Reprezentacja Polski w olimpijskim ćwierćfinale zmierzy się z Francuzami. – Obstawiam 50 na 50. Moi koledzy są nastawieni bardziej optymistycznie, ale moja ocena nie wynika z braku wiary, tylko ze świadomości, jakim potencjałem dysponuje Francja i jak trudnym jest zespołem. To drużyna bliźniacza do nas, jeśli chodzi o potencjał, głębię składu i możliwości zmian – mówił Wojciech Drzyzga, siatkarski ekspert, który część swojej zawodniczej kariery spędził właśnie we Francji.
Jakie ma pan przeczucia przed meczem z Francją?
Wojciech Drzyzga: – Nie odkrywam tu żadnej Ameryki, że ćwierćfinał będzie trudny. To będzie trudny mecz, bo będzie miał potężne podłoże psychologiczne. Obstawiam 50 na 50. Moi koledzy są nastawieni bardziej optymistycznie, ale moja ocena nie wynika z braku wiary, tylko ze świadomości, jakim potencjałem dysponuje Francja i jak trudnym jest zespołem. To drużyna bliźniacza do nas, jeśli chodzi o potencjał, głębię składu i możliwości zmian. A na niektórych pozycjach potencjał ma może nawet większy.
Na tym etapie turnieju praktycznie nie mogliśmy nie trafić na mocnego rywala.
– Ten system jest okrutny dla obu zespołów. Podział na obie grupy był bzdurny i nieuczciwy. Japończycy zrobili sobie grupę żartu, żeby wejść do ćwierćfinału, choć wiedzą, że nic więcej już nie osiągną. Okrojenie składów zawodników na igrzyska do 12 to następny temat, który rozśmiesza środowisko i powoduje, że siatkówka oddala się od miana dyscypliny globalnej, szanowanej, tylko jeszcze bardziej staje się taką, w której grzebie się bez końca, a świat się z nas śmieje. To jest zbrodnia dla zawodników. Jak musi czuć się Damian Wojtaszek? Dlaczego FIVB daje sobie robić z tej dyscypliny pośmiewisko i tak łatwo ustępuje MKOl-owi? Najwidoczniej ktoś uznał, że kilkadziesiąt miejsc hotelowych robi różnicę, no i ucięli je siatkarzom. W mojej opinii działacz siatkarski to amator, który zarządza zawodowcami. Ze szkodą dla dyscypliny.
Fabian urodził się Bordeaux, gdzie trafił pan z rodziną w 1987 r. Jak bardzo Francja różniła się wtedy od ówczesnej Polski?
– Sportowo różnił się niewiele albo nawet było pod tym względem gorzej. W tamtych czasach polscy sportowcy nie mieli źle, bo państwo było dobrym opiekunem i właściwie jedynym sponsorem, skoro pieniądze na kluby wykładały kopalnie, stocznie, wojsko, milicja itd. Dzisiaj, o dziwo, jest właściwie tak samo, bo spółki skarbu państwa sponsorują sport. Jako sportowiec w tamtej Polsce czułem się bardzo dobrze, natomiast czułem się bardzo słabo, gdy ruszaliśmy w świat.
Dlaczego?
– W Polsce mieliśmy po 4 dol. i można było sobie nieśmiało kupić puszkę coca-coli. Dzisiaj nikt nie doznaje szoku, gdy wyjeżdża z Polski do Francji. A wtedy śmialiśmy się, że za granicą jest jeden wielki Pewex, bo świetnie zaopatrzonych sklepów było tam mnóstwo.
Co najbardziej pana zaskoczyło po przeprowadzce do Francji?
– Myślę, że trochę inne podejście Francuzów do sportowców. U nas zawodnicy byli prowadzeni za rączkę od początku do końca, a tam nikt się nimi aż tak nie przejmował. Gdy miałem pierwszą wizytę u lekarza, podano mi tylko adres. Musiałem więc wbić szpileczkę na mapie, przejechać przez miasto w nocy i znaleźć to miejsce, by następnego dnia pojawić się tam w godzinach przyjęć i nie zrobić z siebie ofiary losu. W Polsce lekarz i masażysta przychodzili do mnie do domu albo po prostu pojawiałem się w sportowej przychodni. We Francji mieliśmy zatem przyspieszony kurs samodzielności. Na szczęście był tam Marek Karbarz z rodziną, więc mogliśmy się wspierać.
źródło: przegladsportowy.pl