
Gdzie rozpoczął pan regularne treningi?
– W sąsiednim liceum pracował pan Latek, który był z kolei trenerem Startu Łódź i on zaproponował mi grę w klubie. Byłem bardzo dumny, ale na pierwszych zajęciach trochę zreflektowałem się. Gdy zobaczyłem trenujących chłopaków, to opadła mi szczęka. Zorientowałem się ile mi do nich brakuje, ale po trzech miesiącach treningów grałem już w pierwszej szóstce. Wtedy właśnie wprowadzano przyjęcie zagrywki sposobem dolnym. Nikt tego nie stosował, wprowadzili to Japończycy, ale okazało się że mam do tego dryg. Po kolejnych kilku miesiącach, jak się później dowiedziałem za sprawą telefonu trenera Latka do Warszawy, zostałem powołany do kadry Polski juniorów. Pojechałem na pierwsze zgrupowanie do Strzegomia. Przyjechałem lekko spóźniony i spotkał mnie pierwszy szok. Do hotelu dotarłem o 7 rano i minąłem się w drzwiach z wybiegającymi na poranny rozruch kolegami z kadry. Nie rozumiałem o co chodzi. Nigdy wcześniej nie trenowałem przed śniadaniem. Przez pierwsze trzy dni tego śniadania i tak nie jadłem. Tak bardzo byłem zmęczony treningami. Nie mieściłem się w limitach czasowych biegów, więc w ramach kar biegałem dodatkowe okrążenia. Padałem ze zmęczenia. Przed sparingiem, który miał być naszym testem, przewiało mnie. Na boisku nie mogłem odwracać się w jedną stronę, więc myślałem że jest po mnie. Okazało się jednak, że trener Sieradzki powołał mnie na mistrzostwa Europy do Rumunii.
Jakie były pana wrażenia z tego wyjazdu?
– Przede wszystkim pamiętam piękną pogodę, graliśmy na zewnątrz na kortach, więc było przyjemnie. Kiedy zobaczyłem reprezentację juniorów Związku Radzieckiego, przy których z moimi 70 kilogramami wagi wyglądałem jak dziecko, to się wystraszyłem. Pamiętam też młodzieżowców z Rumunii. Oni byli od nas trochę starsi, wysocy, świetnie zbudowani, ogoleni na łyso. Wróciłem do kraju z przeświadczeniem, że do siatkówki się nie nadaję.
Okazało się jednak inaczej. Trafił pan do seniorskiej reprezentacji. Czy pamięta pan swój debiut w kadrze?
– Mój pierwszy mecz w reprezentacji zagrałem u siebie w Łodzi. Na trybunach siedziała cała moja rodzina. Nazajutrz w „Przeglądzie Sportowym” ukazał się artykuł pod tytułem: „Zawiódł jedynie Zarzycki”. Wszedłem na boisko bardzo zestresowany i już w pierwszej akcji podpuszczony przez moich starszych kolegów zamiast wystawić, zaatakowałem daleko w aut, a po nieudanych kolejnych wróciłem na ławkę rezerwowych. Taki miałem wstydliwy debiut. Wtedy myślałem, że zakończyłem karierę reprezentacyjną.
Wróćmy do Łodzi. W tym mieście spotkał pan Andrzeja Niemczyka. Jak wspomina pan słynnego trenera?
