– Sam sukces zdobycia Pucharu Polski w tym sezonie odbieram tylko w samych superlatywach. Wydaje mi się, że to zwycięstwo przysłużyło nam się w tej końcowej rywalizacji z Budowlanymi. Mimo wszystko trzeba było wygrać trzy mecze i udało nam się to zrobić. Dlatego też nie wydaje mi się, żeby wkradło się jakieś rozluźnienie. Tym bardziej że miałyśmy mało czasu na świętowanie – mówiła w rozmowie ze Strefą Siatkówki Paulina Majkowska, środkowa BKS-u Bostik ZGO Bielsko-Biała.
Krzysztof Sarna, Strefa Siatkówki: Zdobyty medal i ścięte włosy to chyba największe ostatnie zmiany w pani życiu?
Paulina Majkowska: – Dokładnie tak. Każdy celebruje swoje sukcesy i zdobyte medale na swój sposób. Od paru lat mam taką ideologię, że każdy sukces jest zwieńczony jakąś fajną zmianą w moim wykonaniu. A to jakąś nową dziarą, a to ściętymi włosami. W tym roku poszłam w ścięte włosy i trochę różowy kolor. W taki sposób świętuję zdobycie swojej pierwszej blachy w TAURON Lidze.
Czy przed przystąpieniem do rywalizacji o brązowy medal z Budowlanymi Łódź zwracałyście uwagę na tę z poprzedniego sezonu, którą przegrałyście w trzech meczach?
– Myślę, że generalnie żadna z nas nie mówiła o tym na głos, ale te dziewczyny, które były w zeszłym sezonie w BKS-ie, w tym ja – na pewno miałyśmy z tyłu głowy te spotkania. Chociażby fakt, że Budowlane w ubiegłym roku świętowały w naszej hali wywalczenie 3. miejsca, a my zmuszone byłyśmy obserwować to wszystko z boku, dawał nam gdzieś dodatkową motywację i szpileczkę, żeby skończyć tę rywalizację w Łodzi.
Dlatego też cieszę się, że zdobyłyśmy ten medal i zrobiłyśmy to w czterech meczach. Na pewno kibice z Bielska-Białej co prawda cieszyliby się bardziej, gdybyśmy świętowali ten medal w naszej hali, ale jesteśmy zadowolone, że zaoszczędziłyśmy ten jeden mecz pod względem siły.
Wyświetl ten post na Instagramie
Czy trudno było wam się pozbierać po przegranym półfinale z Rysicami Rzeszów? Po drugiej porażce wasze miny mówiły niemal wszystko, a przede wszystkim to, że ta przegrana bardzo was zabolała.
– Nie ma co ukrywać, że w tym sezonie byłyśmy bardzo blisko zagrania w finale TAURON Ligi. Nie ukrywam, że przegranie po dwóch tie-breakach, gdzie to zwycięstwo było na wyciągnięcie ręki, boli zdecydowanie bardziej, niż miałyśmy dostać 0:3. Miałyśmy lekki żal niewykorzystanych okazji, które gdzieś się pojawiły w tym tie-breaku, czy to w Bielsku, czy to w Rzeszowie. Dlatego tak bardzo zależało nam na szybkim pobieraniu i skupieniu się na tym, co jeszcze mogłyśmy zrobić, czyli sięgnąć po 3. miejsce i stanąć na podium. Widziałyśmy, że jest strata i żal, ale miałyśmy także świadomość, że to nie koniec sezonu i że przed nami kolejne wyzwania, które fajnie byłoby zwieńczyć.
Czy mecze z Budowlanymi grałyście już trochę z wątroby? O przegranej w drugim starciu mówiłyście, że był to wasz najsłabszy mecz w sezonie.
– Sezon jest długi i istotną rolę odgrywa dobre przygotowanie do sezonu. Każda dziewczyna starała się przygotować do tych rozgrywek jak najlepiej. Nawet w czasie trwania sezonu każda miała z tyłu głowy, że najważniejsza będzie faza play-off i że to, co dzieje się w trakcie zmagań, swoje zwieńczenie będzie miało podczas tej fazy. Każda starała dbać się o poprawną regenerację czy odnowę. Tak samo klub – myślę że to wszystko funkcjonowało na bardzo dobrym poziomie. Miałyśmy w głowach, że play-off może być trudny pod względem fizycznym i psychicznym.
Myślę, że ten drugi mecz w Łodzi nie tyle pod kątem fizycznym, co mentalnym przegrałyśmy. Nie ma co ukrywać, że pierwsze spotkanie w Bielsku wyglądało zaskakująco łatwo. To zwycięstwo przyszło nam zaskakująco łatwo. Mimo że zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że Budowlane nie zagrały chociażby połowy swojej siatkówki w Bielsku i że na swoim terenie mogą być groźniejsze, to gdzieś jednak miałyśmy wątek rozluźnienia po tym meczu. Uważam, że nie potrafiłyśmy się dostosować do tego tempa gry, jakie narzuciły nam łodzianki w drugiej batalii. Odpuściłyśmy trochę mentalnie.
Najważniejsze jest to, że nawet po tak beznadziejnym meczu – najgorszym w tym sezonie potrafiłyśmy wyciągnąć wnioski. Ta gra w naszej hali wyglądała już zupełnie inaczej. Wykorzystywałyśmy swoje atuty, umiałyśmy zróżnicować tempo gry i dostosowywać się do ewentualnych zaskoczeń, jakie fundowały nam Budowlane.
Może nie tyle pod kątem fizycznym, choć to również na pewno odgrywało bardzo dużą rolę w tej fazie play-off, chociażby patrząc na to, jak wyglądała forma ŁKS-u i jak potyczki pucharowe dały im w kość. Dyspozycja mentalna była głównym powodem tego, dlaczego przegrałyśmy drugą potyczkę w Łodzi.
Czy po zdobytym Pucharze Polski wkradło się może w wasze szeregi trochę rozluźnienia? A może to przeciwnicy zaczęli was trochę lepiej czytać?
– Efekty zdobycia tego pucharu odbieram wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że poprzez zdobycie pucharu uwierzyłyśmy w siebie i w to, że potrafimy grać o naprawdę wysokie cele w tym sezonie z każdym przeciwnikiem. Również wygranie po dwa sety w każdym ze spotkań z Rysicami pokazuje, że byłyśmy troszkę inaczej nastawione do tej rywalizacji. Miałyśmy z tyłu głowy taką pewność, że jesteśmy w stanie to zrobić. Wiadomo, że w finalnych częściach tego meczu zabrakło drobnych, pojedynczych rzeczy. Niestety taka jest siatkówka – to gra błędów.
Sam sukces zdobycia Pucharu Polski w tym sezonie odbieram tylko w samych superlatywach. Wydaje mi się, że to zwycięstwo przysłużyło nam się w tej końcowej rywalizacji z Budowlanymi. Mimo wszystko trzeba było wygrać trzy mecze i udało nam się to zrobić. Dlatego też nie wydaje mi się, żeby wkradło się jakieś rozluźnienie. Tym bardziej że miałyśmy mało czasu na świętowanie. Myślę, że każdy trzymał w sobie to zwycięstwo i przetrawiał to trochę na swój sposób.
