– To już drugi raz, kiedy nie pozwolono mi łączyć obu funkcji. Podobnie było w przypadku dyskusji o objęciu reprezentacji męskiej – mówi w TVPSPORT.PL były selekcjoner reprezentacji Polski siatkarek, a obecnie trener Chemika Police, Jacek Nawrocki. – Zdaję sobie sprawę z tego, że popełniałem błędy i chcę je naprawić. Staram się wyciągać z nich wnioski i w każdym kolejnym treningu, kontakcie z zawodniczkami czy zawodnikami ich nie powielać – dodaje.
Dlaczego nie jest pan już trenerem reprezentacji Polski siatkarek?
Jacek Nawrocki: – Było mi z tym trudno. Miałem pomysł na kadrę, jednak nie został on zauważony. Wszyscy mówili tylko o wynikach. Te jednak robią trzy reprezentacje w Europie. Nikt inny jakoś wybitnie się nie przebija. Według wspomnianych ocen siatkówka w Belgii, Holandii czy Niemczech powinna być zniszczona, bo na dużych imprezach na Starym Kontynencie triumfują zazwyczaj Serbki, Włoszki i Turczynki. Gdyby podczas igrzysk olimpijskich Tokio 2020 Chinki zagrały na swoim normalnym poziomie, zapewne grono punktujących zespołów z Europy byłoby mniejsze.
Jaki miał pan pomysł na kadrę?
– Z dziewczynami, które mogą być w reprezentacji, chciałem pracować dłużej, zdobyć ich zaufanie. Nie chciałem mieć znowu tylko dwóch tygodni przeznaczonych na to, by błyskawicznie przygotować się do Ligi Narodów. Liczyłem, że będę miał na to więcej czasu i komfort, który posiadali inni trenerzy.
Chciał pan z nimi jednocześnie pracować w Chemiku Police?
– Patrząc na liczbę potencjalnych kadrowiczek, można było mieć nadzieję, że uda się popracować z ich dość dużą grupą. Nie chciałem mieć na to pięciu, sześciu tygodni, przekonywać ich, byśmy trenowali bez przerw, bo szykujemy się do imprezy docelowej. Moja praca dzięki ciągłości kontaktu z zawodniczkami nabrałaby innego charakteru. Taki ruch nie byłby potrzebny, gdybyśmy mieli gotową reprezentację z wieloma doświadczonymi siatkarkami, które tak eksploatującego treningu nie potrzebują. Nie zmienia to faktu, że każdy zespół potrzebuje trochę czasu, by się zgrać po sezonie klubowym. Taki miałem na to wszystko pomysł. Weszła do tego jednak polityka, obawy, że jeśli ktoś zgodzi się na takie rozwiązanie, będzie ono postrzegane źle…
Jakieś konkretne zarzuty? Wyobrażam sobie, że jeśli prowadziłby pan jednocześnie Chemika i kadrę, to mogłyby paść oskarżenia o faworyzowaniu swoich podopiecznych. Są w zespole, bo trenują z panem w klubie.
– Podkreślałem, że to miała być tylko próba nowego modelu pracy. Nie było mowy o naruszaniu interesów klubu czy reprezentacji. Przecież nikt nie strzeli sobie w kolano i nie weźmie do kadry słabszej dziewczyny kosztem lepszej. Można pomylić się w ocenie i uznać, że dana zawodniczka będzie pasowała do zespołu mentalnie i popełnić tym samym błąd, ale nie mogłoby być mowy o tym, by szafować poziomem sportowym drużyny narodowej. W zaproponowanym przeze mnie modelu widziałem szansę zrobienia czegoś więcej. Eksperyment dotyczyć miał przygotowania do mistrzostw świata. Nie chodziło mi o finansowe korzyści, chciałem po prostu spróbować innych metod. Usłyszałem jednak, że mam wadę – jestem Polakiem. Nie będę tego komentował. Czytałem za to o kandydaturach. Są duże. Nie dowiedziałem się jednak niczego nowego o gwarancjach medalowych, a o budowaniu fajnego zespołu i możliwości powalczenia.
Jest pan zły, że tak się to poukładało?
– Nie, bo się tego spodziewałem. Jeśli jest mi przykro, to tylko dlatego, że ktoś może powiedzieć, że zrezygnowałem z kadry. Nikt mnie z pracy nie wyrzucił, a ja po prostu bardzo chciałem pracować w klubie. Liczyłem na to, że będę w stanie w Chemiku przygotować ze dwie, trzy formacje do gry w kadrze. Związek potraktował mnie bardzo dobrze. Nie dostałem zgody na łączenie funkcji i tyle.
To dlatego, że jest pan Polakiem?
– To słyszałem od innych. Nie pozostaje mi nic innego, jak pracować najlepiej jak potrafię w miejscu, w którym aktualnie jestem. Zdaję sobie sprawę z tego, że popełniałem błędy i chcę je naprawić. Staram się wyciągać z nich wnioski i w każdym kolejnym treningu, kontakcie z zawodniczkami czy zawodnikami ich nie powielać.
To było sześć lat. Co by pan zmienił, jeśli by pan mógł?
– Kierunku postępowania strategicznego pewnie bym nie zmienił. Wyznaczała go kondycja żeńskiej siatkówki. To nie było tak, że wprowadziłem w życie mój własny wielki plan odmładzania i stawiania na nowe dziewczyny. Nasza siatkówka to po prostu ze sobą niosła. Jeśli chodzi o szczegóły, decyzje personalne, pewnie kilka razy inaczej bym się zachował. To dotyczy również niektórych zawodniczek czy działaczy.
Jak to jest być trenerem klubowym?
– Praca w Policach to wyzwanie. Przyszedłem do zespołu zwycięskiego. Niedawno przypomniałem sobie wywiad z Mariuszem Wlazłym, chyba na podsumowanie piętnastolecia kariery w PGE Skrze Bełchatów. Mówił, że obrony tytułów są najtrudniejsze. To prawda. Mam świadomość, na jakim podwórku występujemy. Dobry skład mają zespoły z Radomia, Łodzi czy Rzeszowa. Konkurencja jest duża. Zweryfikują ją również konfrontacje z zespołami z zagranicy.
Jak się pan czuje z tym, że wymagany jest od pana medal?
– Do kadry podchodziłem ostrożnie. Jeśli Chemik ma walczyć o medal, to będzie walczył o medal. Nie ma co do tego żadnych przeciwwskazań. W głębi duszy jestem hurraoptymistą i wychodząc do walki zawsze widziałem nadzieję. Jeżeli chodzi o kadrę, to zdejmowanie presji w mojej ocenie w wielu przypadkach było dobre. Patrząc na to, co wydarzyło się w reprezentacji męskiej, wydaje mi się, że siatkarkom się to przydało, ale nikt nie zauważył, że to było dobre. Wszyscy postrzegali ten ruch jako obniżanie wartości zespołu. Bzdura. Kiedy z kimś pracuję, nie obniżam jego wartości.
Rozmawiała Sara Kalisz – więcej w serwisie sport.tvp.pl
źródło: sport.tvp.pl