Strefa Siatkówki – Mocny Serwis
Strona Główna > Aktualności > historia siatkówki > Edward Skorek: Zwycięzców się nie sądzi

Edward Skorek: Zwycięzców się nie sądzi

fot. Katarzyna Antczak

Edward Skorek jest jednym z najlepszych w historii polskich siatkarzy. Legenda polskiego dziennikarstwa sportowego Bogdan Tuszyński w „Encyklopedii Polscy Olimpijczycy XX wieku” podkreślił, że „odegrał wielką rolę w procesie kształtowania, konsolidacji i gry drużyny”. Mistrz olimpijski i świata, członek siatkarskiej Galerii Sław „Volleyball Hall of Fame” opowiedział mediom Polskiej Siatkówki o swojej karierze. Już na jej początku kibice w Tomaszowie Mazowieckim mówili „tnie piłkę jak szablą i potem nie ma już czego zbierać.”

 

Swoją sportową karierę rozpoczynał pan w Tomaszowie Mazowieckim, podobnie jak kilku innych znakomitych graczy. Jaki był początek pana przygody z siatkówką? 

Edward Skorek:Wszystko zaczęło się od profesora Frąckiewicza, który po zakończeniu Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego we Wrocławiu wylądował w Tomaszowie Mazowieckim. W Lechii pod jego wodzą właśnie bracia Szymczykowie, Kobędza zdobyli mistrzostwo Polski juniorów. Z tego miasta pochodzą też Wiesław Gawłowski i Andrzej Warych. Jako młody chłopak z zazdrością podpatrywałem ich treningi w malutkiej szkolnej sali sportowej. A sami z kolegami graliśmy przez trzepak na podwórku. Słuchaliśmy relacji sportowych w radiu, ekscytowaliśmy się transmisjami z mistrzostw Europy w boksie, czy też z Igrzysk w Melbourne. Żyliśmy tym, występy i sukcesy Polaków robiły na nas ogromne wrażenie. Marzyliśmy, żeby pójść w ich ślady. Latem nad Pilicą całymi dniami graliśmy w koszykówkę i siatkówkę. Bardzo aktywnie spędzaliśmy czas. Moim siatkarskim wzorem był Gienek Szymczyk, który na tamte czasy wyróżniał się skocznością i dynamiką. Moja przygoda z siatkówką zaczęła się tak naprawdę po rozpoczęciu nauki w liceum ogólnokształcącym, gdzie trafiłem na profesora Frąckiewicza. Zaczęło się poważne trenowanie i granie. Pamiętam nasz wyjazd na mecze do Żyrardowa, gdzie po raz pierwszy spotkałem Zdziśka Ambroziaka, który wzrostem, siłą i skocznością robił niesamowite wrażenie. W rozgrywkach trzeciej ligi spotkałem grającego w Łodzi Andrzeja Niemczyka. Pierwszy raz na zgrupowanie juniorskie jeszcze nie kadry Polski, ale ogólnokrajowe pojechałem do Cetniewa. Trafiłem do kadry juniorów trenowanej przez Emila Sieradzkiego. Tam spotkałem Jurka Wagnera i Zdziśka Ambroziaka. Na ich tle nie prezentowałem się zbyt rewelacyjnie, ale ze względu na dobre warunki fizyczne utrzymałem się w kadrze.

Studiowanie wybrał pan na warszawskiej AWF.

– W 1963 roku poszedłem w ślady innych siatkarzy z Tomaszowa: Andrzeja Warycha, Jurka Szymczyka czy Witka Kobędzy, którzy wybrali tę uczelnię. AWF był kolebką siatkówki, Zygmunt Kraus poprowadził zespół do 11 tytułów mistrzowskich. W tamtych czasach był to najbardziej profesjonalny ośrodek sportowy w Polsce. Spotkałem tam siatkarzy, którzy wyznaczali styl gry w polskiej siatkówce.

Zdobył pan po dwa tytuły mistrza Polski – z AZS Warszawa 1965 i 1966 oraz Legią Warszawa 1969 i 1970. Jak wyglądała siatkarska rzeczywistość? Czy wówczas rywalizacji dwóch mocnych stołecznych drużyn wywoływała dodatkowe emocje?