Praktycznie od razu wróciłyśmy do pracy. Wiedziałyśmy, że musimy jeszcze wygrać parę spotkań w tym sezonie i skupić się na następnych przeciwnikach. Na tamten moment było to UNI Opole, które pokonałyśmy w dwóch meczach. To też pokazuje, że przełamałyśmy taki syndrom zdobycia pucharu, że drużyna, która zdobyła puchar, przegrywa gdzieś te mecze w ćwierćfinale.
Nasza drużyna była na tyle mocno zmotywowana i ma taki etos pracy, że chyba każda nie pozwoliłaby sobie ani też w stosunku do innych zawodniczek na jakiekolwiek rozluźnienie czy osiądnięcie na jakichkolwiek laurach. Chociażby ze względu na to, co wypracowywałyśmy sobie w tym sezonie oraz to ile naprawdę potu, zdrowia i wysiłku zostawiałyśmy na treningach.
Wyświetl ten post na Instagramie
Niejednokrotnie mówi się o waszej zespołowości, którą wiele nadrobiłyście w tym sezonie. Pokonałyście zespoły, które stawiane były w roli faworyta, jak chociażby ŁKS w finale Pucharu Polski. Czy do was docierały głosy, że przystępujecie do spotkań w roli underdoga?
– Oczywiście. Nie ukrywam, że bardzo lubiłyśmy startować z pozycji underdoga w większości meczów, jakie przyszło nam rozegrać w tym sezonie. Wręcz przeciwnie. Nie radziłyśmy sobie najlepiej w pozycji lidera. Jeśli przychodziło nam grać z zespołami, które były notowane w drugiej połowie tabeli, musiałyśmy się wówczas zdecydowanie bardziej mentalnie nastawiać do takich spotkań, aniżeli spotkań przeciwko Chemikowi, Rysicom czy ŁKS-owi.
Dochodziły do nas takie głosy. Nie ma też co ukrywać, że były dosyć głośne i wyraźne choćby z uwagi na samo stwierdzenie, że mecz półfinałowy Pucharu Polski pomiędzy drużynami z Rzeszowa i Łodzi był przedwczesnym finałem. Na tamten moment specjalnie się na tym nie skupiałyśmy, bo wierzyłyśmy w swoją drużynę i w to, co udało nam się do tamtego momentu wypracować na treningach. Nie zwracałyśmy na to specjalnej uwagi.
Zdawałyśmy sobie sprawę, że nikt na nas nie stawia, oprócz wąskiego grona wiernych kibiców, sympatyków i naszej rodziny. Na pewno było to wielkie zaskoczenie dla świata siatkówki, ale nie powiedziałabym, że dla nas jako zespołu było to zaskoczenie. Zdawałyśmy sobie sprawę, że jesteśmy w stanie to zrobić. Tym bardziej widząc wynik pierwszego półfinału.
Co jest kluczem tej waszej zespołowości, o której same wspominacie i wszyscy ją dostrzegają? Nadrobiłyście nią w tym sezonie naprawdę dużo. Co robicie, że z wierzchu to tak fajnie wygląda?
– Mam swoją osobistą konkluzję na ten temat, o której w ostatnim czasie bardzo dużo sobie myślałam. Odczuwam niesamowitą przyjemność z samego trenowania i przebywania na treningach z tymi ludźmi. Jest to niezwykły fun i niezwykła przyjemność móc trenować i nakręcać się wzajemnie na treningach, zwiększając poziom rywalizacji czy poziom chociażby stricte sportowy. Nie ukrywam, że widzę swój postęp sportowy oraz poszczególnych dziewczyn w moim zespole. To wszystko urosło od początku zespołu.
Bardzo dużą rolę odgrywało to, że naprawdę się bardzo lubimy i mamy przy tym wszystkim bardzo duży szacunek do swojej pracy. Ta zależność na linii zespół-sztab-klub, klub-zespół działa na najwyższym poziomie. Nam jako zawodniczkom nie brakuje niczego. Czy to w samym elemencie prowadzenia mikrocykli, konstruowania treningów, potrzeb typowo fizjologicznych czy dostępu do jakichkolwiek usług medycznych. To wszystko jest zorganizowane na najwyższym poziomie. To z tyłu głowy też na pewno daje nam taki spokój, że mamy to wsparcie, cokolwiek by się nie działo. To są ludzie, którzy naprawdę poświęcają bardzo dużo czasu na to, żeby dograć wszystko, żebyśmy miały ten komfort i mogły skupić się tylko i wyłącznie na trenowaniu i przebywaniu w swoim towarzystwie. Myślę, że to jest taki główny składnik.
W tym sezonie przyszło mi grać w takim zespole, który był całkowicie kompletny. Tak, jak dziewczyny wielokrotnie mówiły w wywiadach czy trener miał przyjemność wspominać, że jesteśmy taką drużyną, w której każda dziewczyna jest w stanie być liderką w różnych meczach oraz momentach seta. To wychodziło w najważniejszych momentach i meczach, że nasza gra nie opierała się na jednej zawodniczce i na tym, jak ona gra. Każda z nas wiedziała, że jest w stanie fizycznie dać tę siłę i być liderem w momencie meczu, ale także czuła mentalnie, że ona jest w stanie to zrobić. To przychodziło naturalnie i było naszą siłą w meczach z przeciwnikiem, który na papierze miał zdecydowanie lepsze warunki. Mimo że dziewczyny w innych zespołach były bardziej doświadczone, to my swoją przebojowością, choć nie byłyśmy młodą ekipą, wygrywałyśmy i wyszarpywałyśmy te mecze. Myślę, że to stanowiło nasz największy atut w tym sezonie – zespołowość i waleczność.
Byłabyś w stanie wymienić anegdoty z tego sezonu?
– Można powiedzieć, że od zeszłego sezonu nie zmieniła się nasza playlista w szatni. Cały czas słuchamy tych samych piosenek w tej samej konfiguracji przed każdym meczem. Mimo tego, że nasz sztab za każdym razem robił wielkie oczy, kiedy musiał wchodzić do szatni albo stać przed drzwiami i wysłuchiwać tych piosenek, które muszą polecieć przed każdym pojedynkiem, sprawiało nam zawsze ogromną radość. Słuchając tego i śpiewając na głos, mimo że te utwory nie były mega ładne, mogłabym nawet nazwać, że lekko patologiczne, ale za to robiły tę atmosferę i nastrój, który nakręcał nas przed każdym spotkaniem.
Na pewno zapamiętam cztery godziny czekania po finale Pucharu Polski na jedną z naszych zawodniczek. Czesiu, pozdrawiam cię (śmiech). Było to super czekać na ciebie. Ze względu na to, że miała przeprowadzane testy antydopingowe i chyba ilość oddanego moczu nie spełniała wymogów, którą oddała, bo było jej za mało – trzymali ją biedną cztery godziny. Czekałyśmy na nią na początku w busie, a następnie w hotelu oczywiście świętując. Ona niestety nie miała tej przyjemności, na pewno bardzo się stresując z tego powodu. To był chyba jedyny taki moment, który mocno zapamiętam. Raz, że jest związany ze zdobyciem mojego pierwszego Pucharu Polski, a dwa, że jest związany z całą celebracją tego.
