– Dawałem szansę Bartkowi, mimo że był bliski zniechęcenia się. Tracił wiarę, mówił, że się nie nadaje. Faktycznie fizycznie początkowo bardzo odstawał, ale prosiłem, żeby się nie poddawał i faktycznie szybko zrobił postępy i stawał się coraz lepszym siatkarzem. Poświęcałem mu bardzo dużo czasu, dbając o jego harmonijny rozwój – powiedział trener Jan Ryś.
Jak wyglądały początki pańskiej przygody z siatkówką?
Jan Ryś: – Skomplikowane wojenne losy rzuciły moją rodzinę z terenów Wołynia poprzez okolice Mielca do Otmuchowa. Trafiliśmy tam w 1952 roku i tam rozpoczęła się moja przygoda ze sportem. Do PGR, w którym pracowali moi rodzice przyjeżdżały w wakacje Ochotnicze Hufce Pracy. Wieczorami w parku młodzież rozkładała siatkę i grała. My, jako dzieci przyglądaliśmy się temu z zaciekawieniem i zazdrością. Uzbieraliśmy pieniądze na pierwszą plecioną piłkę, którą zaczęliśmy odbijać naśladując oglądanych chłopaków z OHP. Po podstawówce trafiłem do szkoły zawodowej w Nysie. Byłem wysoki i szybko koledzy i nauczyciel, profesor Jan Pudo zauważyli, że mam dryg do siatkówki. Trafiłem do zespołu juniorów, z którym zdobyliśmy trzecie miejsce w mistrzostwach Polski. W przeciwnej drużynie grał Edek Skorek. Z resztą kilku chłopaków z tego rocznika trafiło do reprezentacji. Po zakończeniu szkoły w 1959 roku trafiłem do Stali Nysa. Tam grałem i pracowałem przez rok. Za namową kolegi nie poszedłem do technikum, ale zdecydowałem się pójść do wojska, gdzie mogłem dalej grać w siatkówkę. Dwuletnią służbę spędziłem w Zamościu, grając w drugoligowym klubie Technik. Do Nysy wróciłem w 1964 roku.
I tam spotkał się pan z pewną ważną osobą.
– Za namową ówczesnego prezesa Opolskiego Związku Piłki Siatkowej Mariusza Gołuba do Nysy przyjechał trener Zygmunt Krzyżanowski. I to właśnie dzięki niemu stałem się tym, kim jestem w siatkówce. Co ciekawe oprócz prowadzenia zajęć w hali był moim nauczycielem matematyki w technikum wieczorowym, które zakończyłem z wyróżnieniem. Dzięki włożonej pracy pod okiem trenera Krzyżanowskiego awansowaliśmy do drugiej ligi. Od tego momentu zaczęła się poważna siatkówka w Nysie. A ja uczyłem się trenerskiego fachu od mojego mistrza. Przez cztery lata między 1965 a 1969 rokiem często gościłem trenera Krzyżanowskiego u mnie w domu. Potrafił wykorzystać każdy przedmiot, każde miejsce do wymyślania różnych ćwiczeń. Był niesamowicie pomysłowy, pamiętam, że pewnego razu ćwiczyliśmy przesuwanie się odpowiednim krokiem w bloku korzystając z wiaty przystankowej jako imitacji siatki. Często wzbudzaliśmy sensację na nyskich ulicach. Podczas podróży na mecze autokarem organizował quizy, konkursy, gry. Nie było czasu na nudę, nie traciliśmy czasu. Był człowiekiem wyjątkowym. Gdy wyjechał do Tarnowa, po dwóch miesiącach bez zapowiedzi przyjechał do Nysy i ściągnął mnie z rodziną do siebie. W Tarnowie znowu grałem pod jego okiem. Udało nam się ponownie awansować do drugiej ligi. Pan Krzyżanowski z powodów zdrowotnych musiał po dwóch latach opuścić Tarnów, ja zostałem w tym mieście przez dziesięć lat. W tym czasie ukończyłem AWF w Krakowie, a dużą część mojej pracy magisterskiej poświęciłem Zygmuntowi Krzyżanowskiemu.
