Strona główna » Poznaj mistrza – Marcin Komenda: Niecierpliwa ostoja spokoju

Poznaj mistrza – Marcin Komenda: Niecierpliwa ostoja spokoju

inf. własna

fot. PressFocus

Sport od zawsze miał we krwi, a w rodzinnym Krakowie widzi swoją przyszłość. Na co dzień jest ostoją spokoju, choć brakuje mu cierpliwości i rzadko wychodzi ze swojej sfery komfortu. Za swój największy sukces uważa mistrzostwo Polski, choć droga do niego była dość wyboista. Jakie są jego najważniejsze życiowe role? Które miejsce uważa za bezpieczną przystań? Kiedy nastąpił początek rozpoznawalności? Czemu nie poszedł do SMS-u od razu? Czego nauczył go pobyt w Rzeszowie? Zarówno o tym, jak i o wielu innych aspektach swojego życia opowiedział Marcin Komenda.

Mamo, dziękuję!

Karolina Wólczyńska (Strefa Siatkówki): Jak wyglądały twoje siatkarskie początki? Twoja mama grała kiedyś w siatkówkę. Czy to ona cię do niej zachęciła?

Marcin Komenda: Tak, zgadza się. Pochodzę ze sportowej rodziny. Siatkówka była zawsze nam dość bliska, bo mama, wujek i ciocia uprawiali ten sport. Dość naturalnie mi również to przyszło, dlatego wybrałem szkołę o profilu siatkarskim w czwartej klasie podstawówki. Mój tata grał w piłkę ręczną. Przez moment wahałem się między siatkówką a piłką ręczną, bo ją też trenowałem. W pewnym momencie postawiłem na siatkówkę. Wydaje mi się, że mamie troszkę na tym bardziej zależało. Z tego miejsca pragnę mamie podziękować, bo teraz mogę się realizować i być w tym miejscu, w którym jestem.

Rok temu spotkaliśmy się na turnieju Kinder Joy of Moving. Skoro zacząłeś grać w siatkówkę tak wcześnie, zapewne brałeś udział w tym wydarzeniu? Jak on wyglądał za moich czasów?

– To było fenomenalne wydarzenie i niesamowite przeżycie dla nas – młodych ludzi. Zarówno dziewczynki, jak i chłopcy brali w tym udział. Akurat mnie udało się awansować do turnieju finałowego tylko w czwórkach. Organizacja, logistyka i rozmiar mistrzostw robiły ogromne wrażenie. Wtedy było to spełnienie naszych marzeń. Przez całą otoczkę mogliśmy się poczuć, że warto trenować. Mogę się wypowiadać o tym turnieju wyłącznie w samych superlatywach. Cieszmy się, że co roku możemy obchodzić święto polskiej młodzieżowej siatkówki.

Zawsze byłeś rozgrywającym? Czy występowałeś też na innych pozycjach?

– Nie, z racji moich warunków fizycznych w mini-siatkówce odpowiadałem za atak. Wówczas byłem jednym z wyższych w swojej kategorii wiekowej. Szkoda było tego nie wykorzystać. Na rozegraniu zacząłem grać dopiero w pierwszej klasie gimnazjum. Gdy zaczęliśmy grać w kategorii młodzika trener przestawił mnie na rozegranie. Uznał, że na tej pozycji mam największe szanse, żeby wejść na wysoki poziom. Równolegle występowałem też ze starszymi rocznikami. Sporadycznie zdarzało się, że szkoleniowiec korzystał z moich warunków, graliśmy wtedy na dwóch rozgrywających i wpuszczał mnie na atak.

Zobacz również: Poznaj mistrza – Jan Firlej

Później do liceum trafiłeś do Spały, czyli brałeś udział w Turnieju Nadziei Olimpijskich, prawda?

– Brałem udział w Turnieju Nadziei Olimpijskich nawet trzy razy. Pierwotnie trafiłem do Rzeszowa, a w drugiej klasie przeniosłem się do Spały. Podobnie jak „kinderek” Turniej Nadziei Olimpijskich był naprawdę z pompą zorganizowany. Choć każdy młody siatkarz chciał się tam znaleźć, pojechać z reprezentacją swojego województwa na turniej, to następowała bardzo duża selekcja. Każdy tak naprawdę z tych młodych chłopaków, którzy trenowali, chcieli się tam znaleźć.

Licealne wątpliwości

Kraków, Rzeszów… Spała. Bardzo zależało ci, żeby duże miasta wymienić na las?