Wszystkie zawodniczki poddawane są kontroli antydopingowej, czy dochodzi do niej wyrywkowo?
– To jest wyrywkowo. O tym, czy będą przeprowadzane testy antydopingowe, dowiadujemy się przed meczem, kiedy jesteśmy już w hali. Jeśli kontrola antydopingowa ma być przeprowadzana, to są losowane po dwie zawodniczki z każdego zespołu. Na dobrą sprawę nie jesteśmy w stanie wiedzieć, czy tego dnia będziemy kontrola i czy zostaniemy wylosowane. Jest to bardzo losowe i loteryjne.
Powiedziałaś o rozwoju swoim oraz koleżanek. Czy wciąż młody trener Bartłomiej Piekarczyk był tym trenerem, u którego boku rozwinęłaś najbardziej swoje siatkarskie skrzydła?
– Wydaje mi się, że przychodziłam dwa lata temu do klubu z Bielska z jakimś wachlarzem umiejętności jako zawodniczka oraz określoną pewnością siebie. Nie jestem w stanie wskazać, na jakim poziomie ona była, ale była na mniejszym bądź większym. Nie ukrywam, że treningi u boku Barego były treningami, które na pewno otworzyły jakieś nowe szuflady w mojej głowie, jeśli chodzi o możliwości zagrań, patrzenie na siatkówkę pod kątem strategicznym, analizowania gry przeciwnika, samego podejścia do treningów oraz uwierzenia we własne umiejętności.
Ubiegły sezon dał mi dużo takich możliwości do tego, żebym sama uwierzyła w swoje umiejętności i to, że jestem w stanie stanowić ważny element zespołu, który będzie walczył o najwyższe cele. Minione rozgrywki zrobiły bardzo dobry podkład pod to, co wydarzyło się w tym roku. Myślę, że był wiodący, jeśli chodzi o moje osobiste sukcesy w tym sezonie.
Jeśli chodzi o treningi, to na pewno nasz kontakt, każdej zawodniczki ze sztabem funkcjonował na takim poziomie, że jeśli jakakolwiek osoba czegokolwiek potrzebowała, czuła, że potrzebuje dopracować jakiś element, to nie było najmniejszego problemu i ten element zostawał dopracowywany. Również w gestii sztabu, obligatoryjnie bardzo dużo aspektów wykonywałyśmy holistycznie. Zarówno jako zespół, ale też jako poszczególne pozycje. Jako środkowa bloku widzę bardzo duży postęp, jeśli chodzi o rzeczy wykonywanie technicznie, jak chociażby wystawa sytuacyjna z drugiej linii, zagrywka czy przełożenie płaszczyzny bloku.
Widzę, że zrobiłam naprawdę bardzo duży progres, ale to wszystko przez tę skrupulatność i powtarzanie poszczególnych elementów na treningach, które miałyśmy okazję w tym sezonie wielokrotnie powtarzać.
Na tym etapie kariery, w którym teraz jestem, Bartłomiej Piekarczyk był chyba najlepszym i najbardziej holistycznym trenerem, który przyczynił się do zwiększenia moich umiejętności i kreowania mnie jako doświadczonego zawodnika.
W trakcie jednego ze spotkań z waszym udziałem jeden z komentatorów Polsatu Sport stwierdził, że trener jest waszym autorytetem. Podpisałabyś się pod tymi słowami?
– Tak. Dla mnie siatkówka jest takim sportem, w którym każdy szczegół i każde ogniwo odgrywa bardzo dużą rolę. Jesteśmy mocni tak, jak najsłabsze ogniwo łańcucha. Bary (Bartłomiej Piekarczyk – przyp. red.) miał taką fajną zdolność jednoczenia nas jako zespół i wprowadzania takiej fajnej, partnerskiej atmosfery współpracy na treningach. Z każdą z nas bardzo dużo rozmawiał. Poświęcał czas na to, żeby podejść, zapytać się, jak która się czuje albo zagadać o rzeczy totalnie niezwiązane z siatkówką, które też jakby pomagały nam wyjść ze sztywnego schematu zawodniczka-trener, tylko bardziej na zasadzie partnera w jakimś celu, w jakiejś misji. Wydaje mi się, że jest to trener, który ma bardzo duży autorytet wśród zespołu.
Chociażby też ze względu na pracę i wysiłek, jaki w nią wkłada. Co roku udowadnia, że osobisty rozwój jako trenera jest dla niego bardzo ważny, wyciąga wnioski z sezonu na sezon i samo podejście do tego, w jaki sposób prowadzi zespół i rozmawia z nami na czasach, co również wielokrotnie było komentowane, że bawi się trochę w takiego trenera mentalnego – pozytywna mobilizacja i motywacja odgrywają bardzo dużą rolę. Jesteśmy stosunkowo młodym zespołem i tak na dobrą sprawę każdy wiedział, jaką rolę ma pełnić w tej drużynie. Bartłomiej Piekarczyk bardzo fajnie to wszystko łączył i nadawał temu przyjemny ton.
Jestem przekonany, że jednym z momentów z tego sezonu, który najbardziej wam utkwi w pamięci, jest finał Pucharu Polski z ŁKS-em, gdzie w trzecim secie przegrywałyście 9:17, a trener wziął czas przy stanie 9:16. Jego motywacyjne słowa poszły później viralem w internecie. To nie był wasz jedyny powrót z tak pokaźnego przegrywania w tym sezonie, bo w samej fazie play-off zdarzyło wam się odwrócić losy seta jeszcze kilkukrotnie. Jakimi słowami jeszcze motywuje was trener Piekarczyk?
– Trener bardzo mocno skupiał swoją uwagę na tym, żeby każda z nas indywidualnie zdała sobie sprawę, jak bardzo dobrze funkcjonującym zespołem jesteśmy, że każda z nas ma wystarczająco dużo umiejętności na to, żeby grać o najwyższe cele, zdobywać puchary i medale w tym sezonie oraz że każda wchodząc na boisko jest w stanie dać o procent, dwa, trzy więcej w celu przysłużenia się do tego ewentualnego zwycięstwa.
Tę wiarę w siebie i w swoje umiejętności trener implementował nam od samego początku. Czy to w przedmeczowych przemowach w szatni, czy na czasach, kiedy sytuacje w meczu są dynamiczne i nie zawsze jesteśmy w stanie wszystko przewidzieć i się dostosować. Na dobrą sprawę zawsze wracał do fundamentu, czyli tego, żebyśmy nie zapomniały, jak dużo pracy włożyłyśmy w to, żeby być w tym miejscu, w którym jesteśmy i żebyśmy znowu uwierzyły w swoje umiejętności i skupiły się tylko na rzeczach, nad którymi pracowałyśmy, bo pracowałyśmy nad nimi bardzo dużo i intensywnie.
To było pozytywne umocnienie i pozytywna mobilizacja. Zwyczajne pielęgnowanie swojej pewności siebie. W takiej grupie cech mogłabym zamknąć to, czym posługiwał się Bary podczas swoich przemów.