Tam zakończył pan karierę zawodniczą.
– W Tarnowie skończyłem grać w 1977 roku. Dostałem propozycję pracy jako trener w Czarnych Jasło, gdzie prezesem był Lech Zagumny, a jego żona Hania była rozgrywającą. Tam urodził się nasz wybitny rozgrywający Paweł Zagumny. Pamiętam jak na treningi przychodziła Hania z małym Pawełkiem. Kierownik drużyny bawił się z chłopcem, a mama trenowała. Paweł nasiąkał siatkówką od małego, rodzice byli rozgrywającymi, więc chyba nie miał wyjścia i musiał pójść w ich ślady.
Wtedy otrzymał pan zaskakującą propozycję.
– W 1980 roku po naszym awansie do drugiej ligi zadzwonił telefon, w którym usłyszałem głos Jerzego Wagnera. Złożył mi propozycję objęcia funkcji drugiego trenera w kadrze. Zbaraniałem. Nigdy wcześniej z nim nie rozmawiałem, wiedziałem jednak, że był bardzo stanowczy i gdybym odmówił byłoby po sprawie. Spotkaliśmy się w Krakowie po meczu Legii z Hutnikiem. Pamiętam, że pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem był autokar Legii z powybijanymi przez kibiców szybami. Mimo tych przygód udało mi się porozmawiać z Jurkiem i od tego momentu zaczęła się nasza współpraca. Po latach Wagner powiedział mi, że zadzwonił do mnie po rozmowach z Zygmuntem Krzyżanowskim, który bardzo mnie polecał. Chyba tej decyzji nie żałował, bo zawsze podkreślał moją wyjątkową lojalność.
Jak wspomina pan współpracę z Hubertem Jerzym Wagnerem?
– Wiele wspólnie przeżyliśmy. Naszym celem miały być igrzyska olimpijskie w Los Angeles, na które przez decyzje polityczne nie pojechaliśmy. Mieliśmy bardzo silny zespół. W 1983 roku w Niemczech zdobyliśmy srebrny medal mistrzostw Europy, co dało nam kwalifikację olimpijską. Przygotowania trwały pełną parą. W składzie brylowali Tomasz Wójtowicz, Leszek Łasko, Andrzej Martyniuk, Wacek Golec, Wojtek Drzyzga, Irek Kłos. Powinniśmy zdobyć medal olimpijski, a pozostał nam wyjazd na Turniej Przyjaźni na Kubę. Tam bez Wójtowicza i Łaski zdobyliśmy brązowy medal. Powinniśmy zagrać o złoto, ale w półfinale z Kubą przy stanie 2:2 gospodarze zeszli z boiska do szatni, w której później znaleziono mnóstwo pustych fiolek po podejrzanych medykamentach. Wygrali z nami 3:2, ale po tym meczu, w finale z Rosjanami nie istnieli. Fidel Castro opuścił zdegustowany trybuny hali po drugim secie. Nam przypadł brązowy medal, który dzięki politycznym działaniom Wiktora Kreboka został uznany za medal olimpijski i dał zawodnikom dożywotnią emeryturę.
Później miał pan krótki epizod jako pierwszy trener reprezentacji.
– Po rezygnacji Jurka poprowadziłem zespół na turnieju TOP 10 w Seulu. Zajęliśmy tam trzecie miejsce, Jurek był z nami, ale nie prowadził zespołu. To była moja jedyna impreza w roli trenera reprezentacji seniorów.
Ale nie ostatnia jako trenera kadry Polski.
