– Myślę, że teraz więcej satysfakcji przynosi mi współpraca z mężczyznami. Zawsze dążę do perfekcji. Siatkówka męska jest na dużo wyższym poziomie, co dodatkowo mnie motywuje. To jest bardzo fajne, że ci panowie zdobywają laury na świecie i wygrywają wszystko, co się da, a ja mogę być jedną z tych osób, które ich trenują i im pomagają. Jest to bardzo motywujące mnie – powiedział w wywiadzie ze Strefą Siatkówki, Piotr Graban, trener Projektu Warszawa.
PUCHAR CHALLENGE
Krzysztof Sarna, Strefa Siatkówki: Czy po ostatniej porażce z Resovią Rzeszów nie było obaw, że nie uda się dowieźć dwóch setów w meczu przeciwko Steaui Bukarszet?
Piotr Graban: – Nie. Wiedzieliśmy, na co nas stać, a także, na jakim poziomie jest drużyna z Bukaresztu. Nawet w połączeniu tego, jak graliśmy z Resovią i jak potrafią zagrać siatkarze Steaui przekalkulowaliśmy to i mieliśmy świadomość tego, że raczej jesteśmy faworytami i wygramy te sety.
W półfinale zmierzycie się z fińskim Akaa Volley. Czy udało się już zaczerpnąć podstawowych informacji o tej ekipie, podejrzeć ją? Jakie są wasze nastawienia przed tym dwumeczem?
– Nasze nastawienia są dokładnie takie same. Zawsze musimy robić sto procent, dawać z siebie maksa i pracować nad naszą formą, po to, żeby dojść do maksymalnej. Wyleczyliśmy się z większości problemów zdrowotnych. Jestem optymistą. Wiemy, że liga polska jest trochę silniejsza od fińskiej. Mamy nadzieję, że to będzie dobre spotkanie z naszej strony i awansujemy do finału.
Czy granie w Pucharze Challenge nie przeszkadza wam i nie koliduje z graniem w PlusLidze? Jak sami się na to zapatrujecie?
– Tak naprawdę sporo przeszkadza, bo granie co trzy dni powoduje to, że nie można zbudować idealnej formy. Nie możemy odpocząć. W dodatku, kiedy dochodzą jakieś problemy, czy kontuzje, wówczas trudniej i gorzej jest je zniwelować. Granie co trzy dni jest naprawdę wyżyłowaniem człowieka, gdzie naprawdę musimy grać na sto procent i głównie martwić się o formę fizyczną, żeby grać dobrze w siatkówkę. To jest bardzo ciężkie. Myślę, że gdybyśmy nie grali w Pucharze Challenge, to byliśmy na ten moment numerem jeden w PlusLidze. W dodatku mielibyśmy mniej zdrowotnych problemów. Takie jest życie. Nasi sponsorzy, właściciele i wszyscy chcą grać na trzech frontach. My również chcemy. Wiemy, że stać nas na zdobycie wszystkiego, co się tylko da, dlatego też będziemy się starali.
Gdyby musiał pan wybrać zwycięstwo w Pucharze Challenge albo też mistrzostwo Polski, co by pan wybrał?
– Mistrzostwo Polski. Wiadomo, że PlusLiga jest najmocniejsza i wszystkie siły chcielibyśmy skierować w tę stronę. Wiemy jednak, że będziemy mieli na to czas. Puchar Challenge jest trochę wcześniej. Niestety jest zrobiony taki tydzień, że teoretycznie będziemy mieli finał Pucharu Challenge i miejmy nadzieję, że półfinał i finał Pucharu Polski. To wszystko w jednym tygodniu. To będzie bardzo ciężkie. Później do tych mistrzostw Polski będziemy mogli przygotować się trochę dłużej, a nasza forma będzie jeszcze lepsza.
Czy zgodziłby się pan ze stwierdzeniem, że takie prawdziwe i konkretne granie przyjdzie dopiero w ewentualnym finale? Po drugiej stronie drabinki stoją drużyny z Monzy oraz Stambułu.
