Długo zastanawiałam się jak podsumować finały Ligi Mistrzów w Antalyi. Lecąc do Turcji spodziewałam się niespodziewanego. W niekoniecznie dobrym tego słowa znaczeniu. Organizacyjnie nawet miło się rozczarowałam. Tego samego nie można powiedzieć oczywiście o wyniku polskiego zespołu. Jak to jednak wielokrotnie słyszałam w niedziele – “taki jest sport”.
LEPIEJ NIŻ MOŻNA SIĘ BYŁO SPODZIEWAĆ
Do Antalyi leciałam z kilkoma znakami zapytania. Jak piękny, słoneczny nadmorski kurort poradzi sobie z organizacją finału Ligi Mistrzów i Mistrzyń? Pierwsze wrażenie nie były pozytywne. Przede wszystkim w ponad 2,5 mln mieście, które rocznie według słów jednego z taksówkarzy odwiedza około 25 mln turystów nie było widać, że to właśnie tu, niedaleko centralnej promenady odbędzie się walka o najważniejsze trofea w europejskiej klubowej siatkówce. Ale tak naprawdę tylko do tego mogę się przyczepić. Pewnie, pod względem logistycznym wyjazd tam stanowił wyzwanie, ale dość szybko przyzwyczaiłam się, że i w języku angielskim nie ze wszystkimi Turkami będę w stanie się dogadać.
FREKWENCJA JEDNAK DOPISAŁA
Potem jednak było tylko lepiej. Delegowany z ramienia CEV człowiek odpowiedzialny za media nie zawiódł. Wszystkie informacje były jasne, klarowne, nie było żadnych problemów, jeśli potrzebowaliśmy czegokolwiek, wszystko dało się załatwić. Oczywiście w granicach rozsądku. Na dwa dni przed finałami sprzedaż nie powalała, a kiedy po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć halę od środka, nie wydawała się na taką, która może pomieścić 10 tys kibiców. Wyglądała jednak naprawdę fajnie do gry w siatkówkę.
Ostatecznie mecze finałowe bezpośrednio w hali oglądało 8,5 tysięcy kibiców. Byłam mile zaskoczona. Co prawda można się przyczepić do spikera, który nie do końca chyba czuł siatkarski klimat, ale nie przeszkadzało to w odbiorze widowiska. Te zdecydowanie lepsze zaprezentowały panie. I tutaj można było poczuć, że Turcy kochają siatkówkę. Głównie jednak żeńską, bo Daniele Santarelli był prawdziwą gwiazdą finałów. Prośby o zdjęcia, autografy i fakt, że zdecydowana większość miejscowych kibiców był za Imoco Volley Conegliano, które szkoleniowiec Turcji prowadzi w sezonie klubowym, mówi samo za siebie.
GORZKI KONIEC SEZONU DLA MISTRZÓW POLSKI
Cieniem dla polskiego kibica kładzie się wynik finału Ligi Mistrzów. Trwająca od lat niepisana rywalizacja pomiędzy ligą włoską i PlusLigą tym razem przechyliła się na korzyść Serie A. Itas Trentino pokazał swoją najlepszą siatkówkę. Taką, którą prezentował przez większość sezonu zasadniczego. Końcówka, w której do tego zmagali się z kontuzjami, chyba mocno zakrzywiła obraz Itasu w polskiej przestrzeni siatkarskiej.
Czy dobrą dyspozycją graczy z Trydentu zaskoczeni byli również siatkarze Jastrzębskiego Węgla? Być może nie docenili rywala, który zagrał na naprawdę fantastycznym poziomie. Najlepszy Michieletto, Sbertoli, który czapką przykrył Bena Toniuttiego i świetny libero – Gabriele Laurenzano. Całej siódemce Itasu należą się ogromne brawa, bo zagrali swoją najlepszą siatkówkę.
Tego nie pokazali natomiast jastrzębianie. Zawiedli. Tak po prostu. Na swoim poziomie zagrał Jakub Popiwczak, a Tomasz Fornal dwoił się i troił, żeby przedłużyć to spotkanie. Nie do końca dojechali jego koledzy. Nadal mam wrażenie, że chęć była. Zabrakło może jednej wygranej przedłużonej akcji? Te moim zdaniem w zdecydowanej większości padały łupem Itasu. Ale szczęście sprzyja lepszym.
DAŁ Z SIEBIE WSZYSTKO I WZIĄŁ NA KLATĘ
Fornal robił, co mógł. Blokował, przyjmował i atakował. To nie wystarczyło. I mam wrażenie, że po nim najbardziej widać było jak bolesna to była porażka. Pomimo tego wziął to naprawdę na klatę i rozmawiał z każdym dziennikarzem, który tego potrzebował. Naprawdę, ogromny szacunek, bo po tym, co pokazał w finale, konfrontując to z wynikiem – robiło wrażenie.
Co zawiodło w Antalyi? Miałam okazję oglądać trening jastrzębian dzień przed meczem, do tego wrażenia bezpośrednio z obozu jastrzębian były takie, że na treningach po zdobyciu mistrzostwa wyglądało to dobrze. To zawsze uruchamia moje czerwone lampki. Nie mam to dowodów, ale za każdym razem jak słyszę, że coś dobrze wygląda na treningu, to niekoniecznie sprawdza się to w warunkach meczowych.
Może też Jastrzębski Węgiel chciał za bardzo? Byli faworytami, patrząc przynajmniej przez pryzmat ostatnich meczów ligowych. W finale to jednak Itas pokazał swojego maska, a podopieczni Marcelo Mendeza “nie dowieźli”.
1:3 W FINAŁACH
Nie jest to zresztą pierwszy finał, w którym nie dali rady. Mam wrażenie, że za każdym razem, kiedy o końcowym wyniku decyduje tylko jeden mecz, jastrzębianie nie dają rady. Tak było w Superpucharze, w Pucharze Polski i właśnie w finale Ligi Mistrzów. Czy to coś, nad czym warto się pochylić pod względem mentalnym? Moim zdaniem – tak.
źródło: inf. własna