– Po studiach i występach w AZS AWF Warszawa mimo propozycji pozostania w stolicy, ze względu na stan zdrowia mojej mamy, podjąłem decyzję o powrocie do Łodzi. W 1969 roku trafiłem do klubu Anilana, w którym grali znamienici siatkarze. Tam spotkałem Andrzeja Niemczyka, z którym bardzo się zakolegowaliśmy. Andrzej był wielką postacią w Łodzi, ożeniony z medalistką olimpijską Barbarą Hermel. Rozbijaliśmy się jej Fiatem 850 po mieście, jeździliśmy na mecze. Tworzyliśmy w klubie zgraną paczkę, trenerem był Leonard Tietianiec. Wiele przeżyliśmy zawodowo i towarzysko. Andrzej był fanatykiem siatkówki, on tym żył 24 godziny na dobę. Na boisku graliśmy do siebie, Andrzej był świetnym rozgrywającym. Do dzisiaj wspominam te dwa lata spędzone w Anilanie. To były zresztą dobre czasy. Miałem etat w Anilanie, pracowałem w szkole, dostałem mieszkanie. Powodziło nam się bardzo dobrze. Doceniałem to co miałem, ale nigdy nie wywyższałem się. Zawsze traktowałem sport jako zawód, który kocham. Do dzisiaj dziwię się jak słyszę siatkarzy, którzy narzekają na swój los, ciężkie treningi, wyjazdy. Mogą przecież rzucić siatkówkę i robić coś innego w życiu.
Wracając do reprezentacji. Na igrzyska w Meksyku w 1968 roku jechaliście w roli faworytów. Dlaczego nie udało się zdobyć medalu?
– Uważam, że był to najlepszy zespół tamtych czasów. Nawet lepszy od zespołu Jurka Wagnera, pod względem fizycznym i psychicznym. Ekipę prowadził wtedy Tadeusz Szlagor, który powołał mnie do reprezentacji, a ja kończąc studia i pisząc pracę magisterską odmówiłem. Zdawałem sobie sprawę, że nie jestem podstawowym zawodnikiem i wolałem dokończyć studia. Trener Szlagor przyjął moją decyzję, ale powiedział mi że tracę szansę na olimpiadę. Okazało się jednak, że po rezygnacji z gry w kadrze Ryszarda Sierszulskiego zaproszono mnie ponownie na zgrupowania. Byłem po obronie pracy magisterskiej, wszystko miałem poukładane jak lubię, więc nie było problemu i pojechałem na obóz do Wałcza. Nie było tam hali, trenowaliśmy na dworze, na kortach tenisowych. Powoli wtapiałem się w zespół złożony z doświadczonych graczy. Do Meksyku pojechaliśmy po medal i to nie medal brązowy. Odpuściliśmy uczestnictwo w ceremonii otwarcia, co było dla nas wszystkich debiutujących na igrzyskach dużym wyrzeczeniem, aby jak najlepiej przygotować się do pierwszego meczu z Japonią. Po tym przegranym 0:3 meczu przestaliśmy być faworytami, wszystko nam runęło. To taka nasza polska mentalność, pękło wszystko, czuliśmy że zawiedliśmy oczekiwania wszystkich. Skończyliśmy bardzo rozczarowani na piątym miejscu, choć w kraju ten wynik przyjęto dobrze.
Po kolejnych, znowu nieudanych igrzyskach w Monachium trenerem zostaje wasz kolega z boiska Hubert Wagner.
– To musiało nastąpić. Po powrocie z olimpiady do Polski relacje pomiędzy trenerem i starszymi zawodnikami były bardzo napięte. Coś się wypaliło, nie było już szans na dalszą współpracę w tym układzie. Musiała nastąpić zmiana, Po otrzymaniu informacji o nominacji Jurka w klubach długo dyskutowaliśmy o tej sytuacji. Jurka znałem z występów w AZS AWF Warszawa, gdzie był kapitanem zespołu, był bardzo pracowity i konsekwentny. To wszystko przeniósł do pracy trenerskiej, zaczęliśmy trenować inaczej. Początkowo nie byliśmy pewni efektów. Starsi: Olek Skiba, Staszek Gościniak i ja daliśmy sobie rok próby, gdyby nie było rezultatów pewno odeszlibyśmy. Okazało się, że było fantastycznie i fajnie. Wszyscy widzieli jak wyglądała nasz praca w filmie „Kat”. Chociaż przyznam, że tak naprawdę 50% było autentyczne, a druga połowa reżyserowana. Mnie rzadko widać w kadrze bo zgodnie z umową woziłem moim samochodem ekipę podczas zdjęć w terenie. Stąd nie ma mnie w słynnych scenach z treningu w lesie. Wagner wmówił nam, że możemy wygrać z każdym. My w to uwierzyliśmy i tak zrobiliśmy. Dzięki Wagnerowi spełniliśmy swoje marzenia. Zostałem mistrzem olimpijskim i świata.