– Tak, można tak powiedzieć. Wiemy, że Galatasaray, Vero Volley oraz my jesteśmy trójką faworytów do wygrania tego pucharu. Jak najbardziej tak będzie, że w finale trzeba będzie wzbić się na wyżyny swoich umiejętności, żeby go wygrać. Wcześniejsze drużyny prezentowały jednak trochę niższy poziom.
Czy Jan Firlej zagra w pierwszej szóstce? (Rozmowa została przeprowadzona przed rozpoczęciem meczu z GKS-em Katowice – przyp. red.)
– Tak. Janek rozpocznie ten mecz. Jest niemalże w stu procentach gotowy. Jeszcze posiada minimalne problemy, ale chce grać, więc dam mu tę szansę, żeby rozpoczął spotkanie od początku. Powinno być z dnia na dzień coraz lepiej. Podobnie jest w przypadku pozostałych zawodników. Kevin Tillie miał lekki problem, ale również wraca już do składu i będzie niemal w pełnej formie. Jedynie Taylor Averill posiada drobny uraz, który potrzebuje jeszcze kilka dni na wyleczenie.
W serbskich mediach Srećko Lisinac przyznał, że jest bardzo wdzięczny Projektowi Warszawa za wsparcie. Jednak z perspektywy laika, czy opłacalne jest trzymać zawodnika przez cały sezon, który nie gra? Czy nie są to swego rodzaju zbędne koszta?
– Kiedy dowiedzieliśmy się przed sezonem, że Srećko ma poważną kontuzję, rozmawialiśmy z prezesem, ze sztabem od przygotowania fizycznego oraz fizjoterapeutą. Pytaliśmy się, co zrobimy i czy w tak napiętym terminarzu damy radę pracować jeszcze z Piotrkiem Nowakowskim i Srećko, bo wiadomo, że kontuzje też się nam przydarzą. Oni odpowiedzieli nam tak: “Z ludzkiego punktu widzenia chcemy im pomóc. Zrobimy wszystko, żeby oni wrócili do zdrowia. Chcemy to zrobić, chcemy pomóc”. Ja w tym momencie powiedziałem: “Ok, jeśli godzicie się na to, że będziecie mieli dużo więcej pracy w związku pomocą tym ludziom, to po prostu zrobimy”. Bardzo się cieszę, że taka decyzja została podjęta, bo to dobrze o nas świadczy.
Fakt, że Srećko zostanie w Warszawie na przyszły sezon, świadczy chyba o tym, że przywiązywał pan dużą wagę do występów tego gracza w pierwszym składzie?
– Myślę, że to nie jest jeszcze pewne, czy Srećko zostaje na następny rok. Na pewno nie możemy tego potwierdzić. Wiem, że prowadzone są rozmowy. Zobaczymy dokładnie badania oraz to, jak wygląda sytuacja. Wtedy z pewnością menadżer, prezes oraz sam zawodnik będą dyskutowali na ten temat. Na obecną chwilę wszystko zostaje takie, jakie jest teraz.
DOBRE GRANIE PROJEKTU
Jak pan samemu zapatruje się na otoczkę, która jest wokół pana oraz Projektu Warszawa od momentu objęcia sterów drużyny przez pana? Nie odczuwa pan minimalnego pompowania balonika?
– Nie mam takiego wrażenia. Po prostu robimy swoją robotę. Z dnia na dzień staramy się być coraz lepsi. Poświęcam dużo czasu na to, żeby każdy indywidualnie się tutaj rozwijał. Wiadomo, że przy tym terminarzu nie mamy czasu na to, żeby każdy prezentował swój maksymalny poziom. Można śmiało zobaczyć jednak, że większość z tych zawodników jest w górnej granicy swojego potencjału. To jest dla mnie najważniejsze, żeby dobrze pracować i ulepszać się. Jak będziemy się ulepszać, a każdy będzie stawał się lepszym zawodnikiem i człowiekiem, to na końcu cała drużyna odniesie wspólny sukces.