Miałyśmy bardzo dużo takich powrotów. Pierwszym comebackiem, który pamiętam i na dobrą sprawę otworzył całą tę puszkę wielkich powrotów po trudnych przebojach w tym sezonie, był mecz z Radomką Radom w naszej hali. Przegrywałyśmy 0:2 i 20:24 w trzecim secie i miałyśmy na dobrą sprawę do wygrania cztery piłki setowe i zrobiłyśmy to. Wróciłyśmy i wygrałyśmy 27:25 i triumfowałyśmy w całym tym spotkaniu 3:2. Chyba od tamtego meczu zakiełkowało w naszych głowach to, że jesteśmy w stanie robić takie rzeczy.
W meczu finałowym Pucharu Polski potwierdziłyśmy to, wychodząc tak naprawdę z niemożliwego wyniku, mimo że w siatkówce nic nie jest niemożliwe, ale mało kto by obstawiał, że jesteśmy w stanie przy takim rezultacie zrobić coś jeszcze. Nie dość, że wychodzimy z tego wyniku, to wygrywamy tego seta, a następnie wygrywamy cały finał, nie będąc jednocześnie typowanym do roli faworyta całego turnieju.
Najprawdopodobniej taka pewność siebie i wzajemne nakręcanie emocjonalne w bardzo trudnych momentach, bo będąc pod ostrzem miecza – 20:24, gdzie tak naprawdę przeciwniczkom wystarczy jedna piłka, czyli może to być jedna zepsuta zagrywka czy jeden zepsuty atak, czy jedna nieperfekcyjna akcja po naszej stronie i jest po meczu, a my zachowujemy zimną krew – wygrywamy tego seta i następnie cały mecz.
Myślę, że są to takie sytuacje, które na pewno zostaną ze mną do końca. Jestem za to bardzo wdzięczna mojemu zespołowi, że tym charakteryzowałyśmy się w tym sezonie.
To nie tylko był wasz dobry sezon jako drużyny, ale także twój jako indywidualność. Zdobyłaś 169 punktów, z czego 65 blokiem, co czyni cię siódmą najlepiej punktującą blokiem w lidze, a także atakowałaś ze skutecznością ponad 43%. To są chyba liczby, którymi mało która środkowa by pogardziła.
– Te ostatnie mecze w moim wykonaniu, jeśli chodzi o atak, chyba bardzo mocno obniżyły ogólny procent tego sezonu. Skupiając się natomiast na całym sezonie – ten był naprawdę fajny w moim osobistym mniemaniu. Najbardziej w tym wszystkim cieszy mnie progres w bloku, bo przez długi czas miałam taką łatkę na sobie, że “fajna środkowa, szybka i w ataku. W tym bloku mogłoby być lepiej, ale to środkowa bardziej atakująca”. Zawsze są środkowe bardziej atakujące i bardziej blokujące, a ja byłam tą bardziej atakującą. W tym sezonie mocno skupiłam się na tym elemencie i wydaje mi się, że jestem bardziej wyrównaną środkową. Trochę atakuję i trochę blokuję (śmiech). Pod tym kątem naprawdę się cieszę, bo zależało mi na tym i był to mój cel na ten sezon w trakcie, kiedy rozpisywałam sobie listę celów na te rozgrywki. Było na niej poprawienie swoich umiejętności i swoje statystyki w bloku. Cieszę się, że to mi się udało.
Zgodzisz się zatem ze stwierdzeniem, że im starsze, tym lepsze, bo przecież w przyszłym roku będziesz obchodzić swoje 30 urodziny?
– Wbrew pozorom nie mogę się doczekać tej trzydziestki. Każdy z kimkolwiek rozmawiam, uważa, że jest to taka granica wiecznej młodości, której nikt nigdy nie chciałby przekroczyć. Mam takie myślenie, że jestem zadowolona z tego, co osiągnęłam w pierwszych trzydziestu latach mojego życia i jestem naprawdę szczęśliwym człowiekiem. Nie uważam, żeby ta trzydziestka cokolwiek zmieniła i chcę być takim dowodem samej dla siebie, że to jest tylko liczba i że ona naprawdę nic nie zmienia. Jesteśmy tym, kim jesteśmy – niezależnie od wieku, cyferek, które mamy i cały czas należy się rozwijać. 29 lat i można powiedzieć, że fajne zwieńczenie tego sezonu. Nie będę ukrywać, że czekam na więcej.
W ostatnim okresie również, kiedy myśli się o BKS-ie, to myśli się o prezes Aleksandrze Jagieło, która w ostatnich latach znacznie wyprowadziła klub na prostą.
– Nie ma co ukrywać. Pokuszę się o stwierdzenie, że gdyby nie Ola, to nie byłoby zarówno nas tutaj i tych sukcesów, które udało nam się osiągnąć w tym sezonie. Jest to naprawdę cudowny człowiek pod względem charakteru, personaliów, ale także bardzo dobry strateg, jeśli chodzi o pozyskiwanie sponsorów i kompletowanie zespołu wraz z trenerem Piekarczykiem i całym sztabem.
Ola Jagieło z roku na rok robi coraz lepszą robotę w tym klubie. Tak jak powiedziała w którymś z wywiadów – zarówno ona, ale ja również mam nadzieję, że ten taki zły czas bielsko-bialskiej siatkówki przeminął i wchodzimy teraz w taki złoty czas.
Czy mogłabyś zdradzić, gdzie spędzisz kolejny sezon? Zostaniesz w BKS-ie?
– Nie wiem, czy mogę to teraz mówić, bo mam ważny kontrakt. Chyba nie mogę zdradzać takich tajemnic (śmiech).
Wiele w ostatnim czasie mówiło się o sytuacji Chemika Police. Czy miałaś kiedyś taką sytuację, że nie otrzymałaś wypłaty na czas?
– Tak i to nie raz. Oczywiście nie w klubie z Bielska-Białej, ale w swojej karierze miałam wielokrotnie takie sytuacje.
Co twoim zdaniem mogłoby być lekarstwem na to, żeby wyrównać poziom siatkówki żeńskiej z męską w Polsce?
– Myślę, że na ten moment siatkówka kobieca małymi krokami goni męską siatkówkę, która chociażby ze względu na predyspozycje mężczyzn jest zdecydowanie bardziej widowiskowa. Brzydko mówiąc, wydaje mi się, że trochę lepiej się sprzedaje. To wszystko mogą zawdzięczać wynikami na arenie międzynarodowej. To się przekłada. Chociażby fakt, że kobieca reprezentacja awansowała na igrzyska olimpijskie, a na ostatnich mistrzostwach Europy bardzo dobrze sobie poradziła, będzie sprawiał, że takie sukcesy będą nakręcać polską ligę. My jako polskie siatkarki na arenie międzynarodowej będziemy miały większą wartość sportową. Moim małym marzeniem jest, żeby w końcu jakiś polski TAURON Ligowy klub wygrał tę Ligę Mistrzyń, tak jak od paru lat robi to drużyna z Kędzierzyna-Koźla, czy przed taką szansą stanie zespół z Jastrzębia-Zdroju – tak chciałabym, żeby jakaś polska kobieca drużyna zdobyła ten puchar. To też w pewien sposób przerzuciłoby kolejny etap polskiej siatkówki i to, jak to wszystko wygląda na rynku.