– Na mecze jeździliśmy pociągami, czasami kuszetkami; dojeżdżaliśmy do celu w dniu meczu. Wyjazdy scalały zespół. Podróżowaliśmy godzinami, mieliśmy czas poznać się, nawiązać relacje. Ja szybko załapałem się do pierwszego zespołu AZS AWF, głównie dzięki moim warunkom fizycznym. Byłem wyższy od najroślejszych wówczas siatkarzy w zespole. Wojtek Rutkowski, Danek Tomaszewski – wybitni zawodnicy mieli około 190 centymetrów wzrostu. Pojawiliśmy się my, młodzi. Romek Paszkiewicz 198 centymetrów wzrostu, Zdzisiek Ambroziak 2 metry i ja 194 centymetry. To była taka nowa era siatkarzy.

W reprezentacji debiutował pan w 1964 roku. W drugiej połowie lat 60. mieliśmy mocną drużynę. Wielu twierdzi, że na miarę medalu w igrzyskach w Meksyku. Dlaczego nie zdobyliśmy tam medalu?

– Po pierwszym sezonie w AZS AWF, który był dla mnie udany, powołano mnie do kadry. W tym samym czasie była Spartakiada Armii Zaprzyjaźnionych, więc wszyscy kadrowicze z Legii Warszawa wzięli w niej udział. My z trenerem Krausem zagraliśmy na turnieju w Wołominie. To był mój debiut reprezentacyjny. Przed nim pilnie trenowałem w Tomaszowie Mazowieckim. Ćwiczyłem przez dwa tygodnie po dwa treningi dziennie. Opłaciło się, bo w kadrze zostałem. Mieliśmy bardzo silną drużynę, ale czegoś zawsze nam brakowało. W 1965 roku na pierwszym Pucharze Świata w Łodzi zdobyliśmy srebrny medal. Podziwialiśmy Japończyków, którzy jako pierwsi zaczęli trenować rano w dniu meczu, dla nas była to nowość. Dopiero za czasów trenera Tadeusza Szlagora, który zaczerpnął od Japończyków metody treningowe, zaczęliśmy odrabiać straty. Zaczęliśmy trenować więcej, pojawiła się odnowa biologiczna. Przed Monachium byliśmy w dobrej dyspozycji. Pojechaliśmy do Japonii na osiem meczów sparingowych. Jeden z nich przegraliśmy 2:3 w ekstremalnych warunkach. W sali wysiadła klimatyzacja, panował okropny upał. Było gorzej niż w saunie. Podczas meczu straciliśmy po 5, 6 kilogramów. Nazajutrz zagraliśmy w Tokio kolejny mecz, który gładko wygraliśmy 3:0. Japończycy byli pod wrażeniem naszej zdolności szybkiej regeneracji. Byliśmy w formie. Zrezygnowaliśmy z udziału w ceremonii otwarcia, aby jak najlepiej przygotować się do pierwszego meczu z Czechosłowacją. Mecz niestety przegraliśmy i mimo walki w przegranym w pięciu setach meczu z ZSRR odpadliśmy z rywalizacji o medale. Byliśmy za młodzi, za mało doświadczeni, jeszcze byliśmy w okresie zmian. Ten okres przejściowy trwał do objęcia funkcji trenera przez Jurka Wagnera.

Po igrzyskach w Monachium do pracy z kadrą przychodzi Hubert Wagner. Pan podobno nie od razu zaakceptował metody szkoleniowe nowego trenera i kolegi z reprezentacji?

