– My marzymy o awansie do wielkiego finału i o osiągnięciu czegoś wielkiego, natomiast zdajemy sobie sprawę z tego, jak trudna walka nas czeka. Wiem jednak, że zawodnicy są gotowi. Sami o tym głośno mówią. Słyszę, jak powtarzają, że to dla nich życiowa szansa – powiedział prezes ZAKSY Sebastian Świderski.
Dwa tygodnie temu ZAKSA wygrała z Cucine Lube Civitanova w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, a pan powiedział, że już ponad pięć lat jest prezesem, a płacze ze szczęścia dopiero po raz drugi. Kiedy był ten pierwszy raz?
Sebastian Świderski: – Oj, to było dawno temu, w początkach mojej prezesowskiej kariery. W 2017 roku we Wrocławiu zdobyliśmy Puchar Polski. To był jeden z pierwszych sukcesów, które udało mi się osiągnąć na tym stanowisku. Wtedy zrozumiałem, że jak się jest chociaż przy boisku, jako trener, a szczególnie na boisku, jako zawodnik, to się ma wpływ na grę, natomiast gdy się stoi za bandami w roli prezesa, to się strasznie denerwuje. Bo wtedy tylko się patrzy, jak ktoś inny o wszystkim decyduje.
Jeszcze w 2013 roku walczył pan z Zenitem Kazań o brązowy medal Ligi Mistrzów jako trener ZAKSY. Wtedy nie daliście rady.
– Wtedy jeszcze nie pracowałem jako pierwszy trener ZAKSY, tylko jako asystent u Daniela Castellaniego. Dopiero później zostałem głównym trenerem. Final Four odbywało się wówczas w Omsku. Wygrał Nowosybirsk, a my rzeczywiście graliśmy z Zenitem o brąz. I nie daliśmy rady [Zaksa przegrała 1:3]. Ale minęło tyle lat, że dziś już nie mamy w klubie żadnego zawodnika z tamtego przegranego meczu.
Wygrany przez was dwumecz z Lube pozwala marzyć o wielkich rzeczach. Tam grają przecież Juantorena, Leal, Simon, De Cecco – mam wrażenie, że to jeszcze większy gwiazdozbiór od tego, który występuje w Zenicie. Tu kibice pewnie wymienią przede wszystkim Earvina Ngapetha, Maksima Michajłowa i Bartosza Bednorza.
– Na pewno Lube jest stawiane wyżej. Jednak należy pamiętać, że Zenit oparty przede wszystkim na swoich rosyjskich zawodnikach wygrywał w ostatnich latach wszystko – i w krajowej lidze, i w Lidze Mistrzów. Ta drużyna ma ogromne doświadczenie gry o taką stawkę, o jaką my nigdy nie graliśmy. Gdybyśmy w ćwierćfinale przeszli nie Lube, tylko na przykład Berlin, to nikt by teraz sensacji nie robił, niczyich nadziei i emocji byśmy nie rozpalili. Ale my też te nadzieje i emocje mamy i my je chcemy spełniać. Rosyjskie warunki już trochę poznaliśmy rok temu, bo w ćwierćfinale wygraliśmy 3:2 w Kemerowie z Kuzbassem. Niestety, rewanż u siebie przegraliśmy 1:3. Nasi zawodnicy o tym pamiętają. I nie wydaje mi się, żeby uznawali, że jesteśmy teraz faworytami, mimo że tym razem ćwierćfinał był dla nas zwycięski, a rywal trudniejszy. Wolę mówić, że my aspirujemy do finału.
Ale to chyba jest jasne. Zenit wygrał Ligę Mistrzów sześć razy, w latach 2015-2018 zrobił to cztery razy z rzędu. A ZAKSY nigdy nie było nawet w finale.
– Są dziennikarze i komentatorzy, którzy głośno mówią, że jesteśmy faworytami. To zaczyna być niepotrzebnie analizowane. Ale wierzę, że starsi zawodnicy ZAKSY zapanują nad emocjami młodszych. Mamy w ekipie mistrzów świata. Mamy ludzi, którzy wiedzą, jak grać o coś wielkiego. Wierzę, że się nie przemotywujemy i że nie przegramy w szatni. Wierzę, że nawet gdyby nie szło, to się nie poddamy, nie zwiesimy głów. Tak jak było z Lube.