– W 1986 roku otrzymałem propozycję poprowadzenia reprezentacji kobiet, z którą zakwalifikowaliśmy się do finałów mistrzostw Europy. Z tej funkcji w 1989 roku zostałem niespodziewanie zwolniony przez nowego prezesa PZPS Eryka Ippohorskiego-Lenkiewicza, który został następcą Tadeusza Sąsary. O tej decyzji zostałem poinformowany podczas zgrupowania w Warszawie. Z tego dnia pamiętam złożenie rezygnacji przez Irka Mazura, który był moim asystentem i płaczące dziewczyny. Po latach prezes Lenkiewicz publicznie przyznał się do błędnej decyzji o moim zwolnieniu. Po otrzymaniu przeprosin nasze stosunki uległy znacznej poprawie. Prezes zaproponował mi pracę przy organizacji Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Sosnowcu. Zająłem się tym i spod mojej ręki przez sześć lat pracy wyszło kilka wybitnych reprezentantek Polski. Między innymi nieżyjąca już niestety Agata Mróz, czy Ola Przybysz. Mimo, że na początku mieliśmy duże problemy z naborem, poradziliśmy sobie i szkoła do dzisiaj, już w Szczyrku, z powodzeniem istnieje.
W tym czasie prowadził pan też reprezentację Polski juniorek.
– W mojej kadrze występowały między innymi Gosia Glinka, Agata Mróz, rozgrywająca Ewa Winnicka. Dziewczyny zdobyły w 1996 brązowy medal mistrzostw Europy w Turcji. Rok później podczas mistrzostw świata w Gdańsku zajęliśmy 5. miejsce. Później pod wodzą Andrzeja Niemczyka zdobywały złote medale mistrzostw Europy. Andrzej wielokrotnie dziękował mi za wyszkolenie swoich gwiazd. Dużo wcześniej w latach osiemdziesiątych, jako asystent Władka Hellera w kadrze juniorek zdobyłem srebrny medal mistrzostw świata. W tamtej kadrze grała Teresa Worek i Basia Niewiadomska, która później wyjechała grać do Niemiec. Tam skończyła studia i była nawet przez tydzień u mnie w domu w Nysie, gdzie pomagałem jej w pisaniu pracy dyplomowej.
Czy podczas kariery trenerskiej miał pan okazję spotkać się wybitnymi trenerami z zagranicy?
– Do Polski wielokrotnie przyjeżdżał Bernardo Rezende, z którym wspólnie trenowaliśmy w Poznaniu, Gdańsku. Prowadził wówczas z powodzeniem kadrę kobiecą i wielokrotnie podkreślał, jak wiele nauczył się w Polsce. Miałem kontakt z Dougiem Bealem, twórcą potęgi męskiej siatkówki USA w latach osiemdziesiątych, który podpatrywał nas, gdy z kadrą Jurka Wagnera trenowaliśmy przez miesiąc w Stanach Zjednoczonych. Kiedyś podczas kursokonferencji w Katowicach Doug Beal był honorowym gościem i w obecności wszystkich podszedł do mnie, ucałował i podziękował za naukę. Zaniemówiłem, nie spodziewałem się, że tak mnie doceni. Amerykański as – Karch Kiraly, który dzisiaj prowadzi amerykańską reprezentację kobiet, w latach osiemdziesiątych podczas pobytu w Polsce wielokrotnie spędzał z nami czas, słuchając, co mamy do powiedzenia o siatkówce.
Kilka lat temu w PlusLidze doszło do historycznego wydarzenia podczas Meczu Stal Nysa – AZS Olsztyn po dwóch stronach siatki spotkali się ojciec i syn w roli trenerów. Z kolei u pana w zespole grała para Adam i Bartek Kurek, również dwa pokolenia. Pamięta pan ten mecz?
– Oczywiście. Mój syn Grzegorz łatwo ograł mnie 3:0 prowadząc Olsztyn. Natomiast w tym meczu Adam Kurek był lepszym siatkarzem od swojego siedemnastoletniego syna. Dawałem szansę Bartkowi, mimo że był bliski zniechęcenia się. Tracił wiarę, mówił, że się nie nadaje. Faktycznie fizycznie początkowo bardzo odstawał, ale prosiłem, żeby się nie poddawał i faktycznie szybko zrobił postępy i stawał się coraz lepszym siatkarzem. Poświęcałem mu bardzo dużo czasu, dbając o jego harmonijny rozwój. Było mi bardzo miło, kiedy po latach Bartkowi zdarzyło się po meczu kadry podejść do mnie i w obecności trenera Castellaniego podziękować mi za opiekę.
źródło: pzps.pl