W ostatnich wywiadach prezes Chemika, Radosław Anioł powiedział, że na obecną chwilę nie ma budżetu. To czyste spekulacje i nie wiadomo co się wydarzy, ale z twojej perspektywy jako siatkarki ewentualne zmniejszenie ligi do dziesięciu zespołów byłoby na plus czy na minus?
– Wydaje mi się, że są zarówno plusy i minusy. Zależy, jak kto na to spojrzy. Z mojego punktu widzenia na pewno rywalizacja między tymi zespołami byłaby bardziej wyrównana. Myślę, że wtedy budżety w minimalny sposób musiałyby być do siebie zbliżone. Zawodniczki, które byłyby podpisywany – byłyby podpisywane na podobnych poziomach.
Z drugiej strony nie wiem, czy byłoby to dobre rozwiązanie dla młodych dziewczyn, które chciałyby się ograć, jak chociażby ja ogrywałam się w Pałacu Bydgoszcz, gdzie walczyłyśmy o utrzymanie, żeby wybić się później do tych lepszych zespołów, które mają większe cele i większe budżety. Są zarówno plusy, jak i minusy zmniejszenia ligi.
Uważam, że PlusLiga zasługuje na zmniejszenie chociażby ze względu na długość sezonu i tego, jak dużo zdrowia zawodnicy zostawiają na boisku. Przy tych dodatkowych ośmiu spotkaniach jest to dla mnie nieprawdopodobne. Jeśli chodzi o nasze kobiece TAURON Ligowe realia ma to swoje wady i zalety.
Jedyne, co powinno być odgórnie uregulowane, to budżety. Powinny one być od samego początku, jeszcze przed rozpoczęciem sezonu “klepnięte”. Na podstawie tego powinny być podpisywane kontrakty, a nie w taki sposób, że gdzieś domniemywamy, jaki będzie nasz budżet i na podstawie tego podpisujemy kontrakty, a później się okazuje, że przychodzi styczeń i nie mamy pieniędzy. Następnie dziewczyny, które wiążą się kontraktem z klubem, zostają z niczym. Jest połowa sezonu, nie masz pieniędzy na koncie i na dobrą sprawę motywacji do tego, żeby grać, bo wszystko się z tym łączy.
Sezon, który był dla was trudny i wymagający dobiegł końca. Jak zatem planujesz dość długi okres odpoczynku?
– Myślę, że tak jak każdy off-season, który spędzałam od dłuższego czasu, czyli bardzo dobre przygotowanie się fizycznie pod kolejny sezon. Od czterech lat pracuję w tym okresie pod okiem mojego przyjaciela – Michała Jarockiego, który zajmuje się planowaniem treningów motorycznych i przygotowywaniem mnie do kolejnego sezonu i jestem bardzo zadowolona z efektów, które uzyskujemy wspólną pracą. Dlatego myślę, że teraz jeszcze chwilę pocieszę się tymi sukcesami, które udało nam się osiągnąć w tym sezonie. W piątek, 26 kwietnia (rozmowa przeprowadzona wcześniej – przyp. red.) będziemy mieć oficjalne zakończenie sezonu wraz ze sponsorami i całym klubem.
Planuję 3-4 dni wolnego i następnie wracam do ciężkiej pracy jak co roku po sezonie, czyli do wzmacniania siebie pod kątem fizycznym i przygotowania jak najlepiej swojej formy pod następny sezon.
Teraz pogoda za oknem staje się coraz lepsza, dlatego też pewnie lada moment zawitasz na plażowe boiska.
– Myślę, że na początku maja będę się przeprowadzać do rodzinnej Rumi. Bardzo dużo czasu będę spędzać na gdyńskich plażach. Nie mogę się doczekać tej formy spędzania wolnego czasu, bo na pewno jest to dla mnie swego rodzaju forma relaksowania się, nie tyle, co jakiegoś współzawodnictwa, którego w sezonie regularnym mam aż nadto. Bardzo cieszę się z możliwości grania z przyjaciółmi. Na pewno będę robiła to namiętnie w te wakacje.
POCZĄTKI PRZYGODY Z SIATKÓWKĄ
Jak zaczęłaś swoją przygodę z siatkówką i jak to się stało, że stawiałaś swoje pierwsze kroki w juniorskiej siatkówce?
– Chyba poszłam za tłumem, ponieważ swój pierwszy trening siatkówki, który odbyłam w rumskim TPS-ie robiłam u boku moich koleżanek, które troszkę mnie zmotywowały do tego, żebym tam poszła. Wtedy był taki wielki boom ze względu na sukcesy reprezentacji Polski kobiet, ale także z uwagi na sukcesy męskiej reprezentacji. Stwierdziłyśmy, że któregoś dnia pójdziemy zobaczyć, jak to wygląda. Na moje szczęście bądź nieszczęście zostałam dosyć szybko wyhaczona z wyższych kategorii młodzieżowych oczywiście ze względu na swój ponadprzeciętny na tamten moment wzrost.
Do czasów licealnych reprezentowałam barwy TPS-u Rumia, a następnie APS-u Rumia. Na ostatnie dwa lata juniorskiej siatkówki przeszłam do gdańskiej Gedanii, gdzie wraz z moimi koleżankami zdobyłyśmy dwa złote medale mistrzostw Polski juniorek. Wtedy przyszedł czas na podjęcie decyzji, czy idziemy w to dalej, próbujemy swoich szans i zwiększamy swoje umiejętności czy kończymy tak jak większość dziewczyn kończy gdzieś na tym poziomie w tym momencie swoje jeszcze nierozpoczęte siatkarskie kariery.
Zdecydowałam się, że spróbuję. Wyjechałam do Krakowa i grałam w Ekstrimie Gorlice. Potem przeprowadziłam się do Poznania. Tam grałam w pierwszoligowej KS Murowanej Goślinie. To był już taki klub, w którym odgrywałam szóstkową rolę. Moja pozycja była bardziej wykrystalizowana, więc nabrałam tam więcej pewności siebie i pokazałam się pod kątem sportowym.
Zmieniłam po sezonie barwy na Jokera Świecie, w którym spędziłam w sumie cztery lata. Zdobyłyśmy w tym czasie brązowy medal I ligi i dwa awanse do TAURON Ligi. Ten ostatni awans również był takim momentem decyzji czy zostawać w Świeciu, czy próbować czegoś innego. Mimo wszystko podjęłam decyzję o przejściu do Legionovii Legionowo i wyjściu z pewnego rodzaju strefy komfortu, którą zbudowałam sobie w Świeciu.
Na dobrą sprawę swoje pierwsze kroki w TAURON Lidze stawiałam w klubie z Legionowa. Z niego przeszłam do Pałacu Bydgoszcz. Wydaje mi się, że można powiedzieć, że moje życie zatacza takie małe kręgi ze względu na to, że swój pierwszy sezon w seniorskiej siatkówce spędziłam w Ekstrimie Gorlice, w którym nie dostawałam za dużych szans na grę. Bliźniacza sytuacja miała miejsce właśnie w Legionowie. Musiałam zapłacić sobie frycowe pierwszego sezonu i kolejne rozgrywki spędziłam w trochę niżej notowanym klubie – KS Murowanej Goślinie, a w TAURON Lidze był to Pałac Bydgoszcz. Miałam okazję się w nim pokazać i zagrać trochę więcej meczów. Z tamtego klubu zostałam wyhaczona i przeszłam do BKS-u.
