Jako dziecko mógł umrzeć, gdyby nie szybka interwencja rodziny po tym, jak stracił przytomność przed domem. Dziś Wilfredo Leon uznawany jest za najlepszego siatkarza świata. Prowadził do sukcesów wielki Zenit Kazań, a reprezentację Polski ma doprowadzić do złota igrzysk w Tokio. Ale żeby osiągnąć taki status, pochodzący z Kuby zawodnik musiał wiele poświęcić.
Zawsze trenowałeś do upadłego?
– Tak. Raz nawet dosłownie.
Co się stało?
– Mając 12 lat trenowałem ze starszymi. Potrafiłem pójść na swoje zajęcia, a później dołączyć jeszcze na trening 15- czy 16-latków. Mój trener powtarzał mi, że się wykończę, ale mnie rozpierała energia. Pewnego dnia spędziłem na treningach jakieś sześć godzin. Szkoleniowiec widział, że coś ze mną jest nie tak, więc po zajęciach dał mi wodę i postanowił odprowadzić do domu. Do wejścia do mieszkania prowadziły schodki. Kiedy wkraczałem na ostatni stopień, zobaczyła mnie moja mama. Wtedy to się stało. Powieki mi się otworzyły i zamknęły dwa razy, oczy przeleciały z góry na dół. Zemdlałem. Tę sytuację znam tylko z opowieści mamy, bo nie byłem świadomy, co się ze mną dzieje. Reakcja była szybka. Mama pobiegła po wujka, ten zawiózł mnie do szpitala. Lekarz powiedział, że byłem bardzo odwodniony i gdybym przyjechał dwie godziny później, byłoby po mnie. Spędziłem trzy dni w szpitalu podłączony do kroplówek i doszedłem do siebie. Trener był czerwony ze złości, jak się dowiedział, do czego doprowadziło przedawkowanie treningów. Ale ja już taki byłem, że musiałem iść do przodu, niezależnie od tego, co się działo.
Ta determinacja wynikała z faktu, że traktowałeś siatkówkę jak okno na świat?
– Mając 6–7 lat i zaczynając treningi, myślałem raczej o tym, że chcę w wolnym czasie robić coś, co sprawia mi radość. Pamiętam jedną z późniejszych rozmów z mamą. Powiedziała mi, że mam dwie opcje: albo stawiam na naukę i idę w tym kierunku, albo zostaję sportowcem. Wybrałem to drugie i ciągłe treningi zamiast wakacji. Tak wyglądało moje dzieciństwo.
I pomyśleć, że na początku trenowałeś z dziewczynami…
– Siatkówka pojawiła się w moim życiu, bo mama uznała, że jako dziecko które ma tyle energii w sobie, powinienem uprawiać sport. Początkowo grałem na ulicy z moimi przyjaciółmi w baseball. Problem polegał na tym, że miałem sześć czy siedem lat, a oni byli ode mnie nawet dwa razy starsi. Sąsiedzi przestrzegali moich rodziców, że to niebezpieczne, bo może mi się coś stać, a poza tym naszym placem gry była ruchliwa ulica. Mama, która też grała w młodości w siatkówkę spytała swojego byłego trenera, czy mógłby mnie dołączyć do swojej grupy. „Ok, spróbujemy. Przyprowadź syna, tylko jest jeden problem. Ja prowadzę żeńską grupę” – powiedział. Trafiłem tam. Początkowo na treningu były tylko techniczne elementy, bez atakowania czy obron. Mieliśmy najpierw nabrać siły. Zanim trafiłem do reprezentacji, miałem w klubach aż siedmiu trenerów.
Którego z nich zapamiętałeś najbardziej?
– Alberto Gorguet. Jako zawodnik był leworęczny i ocierał się o kadrę, ale nie udało mu się do niej dostać na stałe. Powtarzał mi, że mam dobre warunki fizyczne i dużo siły, a brakuje mi lepszej kontroli nad piłką. „Nie chodzi o to, byś po prostu mocno uderzył piłkę, ale nadał jej konkretny kierunek. To, co masz w głowie przełóż na ciało, na swoje ruchy” – powtarzał. Cały czas pracował nade mną. W jednych zawodach dotarliśmy do finału, ale nie zdołaliśmy się przeciwstawić rywalom. Zdobyliśmy srebro, a ja z płaczem przyjechałem do domu. Mama powtarzała mi, że to przecież dobry wynik, tym bardziej dla chłopaka, który ma 10 lat, a gra w drużynie z dwunastolatkami. Nie do końca to do mnie docierało. Zostawałem wtedy po każdym treningu, żeby wykonać jeszcze więcej zagrywek, więcej razy zaatakować. Trener pytał mnie, dlaczego to robię, a ja odpowiadałem, że chcę się poprawić. Później zdobywałem indywidualne wyróżnienia dla najlepiej punktującego gracza czy MVP całej imprezy. Widziałem, jak takie zaangażowanie procentuje i do dziś jestem sportowcem, który chce wyłącznie złota. Srebro czy brąz to nie są medale, ale dowód udziału w turnieju. W siatkówce jest jak w piłce nożnej – w geście triumfu puchar wznosi tylko zwycięzca. Pokazujesz wtedy wszystkim: „Tak, mamy to!”.