– Dlatego pewnie się nie zdecydowałem od razu na SMS w Spale. Wybrałem Rzeszów, bo wątpiłem, czy dam radę pod względem emocjonalnym i mentalnym wytrzymać w Centralnym Ośrodku Sportu w sercu lasu. Obawiałem się, że będzie mi brakować towarzystwa rówieśników, którzy mają inne zainteresowania od nas. W Rzeszowie normalnie funkcjonowaliśmy, tj. chodziliśmy do szkoły, gdzie uczęszczało znacznie więcej uczniów, również dziewczyny. Później przemyślałem swój wybór i podjąłem decyzję o przeniesieniu. Pod względem szkolenia, SMS w Spale nie ma sobie równych. Mnie zależało na rozwoju w tym kierunku.

Jaki był najważniejszy trener w twojej karierze?

– Z nazwiska wymienię tylko trenera Pozłotko z Krakowa. To on jako pierwszy dał mi szansę na rozegraniu i postawił na mnie za czasów młodzieżowca. Dzięki niemu jestem w tym miejscu. Wielokrotnie powtarzałem, że doceniam każdego trenera, z którym pracowałem. Każdemu zawdzięczam dużo, bo każdy miał w sobie coś, co można było wyciągnąć. Raczej od wszystkich starałem się jak najwięcej czerpać. Mogę powiedzieć, że jestem wdzięczny za to, że każdy wniósł wiele do mojego życia.

Klubowe przygody

Kielce, Katowice, Rzeszów, Nysa, Lublin – które z tych miejsc najbardziej rozpędziło twoją karierę?

– Zacznę od pozytywów. Kielce były dość ciekawym miejscem. Trafiłem tam od razu po liceum w Spale. Pierwsze dwa lata w seniorskiej siatkówce pod okiem trenera Daszkiewicza dały mi bardzo dużo. Przez cały drugi sezon mogłem kierować grą naszego zespołu. Wydaje mi się, że to wtedy moja przygoda z siatkówką nabrała tempa. Na mapie PlusLigi stałem się bardziej rozpoznawalny. Podobnie do trenera Daszkiewicza Piotr Gruszka również dał mi szansę w Katowicach. GKS miał wyższe ambicje, bo walczyliśmy o play-off. Po ciężkich sezonach w Rzeszowie i Nysie odżyłem w Lublinie, gdzie dano mi duże możliwości. Pozwolono mi się odbudować i pokazać swoje najlepsze oblicze. Czuję się bardzo szczęśliwy w Lublinie. Natomiast Rzeszów czy Nysa to nie był udany czas, ale wyciągnąłem lekcje na przyszłość.

Lekcja tego, co naprawdę ważne

Porozmawiajmy o Rzeszowie. Jak na chłodno po latach oceniasz, co mogło zaważyć o tym, żebyście jednak lepiej się zaprezentowali i skończyli sezon na wyższej pozycji?

– To był bardzo trudny sezon. Dużo osób związanych z Asseco Resovią Rzeszów typowało nas do walki o mistrzostwo Polski, co uważam nie do końca było realne. Zespół opierał się na kilku uznanych nazwiskach, które wówczas nie były w swojej najlepszej formie. Nie mieliśmy wtedy potencjału na grę o medale. Raczej bym powiedział o miejsca pięć-osiem. Wielu z nas dojechało do klubu tak naprawdę tuż przed początkiem ligi. Brakowało nam wspólnego czasu. Oczywiście nie można tego traktować jako wymówki. Wiele drużyn zmagało się z podobnymi problemami. Ponadto nie byliśmy najlepszą drużyną pod względem charakterów. Mam wrażenie, że nie do końca wszyscy do siebie pasowali. Z tego względu różnice się pogłębiały przy porażkach i raczej szliśmy w złą stronę. W grudniu mieliśmy lepszy okres, natomiast generalnie sezon był jednym wielkim rozczarowaniem. Dużo nam zabrakło, żeby bić się o coś więcej. Dla mnie osobiście była to spora nauczka i lekcja tego, co tak naprawdę w drużynie jest najważniejsze.

W Rzeszowie spędziłeś tylko jeden sezon. Później występowałeś przez dwa lata w Nysie, gdzie również zajmowałeś niższe lokaty. Czy w okresie tych trzech lat miałeś chwile załamania?