– Po zakończeniu sezonu ligowego spotkaliśmy się w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich w Warszawie z Tadkiem Szlagorem i Zbyszkiem Ruskiem, gdzie rozmawialiśmy na temat planów letnich zgrupowań. Zespół nadal miał wielki potencjał, tym bardziej że pojawili się młodzi z kadry juniorów Władka Pałaszewskiego. Mirek Rybaczewski, Marek Karbarz, Włodek Stefański, Tomek Wójtowicz mieli papiery na wielkie granie. Po powrocie do domów okazało się, że decyzją władz związku Szlagora ma zastąpić Jurek Wagner. Było to ogromne zaskoczenie. Jurek grał sezon ligowy w Skrze Warszawa. Graliśmy ze sobą, a tu okazuje się, że zostaje naszym trenerem w kadrze. Jako kapitan drużyny zostałem o tym poinformowany jako pierwszy. Uznałem, że muszę poinformować o tym wszystkich zawodników. Zadzwoniłem najpierw do Rzeszowa. Rozmawiałem ze Staszkiem Gościniakiem, przedstawiłem mu ten problem. Chciałem poznać zdanie pozostałych czterech kadrowiczów z Resovii, którzy byli w tym czasie na urlopach w Ciechocinku. Powiedziałem tylko, że jak będą mieli jakieś uwagi, to trzeba będzie napisać list do PZPS. Podobnie zrobiłem podczas rozmowy z Wieśkiem Gawłowskim z Płomienia Milowice. W Sosnowcu było czterech kadrowiczów oprócz Gawła: Rysiek Bosek, Włodek Sadalski i Zbyszek Zarzycki. Oni od razu dali odpowiedź, że nie mają zastrzeżeń. W tym momencie sprawa była dla mnie zakończona. Nie byłem przeciwny nominacji Jurka. Na pierwszym zgrupowaniu w Zakopanem Janek Such powiedział, że są zawodnicy którym nowy trener nie odpowiada. Stwierdził, że namawiałem ich do protestu, co było nieprawdą. Na tym obozie poprosiłem Jurka o rozmowę. Powiedziałem mu, że jeżeli uważa że moja postawa była negatywna, źle wpłynęła na zespół, to możemy się rozstać. Jurek nie chciał żebym opuścił zgrupowanie, oczekiwał ode mnie tylko deklaracji, że będę uczciwie trenował. Dla mnie było to pojęcie względne i zaproponowałem, że jeżeli uzna, że nie angażuję się w pełni, to może mnie wyrzucić z kadry. Ostatecznie nigdy nie zgłosił pretensji do poziomu mojego trenowania.

Bogdan Tuszyński w „Encyklopedii Polscy olimpijczycy XX wieku”: odegrał wielką rolę w procesie kształtowania, konsolidacji i gry drużyny. Rzeczywiście pańska rola była tak wielka?

– Zbiór ludzi, który się pojawił miał kolosalny wpływ na postawę drużyny. Jurek już na początku ustalił, że dyskutować z nim mogliśmy tylko po treningu lub po meczu. Nigdy podczas. Raz tylko doszło do konfrontacji. Podczas mistrzostw świata, w fazie meczów grupowych, kiedy byliśmy po długiej podróży, w nowym klimacie, otoczeniu, w narastającym zmęczeniu Jurek bardzo nakrzyczał na Stefańskiego i Rybaczewskiego. Po treningu pogadaliśmy w gronie zawodników i nazajutrz jako kapitan zabrałem głos mówiąc Jurkowi o naszych spostrzeżeniach dotyczących wzajemnych relacji. Jurek też odczuwał stres związany z uczestnictwem w pierwszym tak ważnym turnieju jako trener. Można powiedzieć, że ta rozmowa oczyściła atmosferę. Jurek zmienił podejście do zespołu, a rezultaty były jakie były. Jurek natomiast nie odpuścił innym trenerom. Do największej scysji doszło przed meczem z Rosjanami. Organizatorzy zapewnili dwie sale rozgrzewkowe: dużą i małą poza kompleksem meczowym. Nam przydzielono tą mniejszą. Jurek nie zgodził się i kazał nam pójść razem z Rosjanami do dużej hali. Doszło do dużej awantury pomiędzy Jurkiem i trenerem Rosjan. Wagner dołożył im wystawiając w pierwszym secie kilku rezerwowych. Mecz wygraliśmy, a nasze relacje wewnątrz zespołu do końca turnieju były doskonałe. Może z wyjątkiem meczu z NRD. Jurek wymyślił, że szóstka gra, a rezerwowi w tym czasie skaczą płotki. I tak na zmianę. Dobrze szło, wygraliśmy dwa sety, a potem się zaczęło. Przegraliśmy dwa kolejne i przed piątym setem chyba Zarzycki nie wytrzymał, powiedział coś tam Jurkowi i skakanie płotków skończyło się. Swoją drogą był to dowód na to jak dobrze przygotowani pojechaliśmy do Meksyku.

Sukcesy w mistrzostwach świata w 1974 roku i igrzyskach olimpijskich w 1976 zostały wielokrotnie opisane. Co szczególnego utkwiło panu w pamięci?