Miałeś okazję to pokazać, wygrywając z Zenitem Kazań wielokrotnie mistrzostwo Rosji, krajowy puchar, Ligę Mistrzów czy klubowe mistrzostwa świata. A co było twoją największą porażką w seniorskiej karierze?
– Finał mistrzostw świata w 2010 roku. Występowałem w reprezentacji Kuby i przegraliśmy z Brazylią. Mogliśmy wtedy napisać na nowo historię kubańskiej siatkówki, w fazie grupowej wygraliśmy z canarinhos 3:2, zresztą w tamtym turnieju cztery razy zwyciężaliśmy po tie-breakach. Dlatego wiedzieliśmy, że jesteśmy gotowi walczyć do końca z każdym rywalem. Po 20 latach mogliśmy odkuć się za porażkę narodowej drużyny w finale mistrzostw świata, której doświadczył Despaigne. Ale nie zrobiliśmy tego. Srebro to nie jest medal, który wygrywasz, jak złoto czy nawet brąz. Dlatego to tak bolało.
W kubańskiej kadrze debiutowałeś jako czternastolatek w Lidze Światowej. To prawda, że sam nalegałeś, by trener wpuścił cię na boisko w meczu z Rosją?
– Jeszcze przed Ligą Światową byłem z drużyną i zadebiutowałbym wcześniej, ale zacząłem odczuwać drobny ból w ramieniu. Trener powiedział, że mam odpocząć i poddać się rehabilitacji. Zgodziłem się, ale dalej trenowałem. Dołączyłem do zespołu na drugą rundę Ligi Światowej, bo jeden z zawodników skręcił kostkę. Z Rosją przegrywaliśmy 0:2. Stwierdziłem, że nie mogę dłużej na to patrzeć i powiedziałem trenerowi, że jestem w składzie, a nie dostaję szansy.
Kiedy zdecydowałeś się na opuszczenie Kuby?
– Musiałem przejść całą procedurę dla ważniejszych osób w kraju. Jako reprezentant Kuby w siatkówce miałem nieco inny status niż pozostali obywatele, ale wciąż musiałem prosić o zgodę na wyjazd. Czekałem dziewięć miesięcy, żeby dostać paszport. Musiałem zdecydować się na ten krok, bo chciałem być blisko mojej przyszłej żony – Małgosi, którą wcześniej poznałem w Polsce. Tamten okres był bardzo trudny dla mojej rodziny. Odszedł mój wujek, babcia, a po moim wyjeździe zmarł jeszcze dziadek. Szczególnie bolesne było to dla moich rodziców, którzy poza stratą bliskich osób musieli pogodzić się jeszcze z moim wyjazdem. Miałem w głowie, że te wszystkie trudności są po to, by nas umocnić. W życiu trzeba być silnym.
Trener Zenitu Władimir Alekno był tym, który ci zaufał. Jaki on jest?
– Alekno nie jest łatwym człowiekiem. Ale nie jest też bardzo trudny w obejściu. Po prostu nie lubi przegrywać. Powiedział mi: „Bierzemy cię, bo chcemy rezultatu”. Odpowiedziałem mu, że przychodzę po to, by odbudować ich drużynę, bo jej nie mają. Trener się zdziwił i zaczął śmiać. „Jak to nie mamy drużyny?! A Michajłow, a Matt Anderson?” – dziwił się. „Drużynę macie, ale nie taką, która dobrze gra i wygrywa wszystko” – odparłem. Wtedy Alekno uśmiechnął się jeszcze szerzej i przyznał: „Lubię ciebie i twój sposób myślenia!”. Wiedziałem, że musimy wziąć sprawy w swoje ręce, by wyjść na prostą i stawić czoła rywalom. To pomogło drużynie. W każdym zespole musi być ktoś, kto nie spali się na początku seta, oraz ci, którzy skończą decydujące piłki w końcówce. W Zenicie każdy wiedział, co do niego należy. Zaczęliśmy wygrywać.
Trener Alekno to bardziej ojciec czy przyjaciel?
– Jest jedna rzecz, której mnie nauczył i zapamiętam ją na zawsze, że wszystko trzeba robić krok po kroku. Jako sportowcy mamy w życiu wiele rzeczy do ogarnięcia, ale musimy pamiętać o tym, że kiedy jest czas na trening, to poświęcasz się treningowi, a gdy przychodzi mecz, skupiasz się tylko na meczu. Często zdarza się, że zawodnicy grający w innym kraju mają problemy, na których się koncentrują – myślą o rodzinie, która została w ojczyźnie albo próbują przezwyciężyć barierę językową. To wszystko sprawia, że nie jesteśmy w stanie odpowiednio poświęcić się jednej rzeczy. Alekno powtarzał: „Będąc na treningu, myśl o wykonywanych zadaniach, a kiedy wracasz do domu, poświęć się bliskim”. On jest bardzo mądrym trenerem.
Kim się teraz czujesz – Polakiem czy Kubańczykiem?
– Urodziłem się i wychowałem na Kubie. Tego się nie wyzbędę. Zawsze będę się czuł Kubańczykiem, ale nigdy nie będę ukrywał, jak mocno jestem związany z Polską.
*cały wywiad Edyty Kowalczyk i Jakuba Radomskiego w „Przeglądzie Sportowym”
źródło: przegladsportowy.pl