Urodził się i wychował na Kubie, do Polski zaprowadziła go miłość, profesja jaką wykonuje pognała do Rosji, Kataru, a ostatnimi laty do Włoch. Jest siatkarzem i obywatelem świata, ale dom ma tylko jeden. Wilfredo Leon opowiedział o sezonie pełnym wyzwań, aspiracji i oczekiwań kibiców z wielu zakątków świata. – sukces drużynowy zawsze jest dla mnie celem nadrzędnym – podkreślił.
Walka o mistrzostwo Serie A z Sir Safety Perugia, Liga Mistrzów, mecze Ligi Narodów z reprezentacją Polski, a potem jeszcze mistrzostwa świata. Ten sezon to istny maraton. Jesteś na to gotowy?
Wilfredo Leon: Gotowy czy nie, to są moje zadania do wykonania. To po pierwsze. Po drugie muszę myśleć etapami. Koncentrować się na każdym kolejnym kroku. Kiedy skończy się jeden turniej, mogę zacząć myśleć o kolejnym. Cały czas mam siatkówkę w głowie i jeśli zdrowie i kondycja fizyczna pozwolą, to wierzę, że sprostam wszystkim zadaniom.
Jakie masz zatem cele w tym sezonie, czy po prostu zawsze interesuje cię tylko pełna pula?
– Moje cele są proste. Zdobywać jak najwięcej trofeów, najlepiej tych ze złota. To cele związane z drużyną. Jeśli do tego przyjdą wyróżnienia indywidualne, jak nagroda MVP rozgrywek (najbardziej wartościowy gracz), to oczywiście zawsze z radością je przyjmę. Jednak sukces drużynowy zawsze jest dla mnie celem nadrzędnym.
Kibice, właściciele drużyn, federacja siatkarska, wszyscy zawsze oczekują sukcesu. Jak sobie z tym radzisz fizycznie i mentalnie?
– Staram się na tym nie skupiać. Wystarczy mi presja, jaka towarzyszy mi na co dzień, kiedy staram się podnosić swoje umiejętności i grać najlepiej jak potrafię. Gdybym dodał do tego myśli o tym, że ktoś ma wobec mnie takie lub inne oczekiwania, nie byłbym w stanie odpowiednio skoncentrować się na grze. Na tym co chcę pokazać kibicom oraz innym drużynom. Dlatego te kwestie wolę pozostawić w cieniu. Nie zaprzątać sobie myśli tym, co myślą inni. Mówię sobie – to jest gra, trenowałem solidnie, teraz muszę tylko wyjść na parkiet i to pokazać.
Czy rzeczywiście tak łatwo uciec od tej otaczającej cię presji?
– Wypracowałem sobie pewien model działania. Przede wszystkim określam swoją rolę i zadanie, jakie mam do wykonania. Potem koncentruję się na każdym elemencie. Nad tym jak zagrywać poszczególną piłkę, jak odpowiednio technicznie wykonać zagranie. Staram się to robić każdego dnia po to, by potem w meczu być pewnym siebie i nie dopuszczać do siebie myśli o presji.
Słyszę w tle wesoło baraszkującego twojego syna. Czy rodzina też jest twoim sposobem na zrzucenie ciężaru oczekiwań?
– Rzeczywiście, czas spędzany z rodziną jest kolejnym sposobem. Kiedy jestem z nimi, myślę tylko o nich. Uwalniam swój umysł od siatkówki. Jednocześnie spędzanie czasu z najbliższymi daje mi dodatkową energię do tego, co kocham robić najbardziej. Do gry w siatkówkę.
Wspomniałeś o zdrowiu. W jaki sposób o nie dbasz i co robisz, by unikać kontuzji, zwłaszcza w tak wyczerpujących sezonach?
– Zanim nie miałem możliwości korzystania z wiedzy osób, które zajmują się tym profesjonalnie, stosowałem naturalne metody. Wzmacniałem swój organizm witaminami i odżywkami. Gdy doznałem kontuzji, korzystałem również ze stabilizatorów kostki czy kolana. Wcześniej traktowałem je jednak tylko jako element rehabilitacji i po powrocie do pełnej sprawności rezygnowałem z nich. Później po konsultacjach ze specjalistami uznałem, że może warto zastosować je prewencyjnie i tak jest do dziś. Kiedy korzystasz ze stabilizatorów takich jak firmy ZAMST, łatwiej jest grać na 100 procent, podejmować ryzyko. Oczywiście nie wykluczają one kontuzji, ale stanowią zabezpieczenie, które daje ci większy komfort i uwalnia od myśli o urazie.
Kiedy w 2012 roku zdobywałeś z reprezentacją Kuby 3. miejsce w Lidze Światowej, doznałeś poważnej kontuzji kostki. Jak blisko było wtedy, by twoja kariera się załamał, a może nawet zakończyła?
– Pamiętam ten moment bardzo dobrze, bo rzeczywiście był on dla mnie niezmiernie trudny. Walczyliśmy wtedy o brązowe medale. Zagrałem w tym meczu na własną odpowiedzialność, ze skręconą kostką, bo koledzy z drużyny mnie o to prosili. Potrzebowali mnie w tym meczu i ostatecznie się zgodziłem. Uznałem, że te medale będą dla mnie wystarczającą rekompensatą za poniesione ryzyko. Medale zdobyliśmy, ale na moje nieszczęście kontuzja się pogłębiła i wyłączyła mnie z gry na 6 miesięcy. To była moja kara. W wieku niespełna 19 lat widmo końca kariery rzeczywiście zajrzało mi w oczy.