Czy czuje pan, że jest to ten sezon, w którym sięgniecie po medal?
– Mam nadzieję, że tak. Z takim nastawieniem rozpocząłem ten sezon. Również przekazałem zawodnikom, mówiąc może troszkę arogancko, że celujemy w złoto. To jednak także z tej uwagi, że celując w złoto i na najwyższe szczyty, to nie ma marginesu. Nie zostawiamy sobie luzu, bo jakbyśmy sobie powiedzieli, że może będziemy mieli medal, to te treningi i mecze nie wyglądałby tak samo.
A tak, czasami wystarczy, że na treningu powiem: “Panowie, naszym celem jest mistrzostwo. Żeby wygrać mistrzostwo, musimy zawsze trenować na sto procent, być zawsze profesjonalistami i robić najlepiej co się da”. Tę poprzeczkę zawsze trzeba sobie stawiać wysoko jak najwyżej. Wtedy zobaczymy, co się stanie. Wiadomo, że są 3-4 drużyny, które są bardzo mocne, ale nie można stawiać się w roli ofiary, poszkodowanego czy słabszego. Wiemy, że możemy walczyć z każdym. Mam nadzieję, że naprawdę nam to wyjdzie, a kontuzje będą nas omijać i damy naprawdę dobre show i wyniki.
Pan z pewnością jest przekonany o treningu. Na łamach Siatkarskich Lig powiedział pan, z czym później wiąże się danie zawodnikom zbyt wiele wolnego.
– Wiadomo, że chciałbym dawać półtora czy dwa dni wolnego. Kiedy ma się tryb siedmiodniowy i gra się raz na sześć czy siedem dni, to można dać tyle wolnego po meczu. Później idealnie się ułoży ten cykl. Jednak kiedy rozgrywamy mecze co trzy dni, ciężko jest zorganizować wolne. Z drugiej jednak strony nie może być za dużo tego wolnego. Mam to doświadczenie z poprzednich lat, kiedy daliśmy za dużo wolnego i od tego zaczęła się nasza fatalna passa. Mieliśmy problemy z kolanami, Achillesami czy barkami. Zatrzymanie formy fizycznej, ilości uderzeń i skoków na kilka dni, a następnie wrócenie bardzo szybko do tego maksymalnego poziomu jest wyczerpujące i ciężkie. Na pewno trzeba te organizmy przygotować spokojnie. Aktualnie dajemy maksymalnie półtora dnia wolnego, tak sobie planujemy. Uważam, że jest to wystarczające dla zawodników na tyle, żeby odpoczęli, zresetowali się i żebyśmy zaczęli na nowo.
Na ten moment solidna, pierwsza czwórka, a więc Projekt Warszawa, Asseco Resovia Rzeszów, Aluron CMC Warta Zawiercie i Jastrzębski Węgiel. Czy nie obawia się pan jednak, że kiedy zawodnicy ZAKSY wrócą do zdrowia, to być może powtórzy się scenariusz z fazy play-off ubiegłego sezonu?
– Nie boję się scenariuszy z zeszłego roku, bo jesteśmy inną, lepszą i bardziej doświadczoną drużyną. Ja również jestem bardziej doświadczony. Na pewno nie będziemy nikogo unikać ani robić niczego podobnego. W zeszłym roku zrobiliśmy tak samo. Poszliśmy na starcie tytanów. Daliśmy ludziom mnóstwo emocji. Tak naprawdę w tym roku jesteśmy mocniejsi i bardziej doświadczeni przez to, co się stało. Na pewno nie będziemy się nikogo obawiać. Mam tylko nadzieję, że zdrowie dopisze.
Kiedy rozmawiałem w bieżącym sezonie z Kubą Kowalczykiem w Zawierciu, powiedział mi, że nikt nie chciałby być w waszej szatni po przegranej ćwierćfinałowej rywalizacji z ZAKSĄ. Mógłby pan zdradzić, co się w niej działo?