Podkreślił pan, że bazując na rosyjskich graczach Zenit osiągał wielkie wyniki, a ja myślę, że musimy oddać sprawiedliwość jednemu reprezentantowi Polski. Wilfredo Leon odszedł z Kazania w 2018 roku i od tego momentu Zenit już nie jest tak wielki, jak był z nim od 2014 roku.
– Tak, rosyjscy zawodnicy mają wielkie doświadczenie i dają je drużynie. To chciałem podkreślić. Natomiast siła ognia już nie jest taka jak z Leonem. Przyjście Ngapetha miało wypełnić dziurę po odejściu Wilfredo, ale Ngapeth to nie jest Leon. To nie jest zawodnik, który będzie atakował na takim procencie i na takiej wysokości jak Leon. Natomiast Ngapeth też jest zawodnikiem, który potrafi pójść na zagrywkę i huknąć dwa-trzy asy z rzędu i zagrać jakąś szaleńczą akcję, która nie dość, że podniesie morale drużyny, to jeszcze pobudzi kibiców. A oni będą na trybunach w Kazaniu. Do tego jest tam Bartek Bednorz, który ma niemałe umiejętności. A zaprezentował je choćby w ćwierćfinale przeciwko Skrze.
Na meczu ze Skrą na trybunach w Kazaniu było trzy tysiące widzów. To jest jakiś górny limit u nich w czasach pandemii?
– Rozmawiałem na ten temat z władzami klubu z Bełchatowa, ale prezes Piechocki nie wiedział, dlaczego akurat taka była liczba kibiców w hali. Wydaje mi się, że to zależy od decyzji w różnych regionach kraju. We Włoszech też w pewnym momencie było tak, że w jednym regionie halę wypełniano w 25 procentach, w innym w 50, a w jeszcze innym ludzi wcale nie wpuszczano. Wielka szkoda, że u nas kibiców nie będzie. W ogóle pamiętajmy, że my od roku gramy bez kibiców i mecze przy pustych trybunach stały się dla nas codziennością. A teraz będzie trzeba szybko się odnaleźć przy dopingu. I to dla rywala.
Zgodzi się pan, że w czasach pandemii rozgrywki klubowe mają szczególnie duże znaczenie, bo praktycznie nie ma poważnych rozgrywek reprezentacyjnych?
– Przede wszystkim to jest zupełnie coś innego, jeśli chodzi o poziom stresu, emocji i marzeń. Przekonaliśmy się o tym, grając z Lube. Byliśmy reprezentantami polskiej siatkówki, mecze cieszyły się bardzo dużym zainteresowaniem, ale odczuliśmy, że wielu ludzi było przeciwko nam, bo my nie jesteśmy klubem z miasta tych kibiców. Natomiast kiedy gra reprezentacja, to ona przeciwników w kraju po prostu nie ma. Oczywiście to zrozumiałe, że żaden klub nigdy nie będzie się równał z kadrą. W wielu klubach gra wielu obcokrajowców. Choć akurat u nas jest ich tylko dwóch. U nas nie ma też tego, co częste u innych – że nie gra u nich ani jeden wychowanek. Ale nawet gdyby drużyna klubowa była oparta tylko o takich ludzi, to i tak siatkówki klubowej do reprezentacyjnej nie da się porównać na żadnym poziomie.
Uważa pan, że kadra nam się nie zestarzała, nie zepsuła i mimo przesunięcia igrzysk o rok pozostajemy kandydatem do złota w Tokio?
– Uważam, że jesteśmy jednym z dwóch-trzech faworytów. Popatrzmy na poszczególne ligi. Nasza liga, liga włoska i rosyjska grają, tam zawodnicy podnoszą swoje umiejętności. Liga brazylijska ma wielkie problemy i przez to wielu reprezentantów Brazylii też ma kłopoty. My mamy kadrowiczów w klubach grających na wysokim poziomie i o wysokie cele. A inni naprawdę mają mniej takich możliwości. Nawet Włosi, bo choć mają bardzo mocną ligę, to proszę popatrzeć, ilu reprezentantów Italii gra w trzech-czterech najmocniejszych klubach. I nawet obecni tam Włosi nie odgrywają kluczowych ról. Liga brazylijska, jak mówiłem, z ogromnymi kłopotami, ligi amerykańskiej nie ma, o ligach belgijskiej, francuskiej czy niemieckiej nie ma co mówić, liga turecka traci na znaczeniu. A my cały czas gramy, mamy dobry poziom i to jest duży plus dla naszej reprezentacji.
Autor wywiadu: Łukasz Jachimiak
Więcej przeczytasz w: sport.pl
źródło: Gazeta Wyborcza