Nowy trener polskich siatkarek pracuje ciągle i wszędzie: przed meczami, w samolocie, ogląda wideo z zagraniami rywalek Polek, potem dyskutuje o przyszłości swojego klubu. Jak sam mówi, żyje siatkówką przez 24 godziny i siedem dni w tygodniu. Na boisku często trzeba mu przypominać o uśmiechu, bo robi się zbyt poważny. – Lubię zespoły, które grają agresywnie. Punktują, nie czekając na błąd rywalek – tłumaczy Stefano Lavarini i w długiej rozmowie opowiada, jak ma wyglądać jego reprezentacja Polski.
Jaki zespół widział pan na pierwszych treningach? Coś konkretnego przykuło pana uwagę?
– Zobaczyłem oddaną pracy, zaangażowaną i zdyscyplinowaną grupę. To był pierwszy obrazek. Wiele czasu minie, zanim poznam dobrze wszystkie zawodniczki, zanim będę wiedział, czym się charakteryzują. Teraz skupiam się na znalezieniu odpowiedniego balansu. Musimy grać w nieco innym systemie i używać przyjmujących w roli zawodniczek na prawym skrzydle, co utrudnia sprawę.
W Polsce przez lata jako najsłabiej obsadzoną pozycję uważano lewe skrzydło. A teraz nowy trener przychodzi i musi z lewego skrzydła zrobić jeszcze prawy atak. Chyba nie trafił pan na najłatwiejsze zadanie.
– W pewnym sensie ułatwia nam to pracę nad lewym skrzydłem. To na nim będzie skupiała się gra i w normalnej sytuacji jasne byłoby, że znacznie więcej piłek będziemy posyłać do atakującej. Że ta pozycja będzie ważniejsza. A teraz musi być właśnie ten balans, musimy podzielić i piłki i to, która zawodniczka, w którym momencie będzie najważniejsza. Jestem przekonany, że to da także sporo korzyści przyjmującym.
Jaka jest trenerska filozofia Stefano Lavariniego?
– Lubię zespoły, które grają agresywnie. W tym sensie, że za każdym razem próbują zdobyć punkt, stają się szalone w poszukiwaniu rozwiązań w poszczególnych akcjach. Punktują, nie czekając na błąd rywalek. Jednocześnie musi być w nich odpowiedni balans, organizacja. Każdy powinien wiedzieć, jaką ma pozycję i co dokładnie ma robić, za co być odpowiedzialnym. Nie jestem jednak trenerem, który ma określony system, pod który ustawia każdy zespół i nie widzi od tego wyjątków. Nie patrzę też na wielkie indywidualności. Poznaję zawodniczki i staram się stworzyć zespół od podstaw w oparciu o ich charakterystykę. Potem zajmuję się tą wspomnianą agresją i balansem. To chyba opis, którego możecie używać.
W Lidze Narodów właśnie rozgrywacie dwa mecze w jeden dzień. W USA to po prostu mniej niż 24 godziny, ale dla polskich kibiców to najpierw pobudka o północy na Kanadę, a potem powrót do śledzenia kadry o 21:00 przeciwko Brazylii. Wszystko w czwartek, 2 czerwca. Szalone tempo?
– Ha, nie zauważyłem tego. W zeszłym roku graliśmy Ligę Narodów w Rimini, u mnie we Włoszech, więc byłem przyzwyczajony do pory i codziennego grania. W tym przypadku to się już zmienia, bo jesteśmy w różnych miejscach i tu wyszło dość interesująco.
Zmęczy was już pierwszy tydzień tego grania na różnych kontynentach, z jet lagiem, długimi podróżami i wciąż bez zgrania pomiędzy zawodniczkami?
– Liga Narodów jest trudna pod każdym względem. I sportowo i organizacyjnie. Może jednego dnia nie zagrasz meczu, ale myślisz o pracy cały czas. Na siłownię jest cała kolejka drużyn, nie masz innych terminów niż te wyznaczone przez organizatorów. Wszystko jest tak jakby zaprogramowane i to może męczyć. A tak będzie do końca. Może jest różnica w stosunku do zeszłego sezonu, bo dwa turnieje są przedzielone tygodniem przerwy i dlatego masz chwilę, żeby się przeorganizować, dostosować do warunków. My wykorzystamy to w bardzo konkretny sposób: na zgrupowanie w Seulu, z którego dotrzemy na Filipiny. Chcemy gromadzić energię, więc powrót do Polski tuż po pierwszym turnieju nie miałby sensu. Dlatego dziękuję związkowi, że zgodził się, żebyśmy zostali za granicą. To bardzo nam pomoże. W Korei raczej nie będziemy odpoczywać, tylko pracować, ale będziemy nieco mniej zmęczeni. Może zyskamy tym trochę przewagi nad innymi.
Znamy wasz kalendarz na praktycznie cały sezon. Oczywiście teraz najważniejsza jest Liga Narodów, ale meczem sezonu możemy na razie określać spotkanie z Turcją na mistrzostwach świata, zaplanowane na 1 października. Kiedy poznaliśmy jego termin, na Twitterze pojawiło się sporo tureckich kibiców, którzy pamiętają porażkę z pana Koreą podczas igrzysk w Tokio. Wygląda na to, że stał się pan ich traumą po tym meczu, jak się pan z tym czuje?
– Cóż, to przeszłość. Ale pamiętam, że w tym ćwierćfinale igrzysk Turcja podchodziła do nas trochę jak do najłatwiejszego rywala. Miała prawo, bo faktycznie większość osób stawiała na nie, ale stało się inaczej. To dlatego teraz fani łączą sobie moją wygraną z nimi w Tokio z tym, że znów zagramy przeciwko sobie podczas MŚ, ze mną już w roli trenera Polek. Traktuję to jednak tylko jako wspomnienie. Tamten mecz nie jest teraz ważny, bo to Polki muszą się stać przyczyną, dla której Turczynki będą miały problem ze zdobywaniem wówczas nawet pojedynczych punktów.
Czyli to Polki będą nową traumą dla Turczynek?
– Tak, mam nadzieję, że wkrótce porozmawiamy o tym, jak inne kadry boją się Polek, a nie tylko mnie.
*cały wywiad Jakuba Balcerskiego w serwisie sport.pl
źródło: sport.pl