– To była mieszanka uczuć. Zagraliśmy bardzo dobre spotkania, podczas których był pełny towar oraz pełna hala w Kędzierzynie-Koźlu. To były świetne spotkania, po których był niedosyt. W pewnym sensie jesteś trochę dumny z tego, co zrobiłeś, ale jest niedosyt, bo przegrałeś. Na Torwarze pierwszy raz miałem takie uczucie, że nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Przegraliśmy, a kibice bili brawa i mówili, że świetnie spotkanie, “gratulujemy trenerze”, a także, że nic się nie stało. Kibice skandowali “Piotr Graban”.
To była swego rodzaju mieszanka uczuć, w której myślisz, że: “Ok, zrobiliśmy maksa. Nie wystarczyło, więc można być zadowolonym, ale jednak ten niedosyt jest”. Na pewno u tych wszystkich zawodników jest niedosyt, u mnie również on jest. Dlatego też w tym roku chcemy pokazać ten charakter, wolę walki, a także to, że jesteśmy mocniejsi o to doświadczenie i namieszać.
POŁOWA SEZONU ZASADNICZEGO
Za nami połowa sezonu zasadniczego. Czy są już może pierwsze wnioski? Byłby pan w stanie wskazać, co jeszcze jest do poprawy?
– Ten terminarz jest bardzo ciężki, a szczególnie kiedy gra się puchary europejskie na wyjeździe i dwa dni później trzeba zagrać spotkanie o godzinie 14:45. Obojętnie, kto nie jest po drugiej stronie siatki, to bardzo trudno jest wejść na swój poziom i zagrać drugie spotkanie.
Po drugie trzeba bardzo dbać o zdrowie fizyczne zawodników, nie przeciążać ich i odpowiednio dobierać intensywność, a także mieć przede wszystkim szeroki skład. To po to, by w razie kontuzji, słabszego dnia czy wyeksploatowania móc zmienić. To są takie rzeczy, które mogę powiedzieć na gorąco.
Jeśli natomiast chodzi o treningi, to teoretycznie z dnia na dzień jest coś do zmiany. Są wahania formy. Nad czymś trzeba pracować więcej, a nad czymś mniej. Wraz ze sztabem przygotowujemy i pracujemy nad tym na treningach na tyle, na ile możemy.
Zapewne dodatkowym smaczkiem będą rewanżowe spotkania ze Skrą Bełchatów i AZS-em Olsztyn. Pewnie będziecie chcieli się mocno zrewanżować?
– Myślę, że tak. Wiadomo, że trochę zostaje to za skórą, jeśli się przegra. Chce się wtedy odbić i zrewanżować. Do każdego meczu podchodzimy tak samo. Chcemy go wygrać i przygotować się na sto procent – takie jest nasze założenie. To, czy z drugiej strony siatki jest GKS Katowice, Skra Bełchatów czy AZS Olsztyn nie ma tak naprawdę znaczenia, bo najważniejsza jest nasza gra.
W trakcie sezonu sięgnęliście po Taylora Averilla, a w przerwie międzysezonowej ZAKSA zakontraktowała Andreasa Takvama. To taka dwójka środkowych, która do tej pory nie grała w czołowych drużynach, a jednak dobrze się w nie wpasowała.
– Taylor jest przede wszystkim bardzo dobrze ofensywnie grającym zawodnikiem. Teraz ma bardzo dobrą zagrywkę i jest super przygotowany atletycznie. Potrafi zagrać wszystkie kombinacje, a do tego jest solidnym zawodnikiem w bloku. Rzeczywiście takie osoby jak Taylor czy Takvam, kiedy przychodzą do PlusLigi, muszą się trochę przygotować, dostosować do tego wysokiego poziomu, grania co trzy czy pięć dni, co nie jest normalne w innych ligach, dlatego też pierwszy rok nie jest dla nich idealny.
sekret SKUTECZNOŚCI TRENERA GRABANA?