– Oczekiwania w Nysie były zgoła inne niż w Rzeszowie. Naszym celem przed sezonem było utrzymanie się w lidze, co udało się zrealizować. Oczywiście każdy z nas życzyłby sobie, żebyśmy zajęli wyższe miejsca. Odpowiadając na twoje pytanie, były trudne momenty. Ja jako człowiek ambitny zawsze chcę wygrywać. Niestety zwycięstw w tamtym okresie nie było za dużo. Po czasie starałem się wyciągnąć pozytywne wnioski na przyszłość, mimo że ciężko szukać pozytywów. Zmiana miejsca na Lublin dobrze wpłynęła i tam mogłem wrócić na dobre tory. Wykorzystałem zarówno pozytywne, jak i negatywne doświadczenia.

Spełnienie marzeń o mistrzostwie

Miniony sezon klubowy i trwający reprezentacyjny można uznać za twój najlepszy czas. Co jest twoim najważniejszym sukcesem? Co było twoją największą porażką dotychczas?

– Oczywiście mamy za sobą fenomenalny sezon. Zdobyliśmy mistrzostwo Polski, gdy nikt na nas nie stawiał. Pojedyncze jednostki typowały, że może wejdziemy do czwórki i powalczymy o brązowy medal. Natomiast nikt nie widział nas w roli faworyta do złota. Myślę, że to jest mój największy sukces do tej pory, wliczając w to wygraną w Lidze Narodów i Puchar Challenge. W finale Challenge Cup pokonaliśmy piekielnie mocny zespół ligi włoskiej – Lube Civitanova. W rozgrywkach reprezentacyjnych nie wszystko od początku układało się idealnie, jednak w turnieju finałowym pokazaliśmy klasę. Był on w naszym wykonaniu kapitalny. Co do największej porażki, pod względem oczekiwań przedsezonowych do wyników końcowych, rzeczywiście najgorszy sezon zaliczyłem w Rzeszowie.

Pamiętasz swoje pierwsze powołanie do reprezentacji Polski?

– Pierwsze powołanie otrzymałem od Ferdinando de Giorgiego w 2017 roku. Byłem wówczas w składzie na mecz towarzyski, ale nie pojawiłem się na boisku. Mój pierwszy oficjalny mecz był za czasów Vitala Heynena w 2018 roku. Były to w jakimś stopniu przełomowe lata, ogromne wyróżnienie i duma.

Miałeś jakieś propozycje z zagranicy? Interesuje cię gra poza Polską?

– W przeszłości pojawiły się zapytania z zagranicy. Natomiast nigdy tak tego nie rozważałem, bo chciałem najpierw udowodnić swoją wartość w PlusLidze. Mamy na tyle mocne rozgrywki, że nie trzeba wyjeżdżać. Oczywiście są zawodnicy, którzy chcą spróbować swoich sił za granicą. Być może ja również rozważę wyjazd w przyszłości. Jednak na ten moment skupiam się na na tym, żeby jak najdłużej grać w Polsce.

Mąż i ojciec

Jakie masz pasje, ulubione zajęcia poza siatkówką?

– Jestem mężem i ojcem, więc uwielbiam spędzać czas z rodziną i z psem. Nie jest to typowa pasja, natomiast rodzina jest moim oczkiem w głowie. Poza tym bardzo lubię piłkę nożną. Śledzę wiele rozgrywek. Gdy tylko mam czas, oglądam mecze.

W 2020 roku ożeniłeś się. Później na świecie pojawiła się córeczka Zuzia. Czy to zdarzenie cię odmieniło, zmieniło sposób myślenia?

– Oczywiście, że tak. Uważam, że szczególnie dziecko zmienia bardzo dużo w życiu. Człowiek musi przewartościować pewne tematy. W moim przypadku było podobnie. Wydaje mi się, że zawsze byłem w miarę odpowiedzialną osobą. Jednakże od przyjścia Zuzi na świat wszedłem na szczyty odpowiedzialności, bo odpowiadam za małą istotę. Jestem dużo dojrzalszy niż byłem dziesięć czy siedem lat temu, gdy jeszcze nie byłem ojcem. Myślę, że małżeństwo też sporo zmienia, bo wiąże się to z deklaracją i wypada wywiązać się z roli męża. Oba wydarzenia, czyli ślub i narodziny córki, zmieniły bardzo dużo w moim życiu.

Spokój nade wszystko

Jaki jesteś w domu?