– O wielkości tamtego zespołu świadczyło to, że nawet przegrywając w meczu, jak chociażby w spotkaniu otwarcia z Koreą, gdzie przegrywaliśmy 0:2, potrafiliśmy odwrócić losy rywalizacji. Moim zdaniem bardzo trudnym meczem było spotkanie z Czechami. Akurat trafiło to na dzień kryzysowy w turnieju. Wyniki badań wydolnościowych z tego dnia nie kłamały, graliśmy słabo. Męczyliśmy się strasznie, ale wygraliśmy 3:1. Poza tym pięciosetowy mecz z Kubą, o którym rzadziej się mówi. Tam nie dość, że urwało transmisję telewizyjną w piątym secie i Wojtek Zieliński komentował w sposób radiowy, to w końcówce działy się rzeczy dramatyczne. Skończyliśmy wygrany mecz, ale sędziowie odgwizdali atak po bloku, którego nie było. Wróciliśmy na boisko i wszystko się odwróciło. Kubańczycy mieli w górze dwie piłki meczowe, których nie wykorzystali. Tomek Wójtowicz zaatakował nieprawdopodobną piłkę z siódmego metra. To był prawdziwy horror. Mieliśmy furę szczęścia, ale jak to się mówi: zwycięzców się nie sądzi. Mecz finałowy utkwił w pamięci ludziom w Kanadzie chociażby z tego powodu, że był jedynym nie przerywanym reklamami podczas transmisji. To utkwiło ludziom w pamięci tak bardzo, że staliśmy się rozpoznawalni podczas spacerów po Montrealu. Ludzie wychodzili z biur i sklepów aby pogratulować nam wygranej w finale.

Był pan jednym z pierwszych polskich siatkarzy, którzy otrzymali zgodę na grę na Zachodzie. Brał pan udział w budowaniu siatkówki włoskiej i potęgi klubu Panini Modena. Jak to wtedy wyglądało na Półwyspie Apenińskim?

– Zgodę na wyjazd zagraniczny otrzymałem rok przed Montrealem. Zanim zacząłem rozmawiać z Włochami – w Meksyku zgłosili się do nas Amerykanie, którzy chcieli stworzyć zawodową ligę. Rozmawiali ze mną, Staszkiem Gościniakiem i Olkiem Skibą. Nie byliśmy zainteresowani, ale nie odpuścili i do tematu wrócili po naszym meczu w Rzeszowie. Spotkaliśmy się w tym samym składzie. Tyczkarz Wojtek Buciarski przywiózł nam z mityngu w USA zaproszenia do udziału w rozgrywkach. My z Olkiem odmówiliśmy, nie chcieliśmy stracić szansy na wyjazd zagraniczny tracąc status amatora. Staszek Gościniak postanowił spróbować i pojechał do Stanów. Ja po otrzymaniu propozycji z Modeny udałem się na rozmowy do przewodniczącego Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki Bolesława Kapitana. Zgody na wyjazd nie dostałem, więc zastosowałem mały szantaż. Powiedziałem, że nie wystąpię w igrzyskach. Zawarliśmy układ. Dostałem zgodę na wyjazd pod warunkiem uczestnictwa we wszystkich akcjach szkoleniowych podczas sezonu. I tak grając w Modenie przylatywałem na tygodniowe zgrupowania do Zakopanego lub Włocławka. Mecz finałowy ligi włoskiej w Mediolanie zagrałem wyjeżdżając na chwilę ze zgrupowania w Font-Romeu. Dotrzymywaliśmy zobowiązań i umów, dotyczyło to nas wszystkich. We Włoszech Polacy budowali potęgę siatkówki, Włosi uczyli się od nas. Zmienialiśmy ich mentalność, podejście do treningu. Dzięki wspólnemu obozowi na którym reprezentacja trenowała z zaproszonymi Polakami, Bułgarami i Amerykanami Włosi zakwalifikowali się na Igrzyska w Montrealu. Polacy byli impulsem, który dał rozpęd rozwojowi siatkówki we Włoszech. Po nas przyszli Brazylijczycy. Kiedy sukcesy zaczęli odnosić Argentyńczycy i Amerykanie – Włosi natychmiast ściągali ich do siebie. Nie można zapomnieć o roli Olka Skiby, który wychował w juniorskiej reprezentacji najlepsze pokolenie w historii włoskiej siatkówki.

W latach 1990-1991 był pan trenerem męskiej kadry. Jaka była wtedy rzeczywistość reprezentacyjna?