Kuba Kowalczyk powiedział również, że główną rzeczą, którą dał pan drużynie, jest swoboda grania. Czy to jest właśnie ten kluczowy element, który odmienił obraz gry Projektu jeszcze w ubiegłym sezonie?
– Zawsze mówię o kilku rzeczach. Przede wszystkim treningi. Najwięcej czasu spędza się, grając przeciwko sobie i trenując. Ten poziom treningowy i to, jak naprawdę gra ta druga szóstka jest tak naprawdę wyznacznikiem potencjału drużyny.
Na pewno wprowadziliśmy o wiele bardziej intensywne treningi. Trenujemy specyficzne rzeczy. Pozostawiam zawodnikom troszkę luzu. Wiadomo, że mamy ramy, game plany i taktykę, ale nie uważam, że wykonywanie czegoś jak robot na sto procent i sztywne trzymanie się tego pozwala być lepszym zawodnikiem. To nie jest to. Wiemy, że to są żywe organizmy. Nawet, jak mamy idealnie rozpisanego przeciwnika, to on zagra kilka razy inaczej, dlatego nie możemy się trzymać tych ram, bo jeśli tak będzie, to zawodnicy będą wybici z uderzenia i swojej strefy komfortu. Gracze nie będą przygotowani, bo jeśli im powiedziałem, że przeciwnik gra tylko dane dwie opcje, to jeśli zagra jakąś trzecią, to nagle się pogubią i powiedzą: “Co nam ten trener przygotował?”
Zostawiam trochę swobody, trochę luzu. To pozwala być bardziej kreatywnym, lepszym i mniej zestresowanym zawodnikiem. Kiedy widziałem w poprzednich drużynach, że jeśli któryś zawodnicy nie zrobili czegoś tak, jak sobie trener wymarzył, to byli zestresowani i sparaliżowani. Później okazywało się, że nie pokazują swojego całego potencjału.
Tutaj dla przykładu, jeśli zawodnicy zrobią coś źle i spojrzą na mnie, ja powiem: “Dobra panowie, to jest jedna piłka, trudno. Nic się nie stało, nie zareagowałeś tak, ale następnym razem zrób tak, jak cię o to prosiłem”. Od razu jest zaufanie. Zawodnicy wiedzą, że nie mam do nich pretensji. To chyba tworzy całą tę atmosferę tego, że chcemy być lepsi i ufamy sobie nawzajem.
Czy jest to pana autorski punkt widzenia, czy trenerów, z którymi pan wcześniej współpracował?
– Jeszcze chyba tego nie widziałem. Myślę, że można powiedzieć, że jestem w tym prekursorem w tej drużynie. Przynajmniej z tymi trenerami, z którymi pracowałem, raczej wszyscy byli poukładani, schematyczni, a czasami nerwowi czy chcieli egzekwowania tego w stu procentach.
Tutaj jest to lekko mobilne, co przynosi efekty. Zawsze jednak mówię, że żeby być dobrym trenerem, to przede wszystkim trzeba być dobrym człowiekiem. Jeśli jesteś dobrym człowiekiem, to ci ludzie cię szanują i widzą to. Obojętnie, czy ty popełnisz błąd, czy oni, to wiecie, że nie zrobiliście tego specjalnie. To chyba jest taki klucz do tego wszystkiego, żeby być wiarygodnym, uczciwym i po prostu robić maksa, a później reszta przyjdzie.
Czy byłby pan w stanie wskazać trenera bądź trenerów, którzy dali panu najwięcej?
– Najwięcej dał mi na pewno Andrea Anastasi. Trzeba powiedzieć, że jako człowiek i bardzo dużo ćwiczeń, które robił, oczywiście zmodyfikowane, ale całe podejście do życia i pozytywne patrzenie na świat zaczerpnąłem od niego. To super trener, który wiele mnie nauczył.
