Grupa Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle została pierwszym polskim zespołem w historii, który wygrał Ligę Mistrzów siatkarzy. Najwięcej punktów dla zwycięzców zdobył Aleksander Śliwka, którego wybrano MVP spotkania. – Czasami aż muszę naginać granice przepisów, wyczuć, co sędzia będzie interpretował jako błędne zagranie. Starałem się w finale zaprezentować dużo form ataku i zdało to egzamin – mówił po meczu.
ZAKSA w sobotnim finale w Weronie pokonała włoski Itas Trentino 3:1 (25:22, 25:22, 20:25, 28:26). Wcześniej najważniejsze klubowe rozgrywki (wówczas Puchar Europy Mistrzów Klubowych) wygrali w 1978 roku siatkarze Płomienia Milowice.
Duży wkład w zwycięstwo w Weronie miał 25-letni Aleksander Śliwka. Reprezentant Polski zdobył 18 punktów, z czego 16 z ataku i 2 z bloku. Miał też 40 procent pozytywnego przyjęcia. To on został wybrany najlepszym zawodnikiem meczu (MVP). – Za nami góry i doły. Przegraliśmy mistrzostwo Polski. Mimo to wróciliśmy. Wiedzieliśmy, że przed nami jeden mecz w finale. Dokonaliśmy tego. Jestem całkowicie oszołomiony – powiedział zaraz po finale Śliwka.
Kiedy wszyscy świętowali wokół, usiadł pan na podium, a później długo rozmawiał z trenerem Nikolą Grbiciem. Trudno otrząsnąć się po tych wszystkich emocjach?
Aleksander Śliwka: – Nie wiem jak opisać to, co czuję. Jest tyle emocji, przychodzą różne myśli, wspomnienia o tym, jak zaczynaliśmy sezon. Zaraz po ostatniej piłce była olbrzymia euforia, ale teraz myśli kłębią się w głowie i jeszcze długo będę sobie układał to, czego dokonaliśmy. Jestem dumny z drużyny i z tego, jaką drużynę tworzyliśmy. Tak, można powiedzieć, że tworzyliśmy.
Mówi pan w czasie przeszłym, bo wiadomo, że po tym sezonie czeka was wiele zmian personalnych na kluczowych pozycjach. Z jednej strony szkoda, że nie będziecie kontynuować dominacji w takim składzie, ale z drugiej to chyba najlepsze ukoronowanie waszej gry w tym sezonie?
– Nie da się lepiej zakończyć sezonu niż triumfem w Lidze Mistrzów. Cieszy mnie jak zareagowaliśmy na porażkę w finale mistrzostw Polski z Jastrzębskim Węglem. Wtedy dopadł nas kryzys i byliśmy bardzo źli, ale wróciliśmy i trenowaliśmy jeszcze ciężej. Wróciliśmy na swój poziom i spełniliśmy marzenie.
Zdołaliście od razu przełamać Trentino czy dopiero z biegiem meczu poczuliście, że kontrolujecie przebieg spotkania?
– Wiedzieliśmy, że Trentino to wspaniała drużyna, bo nikt nie wchodzi przez przypadek do finału Ligi Mistrzów. Trentino to zespół naszpikowany gwiazdami światowej siatkówki. Oczekiwaliśmy meczu na styku i tego, że wszystko rozstrzygnie się w końcówkach setów. W dwóch pierwszych partiach „odpaliła” nam zagrywka i wytrzymywaliśmy presję, jaką do samego końca narzucał na nas rywal. Pozostaliśmy drużyną i wierzyliśmy w siebie. Wspieraliśmy się nawzajem. Do tego sporo piłek nabijaliśmy na blok rywali, było sporo obron po naszej stronie. Ładowaliśmy się energią, ciesząc się z udanych akcji. To były długie akcje, takie „brudne” granie w naszym wykonaniu, ale bardzo cierpliwe. To wytrącało rywali z równowagi. Nasz styl był niewygodny dla przeciwnika.
Pana techniczne ataki, kiwki na blok niejednego rywala wytrącają z równowagi.
– Staram się grać różnorodnie. Tym bardziej mając po drugiej stronie siatki wysoki blok ze Srećko Lisinasem, Nimirem Abdel-Azizem i Ricardo Lucarellim. W takim przypadku nie zawsze mocny atak jest najlepszym rozwiązaniem. Po prostu nie mam warunków fizycznych, by zawsze uderzać z całej siły, więc staram się szukać innych rozwiązań. Czasami aż muszę naginać granice przepisów, wyczuć, co sędzia będzie interpretował jako błędne zagranie. Starałem się w finale zaprezentować dużo form ataku i zdało to egzamin.
Przed finałem rozmawiałam z pana tatą. Powiedział: „Żeby podsumować te wszystkie złote sety w drodze do finału, ZAKSA powinna pokonać Trentino w tie-breaku na przewagi”. Piątego seta uniknęliście, bo walcząc na przewagi w czwartym, Łukasz Kaczmarek zakończył mecz asem serwisowym.
– Było trochę dramaturgii w naszych dotychczasowych meczach Ligi Mistrzów. Gdyby w finale doszło do tie-breaka gralibyśmy na ostatkach swoich sił fizycznych.
Na odpoczynek nie będzie za wiele czasu, bo za pięć dni stawi się pan na zgrupowaniu reprezentacji Polski w Spale.
– Tak, będziemy tam pracować na kolejne osiągnięcia, ale nie mam z tym problemu. W końcu jedziemy tam robić to, co kochamy!
Rozmawiała Edyta Kowalczyk – Przegląd Sportowy
źródło: Przegląd Sportowy, sport.tvp.pl