Powiedziałaś o dwóch złotych medalach mistrzostw Polski juniorek. Czy fakt, że współpracował z wami wówczas trener Piotr Graban, który aktualnie prowadzi Projekt Warszawa, dodaje swego rodzaju smaczku temu wszystkiemu?
– W tamtym czasie naszym głównym trenerem był Witold Jagła, który zajmował się tą grupą, do której później dołączyłam od czasów młodziczek. To była taka jego rodzinna grupa. Można powiedzieć, że on był ojcem wszystkich sukcesów tych roczników 95-96 i dochodzący 97. Mieliśmy taki okres, w którym naszym głównym trenerem był Piotr Graban, który aktualnie jest szkoleniowcem Projektu Warszawa. To też są takie fajne smaczki, że zaczynał w gdańskiej Gedani od trenowania m.in. mnie, ale głównie dziewczynek i roczników juniorskich, a teraz walczy o brązowy medal PlusLigi. Oczywiście serdecznie pozdrawiamy Piotra Grabana i mam nadzieję, że spotkamy się na gdańskiej plaży w te wakacje i coś tam pogramy (śmiech).
Jak sama zareagowałaś na to, kiedy klub z Rumi się rozpadł? Zapewne sama miałaś aspiracje na to, żeby zagrać pewnego razu w pierwszej drużynie.
– Tam było wiele różnych i dziwnych sytuacji, które na tamten moment młody mózg nie do końca ogarniał. Na dobrą sprawę pamiętam za mgłą cały ten okres tych wszystkich rozpadów klubowych i zakładania nowego klubu. Pamiętam tylko, że kiedy TPS awansował po fantastycznym meczu z Treflem Sopot – byłam wtedy na tym meczu jako ambasadorka części młodzieżowej i wspierałam ten zespół, krzycząc w młynie (śmiech), że tamten moment przez wielu był odbierany jako wielki sukces rumskiej siatkówki i że jest on niepodważalny.
Ten sukces wprowadził również wielkie obawy ze względu na to, że TPS nie był w żaden sposób przygotowany na to, że wygra i awansuje. Trefl oczywiście był przygotowany, miał sponsorów i w późniejszym rozrachunku znalazł się w ówczesnej Orlen Lidze. Klub z Rumi natomiast nie był do tego przystosowany. Z perspektywy czasu mam wrażenie, że to wszystko było zrobione na wariackich papierach, bez żadnej bazy finansowej i organizacyjnej – z tym wszystkim, z czym wiąże się awans.
My jako młodsze zaplecze tej drużyny bardzo się cieszyłyśmy z tego faktu. Pamiętam, że wtedy miałam okazję po raz pierwszy trenować na teraflexie, co dla młodej dziewczyny było niesamowitym wydarzeniem. Takie prozaiczne kwestie.
Te konsekwencje awansu do Orlen Ligi były takie, że klub wpadł w bardzo duże zadłużenie finansowe, z którym nie mógł sobie poradzić i w konsekwencji musiał ogłosić upadek. Na szczęście było bardzo dużo osób, które chciało podtrzymać historię rumskiej siatkówki i cały ten klub i utworzył się nowy klub, który funkcjonuje do dzisiaj – APS Rumia. Reprezentowałam barwy tego klubu na poziomie kadetek.
Dla nas w młodzieżówce najważniejsze w tamtym czasie było to, że była baza do tego, żeby trenować i móc się rozwijać. Po upadku TPS-u dostałyśmy taką informację, że APS będzie mógł występować w dwóch grupach rozgrywkowych – I i II lidze. Bardzo dużo dziewczyn było zainteresowanych grą w APS-ie. Uważam, że cały fundament tego klubu na tamten moment był wykonany bardzo dobrze. Niestety finalna decyzja o tym, że APS Rumia nie dostanie ani jednej licencji wszystko zrujnowała. W tamtym czasie większość sponsorów, którzy zgodzili się na sponsorowanie klubu na takich poziomych rozgrywkach, zwyczajnie zrezygnowali. Na dobrą sprawę zostało nam grać tylko w trzeciej lidze. Większość dziewczyn, które podpisały kontrakty na poziom I i II ligi, najzwyczajniej zrezygnowały, co mnie nie dziwiło.
Decyzja o samym opuszczeniu klubu z Rumi była gdzieś podyktowana moją wewnętrzną ambicją, że fajnie byłoby spróbować wyjść ze strefy komfortu, o której cały czas mówię, ale ona niestety mimowolnie się stwarza po jakimś dłuższym czasie przebywania w danym miejscu. Stwierdziłam, że od drugiej klasy liceum będę dojeżdżała codziennie z Rumi do Gdańska na treningi. Uważam, że to była bardzo decyzja. Boję się, że gdybym w tamtym czasie jej nie podjęła, to wątpię, że byłabym w tym miejscu, w którym jestem teraz.
Pomorze jest trudnym terenem do stawiania swoich pierwszych kroków w żeńskiej siatkówce?
– Na pewno jest mniej możliwości do spróbowania i do zmiany klubu dla takiej młodej dziewczyny. Teraz bardzo dobrze prosperuje SMS w Stężycy, który nie istniał w moich latach, kiedy zaczynałam grać w siatkówkę. Jakieś kluby w Stężycy czy Mielnie funkcjonowały, ale bardziej w formie SKS-ów.
Jeśli chodzi o duże kluby, to w tamtym momencie Atom Trefl Sopot był największym klubem na północy. Niestety w tym momencie nie mamy żadnego klubu, który mógłby reprezentować północną część Polski na arenie I ligi czy TAURON Ligi, prócz Wieżycy Stężyca, ale tam skupiają się na kształtowaniu młodzieży i to jest naprawdę super, trzymam mocno kciuki za sukcesy tych dziewczyn.
Niestety nie ma takich klubów jak te z Bielska-Białej czy inne z południa kraju. Jest mi z tego powodu bardzo przykro, bo jest to na pewno przestrzeń i miejsce, które przyciągałoby samą swoją atmosferą do tego, żeby dziewczyny przychodziły tam grać. Zachęcam sponsorów z różnych frontów do wspierania siatkówki i siatkarskich inicjatyw na północy, ponieważ jest to piękne miejsce. Według mnie Trójmiasto jest jednym z lepszych miejsc w Polsce zarówno do życia, jak i do spędzania wolnego czasu. Tak więc zapraszamy do finansowania siatkówki na północy (śmiech).
Byłabyś w stanie przywołać swój najbardziej przełomowy moment w karierze?
– Myślę, że było ich parę. Pierwszy na pewno był po moim pierwszym sezonie w Ekstrimie Gorlice, w którym nie miałam za dużo szans do pogrania. Pamiętam, że wracając po tamtych rozgrywkach, byłam pogodzona, że nie chcę już wracać do siatkówki. Planowałam sobie przeniesienie moich studiów do Gdańska na AWF, a także całe moje życie bez siatkówki.