Myślę, że również Lorenzo Micelli. To Włoch, z którym współpracowałem jeszcze w siatkówce kobiet. Można powiedzieć, że pokazał mi jako pierwszy wielką siatkówkę, nawet międzynarodową. Również podejście, ciężka praca, jak to zrobić i jak ułożyć sztab – to właśnie te dwie persony mnie ukształtowały. Tak akurat wyszło, że to włoscy trenerzy. Na pewno oni mieli na mnie największy wpływ.
Zachwyt nad pańską pracą w poprzednim sezonie był ogromny i on nadal się utrzymuje. Opinia publiczna twierdziła jednak w poprzednim roku, że to trwający właśnie sezon będzie wyznacznikiem tego, jakim jest pan trenerem. Czy w związku z tym towarzyszy panu presja? Zgodziłby się pan z tym stwierdzeniem?
– Zacząłbym od tego, że sam na siebie nakładam największą presję. Jestem człowiekiem, który lubi dążyć do doskonałości, wyznaczać sobie te cele, górne granice i cały czas się rozwijać. Myślę, że to jest najważniejsze. To, że ludzie mówili, że będzie weryfikacja i czy to jest dobrze, czy źle, to jest opinia, którą każdy ma prawo wydać i każdy może to powiedzieć, czy robię to dobrze, czy źle, czy ja robię to dobrze. Nie patrzę na to. Nie odczuwam presji ze strony zewnętrznej. Największa presja, którą nakładam to ja sam na siebie.
Powiedział pan o byciu normalnym człowiekiem. Myślę, że słowo “przyjaciel” również dobrze odzwierciedla to, co dzieje się w waszej drużynie. Co było powodem tego spektakularnego tańca po wygranej w Zawierciu?
– To przypadek. Wydaje mi się, że to Wojtek Sibiga, trener przygotowania fizycznego gdzieś oglądał jakieś filmiki, prawdopodobnie na Facebooku i mówi: “Trenerze, ty musisz tak zrobić, jak wygramy jakiś mecz. Trener piłki nożnej tańczył na tym wideo po wygranym pucharze czy mistrzostwie swojego kraju. Ja tak odruchowo mówię: “Dobrze, jak coś wygramy to zatańczę”. No i oni mówią: “Dobra, pierwszy mecz, Resovia, mecz na szczycie, może teraz?”. Odpowiedziałem, że nie ma problemu.
Okazało się, że całkowicie o tym zapomniałem, ale drużyna nie zapomniała. Mówią: “Trenerze, a nie miałeś tańczyć?”. Było jednak tak późno, że w szatni była już tylko połowa zawodników. Stwierdziłem wtedy, że zatańczę w autobusie, bo byliśmy na wyjeździe. Zatańczyłem w autobusie i troszkę się pośmialiśmy. Wiadomo, że nie było dużo miejsca, ktoś tam nie nagrywał, było trochę tego śmiechu. Nie wszyscy jednak to widzieli, bo niektórzy pojechali swoim transportem do domu. Powiedziałem dobrze: “Jeśli wygramy, w Zawierciu zrobię oficjalnie jeszcze raz ten taniec w szatni”. Wtedy już wszyscy wiedzieli. Cały marketing, wszyscy zawodnicy i cały sztab tam byli. W tym momencie tak naprawdę odtańczyłem ten taniec, który można zobaczyć w Internecie.
Jestem z tego dumny, bo pokazuję również, że nie noszę nosa wysoko, a także, że można się dobrze bawić i jak się coś obieca, to trzeba to zrobić, bo tak naprawdę słowo jest ważniejsze od pieniędzy. Dobra zabawa, dobry feeling między nami i to, że każdy może zrobić wszystko, co chcę. To był znak dla mnie i mam nadzieję, że również dla zawodników.
Pewnie podobny taki taniec jeszcze w tym sezonie będzie, liczę, że będziemy mieli dużo okazji do świętowania i do odtańczenia czegoś w tym stylu.
W czołowych drużynach PlusLigi niewielu jest polskich trenerów. Czy nie jest to dla pana nobilitacja, być w tym elitarnym gronie?