Jakie jest pana najmocniejsze wspomnienie spoza boiska z czasów reprezentacyjnych?
– Najbardziej zapamiętałem olimpiadę z Meksyku. To były moje pierwsze igrzyska i dlatego tak mi to utkwiło w pamięci. Ale była to ostatnia impreza z prawdziwą wioską olimpijską, niewielką w której wszyscy sportowcy byli blisko siebie, z niepowtarzalną atmosferą. Spotykaliśmy największe gwiazdy światowego sportu, widziałem z bliska na basenie Cassiusa Claya, który był chyba zaproszony. Tworzyliśmy prawdziwą olimpijską rodzinę. Bez przeszkód wychodziliśmy poza wioskę, gdzie spotykaliśmy się z niesamowitą życzliwością i zainteresowaniem ze strony miejscowych. Później już tak nie było, szczególnie po wydarzeniach w Monachium. Meksyk kojarzy mi się też ze stratą wszystkich pieniędzy. Miałem ciężko zaoszczędzone dolary przeznaczone na poolimpijskie zakupy, przechowywałem je ukryte w kieszeni sportowej torby. Na igrzyskach był wtedy zwyczaj wymiany sprzętu sportowego. Dla nas bardzo korzystny, bo mogliśmy zamienić nasz niezbyt wysokiej jakości sprzęt na markowe rzeczy innych reprezentacji. Szczególnie upatrzyłem sobie torby reprezentacji USA i gdy nadeszła okazja wymiany to bez namysłu to zrobiłem. Dopiero nazajutrz zorientowałem się, że Amerykanin oprócz mojej torby otrzymał kilkaset moich uciułanych dolarów. Niestety, nie udało mi się odnaleźć wioślarza, z którym wymieniłem się na torby.
Kiedy zakończył pan karierę?
– Zakończyłem grę w wieku 34 lat, bo nie otrzymałem zgody Polskiego Związku Piłki Siatkowej na kontynuację grania. Po czterech latach we Włoszech, gdzie w 1978 roku zostałem wybrany najlepszym zawodnikiem ligi, dostałem pismo ze związku, że zabraniają mi grania. Do dzisiaj nie wiem z jakiego powodu. Chcąc nie chcąc zamiast grającego trenera zostałem trenerem w pełnym wymiarze. Dzięki klubowi błyskawicznie zakończyłem obowiązkowy kurs trenerski, tak na marginesie prowadząc na nim zajęcia praktyczne, i otrzymałem licencję trenerską. Przyznam się, że w nieoficjalnych, sparingowych meczach cały czas grałem, bo kochałem ten sport.
Na początku lat dziewięćdziesiątych zostaje pan trenerem reprezentacji Polski.
– W 1990 roku Edward Skorek zaproponował mi współpracę, za co jestem mu do dzisiaj wdzięczny. Byliśmy w fantastycznym układzie. Ja miałem już za sobą pracę we Włoszech, dwa mistrzostwa z HSV Hamburg w Niemczech, wicemistrzostwo Turcji z żeńskim Galatasaray. Nikt nie pamięta, że wspólnie z Edwardem Skorkiem, z którym pełniłem rolę współtrenera bo tak się umówiliśmy, wygraliśmy Spring Cup i Uniwersjadę w Sheffield, czego do tej pory nikt nie powtórzył. W tamtych czasach to były duże sukcesy, byliśmy wtedy nikim, nikt nie chciał z nami grać. W 1992 roku zostałem pierwszym trenerem i pojechaliśmy do Holandii na eliminację do igrzysk w Barcelonie. Turniej w Rotterdamie wspominam wspaniale. Nikt w nas nie wierzył, mieliśmy wykupione bilety powrotne po rozgrywkach eliminacyjnych, a okazało się że po wygraniu z Holandią 3:0, Bułgarią 3:2 zagramy dodatkowy mecz z gospodarzami o awans olimpijski. Turniej był ułożony pod Holendrów, nigdy wcześniej i później nie rozgrywano dodatkowego meczu. Poza tym przed meczem sędzia włoski, który był drugim arbitrem spotkania powiedział mi: Zuzu, ty tego meczu nie wygrasz. Sędzią głównym był Rosjanin, który w nagrodę dostał nominację olimpijską. Podczas meczu działy się dziwne rzeczy, przegraliśmy ale wstydu nie było. Zostałem uznany najlepszym trenerem turnieju, a Holendrzy w Barcelonie zdobyli srebrny medal.