Jednak gdzieś moi rodzice, którzy bardzo mocno wspierają mnie w każdej decyzji, w tamtym momencie nie wspierali mnie w niej w ogóle i zdecydowali, że bez mojej wiedzy umówią mnie na treningi testowe, pokazowe do KS Murowanej Gośliny. Dostałam telefon od trenera Piotra Sobolewskiego, który zaprosił mnie na dwudniowy cykl treningów i z tamtych treningów zostałam zaproszona do podpisania kontraktu. Głównie inicjatywa mojej mamy zmusiła mnie do tego, żebym spróbowała jeszcze raz i jeszcze jeden sezon. To był taki kluczowy rok, bo gdybym po nim nie dostała już żadnej oferty albo zwyczajnie nie sprawiałoby mi to żadnej przyjemności, to myślę, że moja historia z siatkówką skończyłaby się bardzo szybko. To był taki pierwszy kryzysowy moment, który przeżyłam i który ukształtował też mnie troszkę pod względem przyjmowania życia takim, jakim jest oraz realiów siatkarskich takimi, jakimi są. Sezon w drużynie z Murowanej Gośliny nie był też jakoś niesamowicie komfortowy. Wydaje mi się, że każde późniejsze decyzje podejmowałam z chłodną głową i w racjonalny sposób.
Kolejnym momentem, w którym zastanawiałam się nad sensem, był wbrew pozorom sezon w Pałacu Bydgoszcz. Ta sytuacja jest nieco bliźniaczo podobna, ponieważ również przechodziłam z zespołu, w którym nie grałam do drużyny, w której miałam okazję się pokazać. Stawiałam wszystko na jedną kartę. Jeśli uda mi się pokazać i wygrać przede wszystkim jakiś fajny kontrakt to idziemy w to. Jeśli jednak z jakichś dziwnych przyczyn uznam czy ja albo świat da mi do zrozumienia, że “okej, Paulina wystarczy. Czas zacząć życie na trochę innym poziomie i pójść w trochę inną stronę to ja to po prostu przyjmę”.
Los chciał tak, że zgłosił się do mnie BKS i zaoferował mi bardzo fajne warunki do gry. Życie pokazało mi się, że mam w to iść dalej. Jestem dosyć symboliczna i przesądna, więc wierzę w takie rzeczy i poszłam w to. To były takie dwa przełomowe momenty, w których zadałam sobie pytanie, czy jest sens kontynuowania tej kariery i dwa razy otrzymałam odpowiedź twierdzącą w różny sposób. Cieszę się, że to wszystko tak się potoczyło.
Dlaczego akurat pozycja środkowej? Czy rolę odgrywał twój wzrost?
– Oczywiście, że tak (śmiech). Miałam takie szczęście w nieszczęściu, że byłam jedną z najwyższych dziewczyn w mojej grupie wiekowej. Nie ukrywam, że był wakat na tej pozycji. To nigdy nie była pozycja, na której niesamowicie mi zależało, żeby grać. Wzrost jest dosyć ważny na tej pozycji, mimo że teraz trochę mi go brakuje w takich realiach profesjonalnych i muszę nadrabiać innymi elementami, to na tamten moment stanowił dużą kartę przetargową. Nie było nawet możliwości na to, żeby próbować na innych pozycjach. Przyjęłam to, że gram na tym środku i tak to kontynuowałam.
Na pewno twoje siatkarskie marzenia nie kończą się na Pucharze Polski i brązowym medalu mistrzostw Polski. Zdradziłabyś swoje marzenia związane z siatkówką?
– Z moimi marzeniami siatkarskimi jest tak, że one ewoluują z sezonu na sezon. Można powiedzieć, że trochę dojrzewają też ze względu na moje racjonalne podejście do miejsca, w którym się znajduję i wszystkich czynników, które mnie otaczają. Zawsze uważałam, że marzenia są do zrealizowania i są to trochę cele odłożone w czasie. Moje marzenia wydawały mi się zawsze racjonalnymi celami na przyszłość.
Tak szczerze teraz powiem, że ten puchar nie był nawet moim marzeniem. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że racjonalnie jestem w stanie gdzieś zdobyć to, co zdobyłam. Oczywiście jakikolwiek medal był moim marzeniem. Stwierdziłam, że nawet będąc w drugiej szóstce jakiegoś dobrego klubu, jestem w stanie zdobyć taki medal. Niemniej jednak to, że będę grać pierwsze skrzypce w pierwszej linii takiego klubu, który zdobywa medal w najwyższej klasie rozgrywkowej, to się nie spodziewałam, szczerze powiedziawszy. Tak więc z roku na rok się zaskakuję.
Z takich moich typowo siatkarskich marzeń bardzo bym chciała robić to, co robię jak najdłużej i z takim samym zaangażowaniem i pasją, jakie mam teraz. Chciałabym, żeby zwyczajnie dawało mi to niesamowitą przyjemność móc poznawać nowych ludzi, nowe osobowości, nowych przyjaciół. To jest dla mnie super wartość mojego życia. Moim marzeniem jest robić to jak najdłużej w zdrowiu.
Czy Paulina Majkowska myślała kiedyś o grze w reprezentacji Polski?
– To chyba było takie moje marzenie w czasach młodzieżowych. Wtedy jeszcze moje marzenia nie były racjonalne (śmiech). Wtedy faktycznie bycie częścią reprezentacji Polski było czymś, o czym marzyło większość dziewczyn grających w siatkówkę. Jak już zaczęłam wchodzić w tę siatkówkę seniorską, to gdzieś te priorytety trochę się pozmieniały i wychodziłam z takiego założenia, że jak będę w tej reprezentacji to super. Jest to super wartość w moim życiu, ale nie będę też wszystkiego podporządkowywać i przesuwać tych moich granic do takich poziomów, do których nie byłabym w stanie funkcjonować na co dzień tylko dlatego, żeby być w reprezentacji Polski.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że nie mam nie wiadomo jak fantastycznych warunków na środku siatki do tego, żeby być w tej reprezentacji. Dla mnie zawsze najważniejsze było to, żeby mieć przyjemność z grania w siatkówkę w celu stuprocentowego podchodzenia emocjonalnego do tego, co robię. Na dobrą sprawę to były takie dwa moje czynniki, na które zwracałam uwagę i z którymi zawsze podążałam do przodu.
W jakiś sposób na pewno myślałam o reprezentacji Polski, ale na jakim poziomie to już nawet teraz nie mnie oceniać.
ŻYCIE PRYWATNE
Masz wiele pasji jak chociażby czytanie książek, podróżowanie czy chodzenie po górach. Która z nich jest twoją największą, chyba że coś jeszcze pominąłem?
– Pominąłeś jeden ważny element. Mój pies Duke jest jednym z ważniejszych elementów. Od czterech lat towarzyszy mi w każdym sezonie i można powiedzieć, że aktualnie jest najbliższym mi stworzeniem. Niestety ma tę niewdzięczną rolę, że musi wysłuchiwać wszystkich moich smutów i problemów, o których mówię w domu. Myślę, że jest w tym całkiem okej. Rekompensuję mu to długimi spacerami właśnie w górach, które pokochałam od momentu przeprowadzki do Bielska-Białej.