– Myślę, że trochę tak. Na pewno nie jest łatwo dostać się do PlusLigi jako trener. Tym bardziej jestem wdzięczny, że klub mi zaufał, a także, że ci ludzie mi ufają i mogę robić tę swoją robotę. Mam swój autorytet, który wypracowałem, a także dobre wyniki. Na pewno jest to fajne oraz miłe. Widzę, że pojawia się coraz więcej polskich trenerów, to z pewnością jest super. Pamiętam, że jeszcze 3-5 lat temu jak jeden Polak był trenerem, to to był cud. Aktualnie mamy siedmiu polskich trenerów, co też pokazuje, że jesteśmy silniejsi nie tylko jako zawodnicy, ale również jako trenerzy. Współpracowaliśmy, pracowaliśmy i zdobyliśmy tę wiedzę i to jest bezsprzecznie fajne.
SIATKÓWKA ŻEŃSKA
Z racji pochodzenia z Dąbrowy Górniczej nie mogę nie zapytać o mistrzostwo Polski zdobyte wraz z Atomem Treflem Sopot w 2013 roku. Był pan wówczas asystentem trenera Adama Grabowskiego. MKS prowadził w finałowej rywalizacji 2:0, w Sopocie oraz piątym meczu w wypełnionej po brzegi Hali Centrum miał piłki meczowe, a jednak to wy sięgnęliście po złoty medal. W Dąbrowie Górniczej trudno było przełknąć tę gorycz porażki. Czy pamięta pan coś jeszcze z tamtych czasów?
– Oczywiście, że pamiętam. Te mecze pamiętam bardzo dobrze. W półfinale wyeliminowaliśmy Muszyniankę Muszyna w piątym meczu przed jej publicznością, która wygrała wówczas Puchar CEV. Dlatego też, podsumowując to wszystko, byliśmy bardzo zmęczeni. Był to piąty mecz, a wówczas grało się dwa dni z rzędu. Dwa dni w Muszynie, dwa dni u nas. Później przyjechaliśmy na piąty mecz do Muszyny.
Po dwóch czy trzech dniach mieliśmy grać w Dąbrowie Górniczej dwa mecze. Tak naprawdę półtora dnia odpoczywaliśmy i zrobiliśmy jeden trening. Ten pierwszy mecz całkowicie nam nie wyszedł. W ogóle jakbyśmy nie weszli na boisko. W drugiej batalii walczyliśmy, ale MKS rozstrzygnął ją na swoją korzyść i tak naprawdę miał wszystko w swojej garści.
Jednak my nie sprzedaliśmy tanio skóry i walczyliśmy. Dąbrowianki miały piłki meczowe. Nie wiem, czy ekipy z Dąbrowy trochę to nie zgubiło, bo wiem, że przygotowała się ona już do fetowania, że wygrają jeden z dwóch meczów, a do tego koszulki “mistrz Polski” były już zamówione. My jednak walczyliśmy i robiliśmy to, co potrafimy najlepiej. Wygraliśmy jeden mecz, a następnie drugi w dramatycznych okolicznościach. Później pojechaliśmy na piąty mecz, wygraliśmy go i to my cieszyliśmy się tym mistrzostwem.
To jest tak, jak mówi to słynne porzekadło. Jak ma się dwa mecze czy dwa sety, to trzeba to zamykać. My zrobiliśmy maksymalnie to, co możemy. MKS dał nam okazję do powrotu i z tego na pewno się cieszymy.
Jak pan wspomina trenera Adama Grabowskiego?
– Bardzo dobrze. To też jest jeden z pierwszych trenerów w seniorskiej siatkówce, który miał na mnie duży wpływ. To przede wszystkim fajny człowiek, co jest bardzo ważne, jak mówiłem. Trener Grabowski dał mi też szansę, dzięki czemu wypłynąłem na te seniorskie wody. Pamiętam, że zadzwonili do mnie, że potrzebują asystenta z regionu. Przyszedłem do Adama i zapytałem go co, i jak. Otrzymałem odpowiedź, że czeka mnie okres próbny dwóch tygodni. Trener po tych dwóch tygodniach powiedział, że podoba mu się współpraca i żebyśmy pracowali.