Mimo udanego występu w 1993 roku złożył pan rezygnację. Dlaczego?
– Sytuacja wokół kadry była trudna i napięta. Starałam się załatwiać dla zawodników wiele spraw m.in. zgodę na wyjazdy zagraniczne. Chciałem, żeby zobaczyli, jak wygląda prawdziwe, poważne granie. Żeby przyjeżdżali na reprezentacje z innego świata. Zgodnie z umowami jeździłem do klubów zagranicznych, w których występowali reprezentanci. Pojechałem między innymi do Belgii, gdzie w Roeselare grał Witold Roman. Wziąłem ze sobą córkę i wybrałem się na mecz Pucharu Europy z Włochami. Miałem wracać po pięciu dniach. Na miejscu okazało się, że klub chciał zmienić trenera i prezes zaproponował mi pracę. Dowiedziałem się, że bez względu na moją decyzję zmiana trenera jest przesądzona. Wróciłem do kraju, zastanowiłem się, porozmawiałem z prezesem PZPS Erykiem Lenkiewiczem. Nie chciał mnie zwolnić, ale wiedziałem że mój czas w kadrze się kończył. Podjąłem decyzję o rezygnacji z funkcji trenera reprezentacji. Wokół tych wydarzeń urosło wiele legend i różnych historii. Ja wiem jaka jest prawda. Wbrew temu co mówią, jestem przyjacielem Edwarda Skorka. Chłopaków też nie oszukałem, dbałem o nich w tych trudnych czasach. Z Holandii wróciliśmy mimo porażki wygrani, jak bohaterowie.
Był pan nazywany najlepszym rezerwowym świata. Jak to wygląda z pana perspektywy?
– Ceniłem i cenię wszystkich zawodników, którzy mają po prostu ochotę do gry. Nie byłem i nie chciałem być nigdy bohaterem. Na sparingach bardzo lubiłem grać przeciw pierwszej szóstce, bawiłem się grą. Mimo, że Jurek często pytał mnie czy chcę wyjść w szóstce często zdarzało mi się odmówić. Z drugiej strony jak nie szło, to sam podchodziłem do Jurka mówiąc mu, żeby mnie wpuścił to ruszę zespół. Miałem już papiery trenerskie i widziałem mecze z innej perspektywy. Lubiłem i czułem rolę pomocnika zespołu. Nie bałem się z Jurkiem dyskutować. Po meczu w mistrzostwach świata w Meksyku z NRD nawet zdarzyło mu się mnie przeprosić. Byłem wściekły, bo Jurek popisywał się wymieniając szóstki. Jedni grali, drudzy skakali płotki za kotarą. Ledwo wygraliśmy ten mecz i wtedy wygarnąłem mu co o tym myślę. To nie była złośliwość, tylko sportowa złość ambitnego siatkarza. Swoją drogą w świat poszła informacja, że z Polską nie da się wygrać w pięciu setach, że byliśmy nie do zajechania. Świetnie potrafiliśmy odgrywać rolę świeżych, wypoczętych. Pełniliśmy rolę aktorów polskiej siatkówki.
*Rozmawiali: Eugeniusz Andrejuk i Mariusz Szyszko
źródło: pzps.pl