– Uważam, że nie wykorzystano potencjału ludzi z naszego zespołu. W latach osiemdziesiątych nie było chęci zatrudniania w roli trenerów siatkarzy z naszej ekipy – słyszeliśmy, że nie nadajemy się. Miałem nawet problem z uzyskaniem pierwszej klasy trenerskiej. Zmieniło się to na początku lat dziewięćdziesiątych. Przyjąłem propozycję objęcia kadry, Zbyszek Zarzycki był moim asystentem. To był trudny, ale udany czas. W tym okresie udało nam się wywalczyć zgody na wyjazd za granicę zawodników przed ukończeniem 28 roku życia. Zaczęło być normalnie, skończyliśmy z niesprawiedliwymi przepisami. Krzysiek Stelmach mógł wyjechać do Cuneo w wieku 24 lat. Wielu siatkarzy zyskało możliwość rozwoju sportowego i zarobienia godziwych pieniędzy w tych trudnych czasach.

W kolejnych latach pracował pan z klubami ekstraklasy, odnosząc sukcesy na miarę mistrzostwa i Pucharu Polski. Który z tych wyników ceni pan najbardziej?

– Mój pierwszy tytuł mistrzowski zdobyłem w 1992 roku zastępując na stanowisku trenera AZS Częstochowa Staszka Gościniaka, który wyjechał do pracy w USA. To był ukształtowany zespół z wieloma reprezentantami kraju w składzie. Dużą satysfakcję miałem z pracy w Radomiu. Po odejściu kluczowych zawodników budowałem zespół od nowa. Przyszli nowi siatkarze, z którymi zdobyliśmy Puchar Polski, co było wówczas wielkim wydarzeniem w Radomiu. Miałem szczęście, że udawało mi się nawiązywać dobre relacje z zawodnikami. W Częstochowie pracowałem z młodymi: Michałem Winiarskim, Arkiem Gołasiem, pojawił się Grzesiek Szymański. Stworzyliśmy świetną grupę. Do dzisiaj mam dużą satysfakcję z pracy z zawodnikami klubowymi. Wielu z nich osiągnęło wiele w sporcie i życiu.

Edward Skorek był również świetnym pedagogiem i wychowawcą – mówił Adam Nowik. – Tłumaczył nam, że trzeba myśleć o swoim życiu po zakończeniu kariery siatkarskiej. Widział dalej niż my. Teraz widzę jak sprawdza się to o czym mówił nam pan Edward. Co pan czuje słysząc takie słowa? Czy chłopakom trzeba było długo tłumaczyć takie sprawy?

– Pamiętam sytuację z Grześkiem Szymańskim i Arkiem Gołasiem w Częstochowie. Podczas treningu w siłowni mówiąc delikatnie nie dawali z siebie wszystkiego. Poprosiłem Grześka na indywidualną rozmowę. Powiedziałem mu, że ja nie pracuję dla swojej kariery i że nie chciałbym dowiedzieć się, że Grzesiek w wieku trzydziestu lat zrozumie, że był głupi nie wykorzystując swojej szansy. Tłumaczyłem mu, że różnica pomiędzy nim a Zorzim, który był wtedy najlepszym atakującym na świecie, polega tylko na podejściu do treningu. Zorzi wypełniał skrupulatnie wszystkie zadania treningowe, Grzesiek nie. Na szczęście zrozumiał i zmienił swoje podejście. Zaczął wymagać od siebie, dążyć do celu. Do dzisiaj Grzesiek wspomina i dziękuje za naszą rozmowę. Podobne sytuacje przeżywałem z innymi, którzy wykorzystali swoje szanse i dokonali czegoś w życiu. Sport kończy się na pewnym etapie, a potem przed każdym jest jeszcze kawał życia. Sport jest brutalny, trzeba być mądrym i przygotowanym na ciąg dalszy.

Czy nadal pracuje pan ze studentami na UW? Czy lubią oni sport i siatkówkę?

– Jestem na emeryturze i nie pracuję już ze studentami. Na UW powstał program „Uniwersytet Otwarty”, organizujemy zajęcia z siatkówki dla ludzi spoza uczelni. Biorę w tym udział od 10 lat, mam dwie grupy: początkujących i zaawansowanych. Chętnych nie brakuje, trudno się do grup dostać. A ja w dalszym ciągu mam do czynienia z dyscypliną, której poświęciłem całe życie.

*Autorami artykułu są Eugeniusz Andrejuk i Mariusz Szyszko – Polska Siatkówka

źródło: Polska Siatkówka

nadesłał:

Więcej artykułów z kategorii :
Aktualności, historia siatkówki

Tagi przypisane do artykułu:
,

Więcej artykułów z dnia :
2021-03-13

Jeśli zauważyłeś błąd w tekście zgłoś go naszej redakcji:

Copyrights 2015-2024 Strefa Siatkówki All rights reserved