Kiedy przychodziłem do klubu, wówczas byliśmy na czwartym lub piątym miejscu. Wtedy zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Niestety Adam nie przedłużył później kontraktu i poszedł do Budowlanych Łódź. Ja zostałem w klubie na kolejne trzy lata i rozwijałem się jako asystent, co teraz też procentuje.
Trudno wyobrazić sobie lepszy start w seniorskiej siatkówce, niż cztery złote medale (1 złoto, 2 srebra, 1 brąz), prawda?
– Jasne. Jeszcze wcześniej z juniorkami w Gedanii Gdańsk zdobyliśmy mistrzostwo Polski, gdzie nikt nie wierzył. Pamiętam, że powiedzieli, że jak jesteśmy w ósemce, to zajmiemy ósme miejsce. Żaden z trenerów nie chciał ze mną tam pojechać. Później się okazało, że zdobyliśmy złoto. Wszyscy byli bardzo zaskoczeni.
To właśnie o to chodzi. Dobra atmosfera i dobre emocje powodują to, że się wygrywa. Wtedy w juniorkach to zdało egzamin. Później w seniorskich drużynach wraz ze sztabem mieliśmy bardzo dobre porozumienie. Rozmawialiśmy i były wyniki. To samo chcę przełożyć tutaj. Jak na razie się sprawdza.
Jak współpracowało się panu z kobietami?
– Teoretycznie to jest to samo. Mówi się, że kobiety są bardziej emocjonalne. Owszem, ale te profesjonalistki i dziewczyny, które pracują na najwyższym poziomie, nie są tak bardzo emocjonalne, jak są na co dzień. One wiedzą, że są tu profesjonalistkami, a także, że jest to ich praca i starają się ją wykonać w stu procentach, bez wymówek oraz bez zasłaniania się. Powiedziałbym teoretycznie, że niezależnie czy są to kobiety, czy mężczyźni, to i tak trzeba wykonać taką samą pracę. Trzeba podejść z życzliwością do drugiego człowieka, zrozumieć, zauważyć i porozmawiać. Wiadomo, że przy pracy z facetami można użyć kilku mniej cenzuralnych czy ostrzejszych słów, a współpracując z kobietami, nie pozwalam sobie na to. Reszta pracy wygląda podobnie.
Która współpraca sprawia panu większą satysfakcję?
– Myślę, że teraz więcej satysfakcji przynosi mi współpraca z mężczyznami. Zawsze dążę do perfekcji. Siatkówka męska jest na dużo wyższym poziomie, co dodatkowo mnie motywuje. To jest bardzo fajne, że ci panowie zdobywają laury na świecie i wygrywają wszystko, co się da, a ja mogę być jedną z tych osób, które ich trenują i im pomagają. Jest to bardzo motywujące mnie. Kobiety teraz też wchodzą na dobry poziom, ale wolałbym pracować z panami, ponieważ ten poziom jest na najwyższym, światowym poziomie.
Trener czy zawodnicy. Kto odgrywa większą rolę w drużynie?
– Myślę, że jest to obopólna rola. Ta współpraca musi być rozłożona 50 na 50. Ja nakierowuję, co musimy robić, a zawodnicy to wykonują w większości przypadków. Gracze czasami dają mi też jakieś pomysły. To jest współpraca. Nie można powiedzieć, że ktoś tu będzie wydawał polecenia, a ktoś słuchał. Te czasy się zmieniły, odeszły w zapomnienie i ma możliwości, żeby to funkcjonowało w ten sposób.
Zobacz również:
Dał dobrą zmianę, ale to było za mało: Wieczór udany dla mnie, dla drużyny niekoniecznie
źródło: inf. własna