Można powiedzieć, że możliwość samotnego chodzenia po górach jest dla mnie pewnego rodzaju formą medytacji. Mam oczywiście przyjaciółkę, z którą wspólnie przemierzam takie wycieczki. Sama opcja przebywania w górach w samotności w otoczeniu przyrody działa na mnie bardzo pozytywnie. Zdałam sobie z tego sprawę jakiś czas temu. Nie zawsze ze względu na warunki atmosferyczne jest to możliwe, ale dwa razy w miesiącu staram się wychodzić w te góry czy to na dłuższe, pięciogodzinne spacery, czy krótsze godzinne, dwugodzinne. Duke jest moim wiernym towarzyszem i bardzo lubi góry, tak więc oboje czerpiemy z tego niesamowitą przyjemność.
Książki są tą formą spędzania wolnego czasu samą ze sobą, którą ostatnio bardzo mocno pielęgnuję. Czytam chyba wszystko, najmniej kryminały (śmiech), a najbardziej literaturę faktu, która na dobrą sprawę zaczęła całą moją przygodę z czytaniem książki. Można to nazwać moją pasję.
Góry, Duke, czytanie no i podróżowanie. To również całkiem fajna sprawa. Jeśli mam na to czas i możliwości, to na pewno z tego korzystam, bo możliwość oglądania rzeczy i poznawania nowych ludzi to coś takiego, co pozytywnie nakręca mnie do życia.
Jesteś wegetarianką. Kiedy i dlaczego się zdecydowałaś na taką formę odżywania? Współcześnie jest łatwiej, bo są cateringi i boxy, ale czy kiedyś sportowcy mieli trudniej, jeśli chodzi o posiłki?
– W gruncie rzeczy można powiedzieć, że jestem wegetarianką od sześciu lat z drobnymi pauzami, w których byłam fleksitarianką. Teraz też można stwierdzić, że jestem fleksitarianką, czyli zdarza mi się zjeść coś mięsopodobnego na zasadzie szynki parmeńskiej czy mortadeli na pizzy. Na pewno nie jest to nic, jeśli chodzi o kurczaki czy posiłki przygotowywane stricte na bazie mięsa.
Moje początki z wegetarianizmem były bardzo ciężkie, bo hotele, w których przychodziło nam nocować, kiedy grałam w Jokerze Świecie, nie były dostosowane do tego poziomu, żeby zaoferować osobie niejedzącej mięsa w miarę wyrafinowany posiłek. Często kończyło się na tym, że nie dostawałam niczego albo kończyło się na ryżu bądź ziemniakach.
Z czasem poprosiłam o zwykłe sadzone jajka, żeby móc przyswoić cokolwiek ciepłego. Wraz z czasem to się zmieniało. Wchodziły opcje typowo makaronowe, które mnie zadowalały. Faktycznie zaobserwowałam zmianę czy to w podejściu hoteli, czy klubów, bo na samym początku było to traktowane jako moja fanaberia, że teraz nie jesz mięsa, to nie jedz, nie będziesz jadła. Było to akceptowalne, ale nie było wspierane. Teraz jest to taki standard, na który hotele są przygotowane, bo wiadomo, że ludzie mają różne problemy – nie jedzą glutenu bądź są uczuleni na jakieś konkretne rzeczy. Hotele muszą się też w jakiś sposób do tego przystosowane. Teraz jest o wiele łatwiej o bycie wegetarianką w Polsce.
Posiadasz wiele charakterystycznych tatuaży. Jak zaczęło się twoja przygoda z tatuowaniem?
– Robienie tatuaży również jest moją pasją. Mam na sobie tylko symboliczne dziarki. To jedna z moich zajawek od dłuższego czasu. Wszystkie tatuaże, które mam na sobie zostały wykonane u jednej osoby w tym samym studiu, więc jestem lojalna, jeśli chodzi o koncepcję robienia tatuaży. Jestem zadowolona z ich wykonania, dlatego na pewno będę to kontynuować.
Już teraz jestem umówiona na przyszły tydzień na nowe tatuaże. Nowe pozycje i nowe pomysły wpadły mi do głowy od momentu zdobycia Pucharu Polski.
Zawsze gdzieś ciągnęło mnie w tę stronę, ale nigdy nie mogłam zdecydować się na koncepcję tego, jak miałoby to mniej więcej wyglądać. Byłam pewna co do tego, że tatuaże mają mieć pewną symbolikę i mają mi się z czymś kojarzyć. Któregoś dnia zwyczajnie przewijałam sobie Instagrama i trafiłam na post studia tatuażu z Wrocławia. Na serce chwyciła mnie koncepcja różnych słodkich zwierzaków, które robi Agata. Poczułam w tamtym momencie, że to jest ta koncepcja, którą chcę mieć na sobie. Ona również jak wszystko z czasem ewoluowała.
Nawet nie wiem, ile mam na sobie tatuaży, ale ta liczba na pewno będzie się zmieniać i zwiększać. Chociażby ze względu na to, że w moim życiu pojawiają się coraz to nowe osoby, które zwyczajnie zasługują na to, żeby być wizualną częścią mnie. Cieszę się bardzo z tego powodu, bo to nakręca robienie dziarek, a robienie dziarek nakręca moje szczęście.
W jednym ze swoich postów na Instagramie napisałaś, że im starsza jesteś, tym bardziej doceniasz czas spędzony z rodzicami mimo różnicy poglądów. Mogłabyś przytoczyć przykładowe płaszczyzny odmiennych zdań?
– Chociażby ze względu na robienie tatuaży. Moi rodzice nie akceptują tego w żaden sposób. Na tym polu się nie zgadzamy.
To było napisane w kontekście całego mojego życia. Było bardzo dużo rzeczy, w których gdzieś nie do końca szliśmy tę samą ścieżką. Staraliśmy się wzajemnie rozumieć, rozmawiać na niektóre tematy i przekonywać siebie, ale trzeba też zrozumieć, że ludzie są różni i nie każdy człowiek akceptuje rzeczy, dla którego człowieka są w 100% akceptowalne.
Tak jak dla mnie tatuowanie swojego ciała jest w bardzo akceptowalne i wręcz mi się to podoba, tak moi rodzice to akceptują, ale im się to nie podoba. Są takie rzeczy. Myślę, że w każdym normalnym domu takie rzeczy mają takie miejsce.
Na tym poziomie, na którym jestem teraz, coraz bardziej doceniam fakt, że mam obojgu rodziców, bardzo dobry kontakt z nimi i rozmawiamy ze sobą bardzo często, to staram się nie zwracać uwagi na te podziały, które oczywiście są, ale staram się pielęgnować ten czas, który dało nam życie i zwyczajnie możliwość życia z nimi.
Mam bardzo dużo znajomych, którzy nie mogą tego powiedzieć i gdzieś skupiają swoje życie na trochę innych aspektach. Życie jest przewrotne i nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak się potoczy.
Wyświetl ten post na Instagramie
Czego życzyć Paulinie Majkowskiej?
– Zdrowia. To coś, czego nie da się kupić. Do tego przy różnych okazjach, jak mam możliwość – życzę ludziom zdrowia i również oczekuję tych życzeń w moją stronę.
Zobacz również:
źródło: inf. własna