– Spokojny. Adrenaliny w sporcie jest wystarczająco dużo. Ma to przełożenie na nasze zmęczenie mentalne, nawet jeśli staram się nie zafiksować na tym punkcie. Meczów jest dużo i ambicja zawsze ze mnie wychodzi. To kosztuje mnie dużo zdrowia. W domu odpoczywam. Chcę być ostoją spokoju, nie podnosić głosu, nie wyrażać się brzydko. Poza tym chłodna głowa to mój spory atut.

A jakie masz obowiązki domowe?

– Często jestem w rozjazdach, więc gdy tylko jestem w domu, staram się odciążyć żonę z obowiązków domowych, którymi ona na co dzień musi się zajmować. Więc w wolne dni robię wszystko, żeby jej było trochę lżej. Trudno mówić o podziale obowiązków, jak mnie nie ma przez większość czasu w domu.

Wady i zalety

Jakie są twoje ulubione cechy, które u siebie doceniasz? A czego w sobie nie lubisz?

– Staram się zawsze skupiać na pozytywach, myśleć o dobrych rzeczach, nawet w trudniejszych momentach i zarażać tym innych. Nie zawsze to wychodzi, ale nie przejmuję się tym. Negatywów znajdzie się więcej. Czasem brakuje mi cierpliwości. Za dużo analizuję pewne kwestie, a niepotrzebnie. Nie zawsze jestem zdyscyplinowany. Wad mam dużo i na pewno żona wymieniłaby ich najwięcej, bo zna mnie najlepiej. Kuba Popiwczak, z którym jestem w pokoju mógłby również wymienić pewne cechy.

Polska – bezpieczna przystań

Jakie jest twoje ulubione miejsce na Ziemi?

– Szczerze mówiąc, na ten moment to po prostu miejsce, w którym jest rodzina. A jeżeli miałbym odpowiedzieć tak ogólnie, to ja bardzo doceniam Polskę za standard życia i bezpieczeństwo. Naprawdę możemy się poszczycić wieloma wysoko rozwiniętymi rzeczami. Jestem szczęśliwy z życia w Polsce. Oczywiście ciepłe kraje przyciągają ze względu na pogodę, ale moim wymarzonym miejscem jest po prostu Polska i bliskość rodziny.

Jakie są twoje największe marzenia?

– Do tej pory największym marzeniem było mistrzostwo Polski. To udało się zrealizować. Do sportowych marzeń dorzuciłbym mistrzostwo świata i mistrzostwo olimpijskie. A z takich życiowych, chciałbym być po prostu dobrym mężem i ojcem.

Próbujesz nowych rzeczy?

– No tak to jest moja kolejna wada. Nie lubię wychodzić ze strefy komfortu, co nie jest dobre. Próbowanie nowych rzeczy wiąże się z przełamaniem swoich lęków. Mam w tym duże pole do poprawy. Chciałbym częściej próbować nowych rzeczy i wyłamywać się z przyzwyczajeń.

Krakowska przyszłość

Czy już rozważałeś, co będziesz robił w przyszłości po zakończeniu kariery siatkarza?

– Zastanawiałem się, natomiast trudno przewidzieć, jak długo będę grał w siatkówkę. Liczę na to, że jeszcze pogram kilka ładnych lat. Zdaję sobie sprawę, że rok czy dwa lata potrafią zmienić bardzo dużo w życiu, więc nie chcę temu poświęcać za dużo myśli. Jeżeli w Krakowie nie będzie klubu, to raczej siebie przy siatkówce nie widzę. Jeżeli miałbym decydować, to chciałbym raczej pójść w innym kierunku. Natomiast wiem, jak życie wygląda. Teraz tak powiem, a może być zupełnie na odwrót i po zakończeniu kariery będę chciał zostać przy tej dyscyplinie.

Dopytam o Kraków. Chciałbyś trenować młodzież lub klub?

– Jeśli miałbym zostać przy siatkówce, to tylko chciałbym w swoim rodzinnym mieście. Tam widzę siebie z rodziną i tam chciałbym pomóc przywrócić Kraków na wysoki poziom. Chciałbym coś zrobić dla lokalnej społeczności czy młodzieży. Natomiast czy się to uda, trudno ocenić, bo wiele czynników na to wpływa.

Czy w międzyczasie udało ci się skończyć studia?

– Tak, jestem magistrem. Skończyłem kierunek „Logistyka w biznesie” w Opolu. Licencjat obroniłem na kierunku „Menedżer sportu i turystyki”. Przyznaję, że chciałem zdobyć dyplom, może też ułatwiać wejście w życie po siatkówce.

PlusLiga