Co sprawiło, że udało ci się wrócić do pełnej sprawności?
– Po pierwsze długa i żmudna rehabilitacja, która jak mówiłem trwała pół roku. Po drugie modlitwa. Modliłem się do Boga każdego dnia, żeby pomógł mi w tej sytuacji i pozwolił znowu robić to, co kocham najbardziej. Jak widać podziałało, bo znowu gram. To był jednak bardzo trudny czas. Niestety na Kubie nie miałem dostępu do odpowiedniej opieki medycznej, bo musiałem jeszcze odbyć służbę wojskową. Ze skręconą kostką nie jest łatwo maszerować i wykonywać wszystkie zadania, ale musiałem zacisnąć zęby i to wytrzymać. Dodatkowo miałem jeszcze poważny problem z barkiem, co było nawet gorsze niż skręcony staw skokowy. Kiedy w jednym momencie przytrafiają ci się dwie kontuzje, zaczynasz się zastanawiać, czy uda ci się jeszcze wrócić na najwyższy poziom. To są pytania, które gnieżdżą się wtedy w twojej głowie.
Co boli najbardziej po całym sezonie?
– Co boli najbardziej? Teraz to już boli wszystko… (śmiech).
To wróćmy na moment do początków. Kuba kojarzy mi się przede wszystkim z baseballem czy boksem. Nie wydaje mi się, żeby siatkówka była jednym z najważniejszych sportów dla Kubańczyków. Dlaczego zatem ją wybrałeś?
– Rzeczywiście na Kubie sportem numer jeden jest baseball. Na drugim miejscu jest boks i inne sporty walki. Jednocześnie siatkówka, zwłaszcza kobieca jest bardzo popularna w dużej części kraju, z uwagi na trzy złota olimpijskie (1992, 1996, 2000). Kiedy są sukcesy zawsze więcej ludzi interesuje się daną dyscypliną. Do tego w siatkówkę grała moja mama oraz wujek. Miałem zatem do niej stosunek emocjonalny. Moja mama pracowała również przy kobiecej drużynie narodowej i poprosiła trenera, żeby nauczył mnie podstaw siatkówki. Nie myślała wtedy o karierze profesjonalnej dla mnie, chciała po prostu, żebym miała jakieś zajęcie i nie kręcił się po ulicach. Na Kubie dzieciaki w wieku 5-6 lat grają na ulicy w baseball, futbol i inne gry. Dookoła jeżdżą samochody, dzieją się różne rzeczy, naprawdę jest niebezpiecznie. Widziała jednak, że potrzebuję wyładować gdzieś energię, stąd pojawiła się siatkówka, potem baseball, a nawet piłka nożna. Choć muszę przyznać, że nie byłem w nią najlepszy.
Kuba nie jest szczególnie zamożnym krajem. Chyba nie jest łatwo rozwijać swoje pasje i stawać się coraz lepszym, kiedy brakuje sprzętu, zaplecza i wielu innych rzeczy?
– Powiem tak. To jak wygląda trening na Kubie i jak wygląda w innych krajach, na przykład w Europie czy Ameryce, to dwie różne bajki. Te różnice widać jednak dopiero kiedy wyjedziesz. Tak jak to było w moim przypadku, kiedy wyjechałem grać do Rosji, Włoch, czy kiedy uruchomiłem akademię siatkarską w Toruniu. Będąc na Kubie nie miałem tej perspektywy. Myślałem sobie – dobrze, tak musi być. Muszę się starać nauczyć jak najwięcej i sumiennie pracować. Oczywiście było ciężko, bo nie miałem na Kubie idealnych warunków do trenowania. Zdarzało się, że brakowało piłek, boisk, a niekiedy nie było nawet siatki. Ale staraliśmy się w tych warunkach wypracować to, co mogliśmy. Trenerzy nauczyli mnie wysoko skakać i mocno ścinać piłkę i myślę, że te elementy przez lata charakteryzowały kubańskich siatkarzy. Do tego wyniosłem z tamtych lat coś najważniejszego, charakter.
To wspomnienia sportowe, a inne? Co jeszcze zabrałeś ze sobą w świat?
– Wspomnień związanych z Kubą mam oczywiście bardzo dużo, ale to co towarzyszy mi w każdej części świata, w Europie, Azji czy Afryce, to kubańska kuchnia oraz taniec i muzyka. Uwielbiam kubańskie potrawy i do dziś je gotuję. Gorzej radzę sobie z kuchnią polską. Jest dla mnie za trudna, dlatego zostawiam ją mojej żonie, Małgorzacie. Co do muzyki, to na Kubie słuchamy jej właściwie cały czas. Niektórzy może powiedzą, że zbyt często, ale my to uwielbiamy. Słuchamy muzyki wszędzie i słuchamy jej głośno. Ja też tak robię, szczególnie kiedy jadę sam samochodem. Wtedy jestem tylko ja i muzyka.
A jakiej muzyki słuchasz i jakie dania lubisz najbardziej?
– Bardzo lubię rytmy reggaeton. Oczywiście słucham różnych rodzajów muzyki, ale reggaeton pasuje mi najbardziej. Na szczycie mojej listy są hiszpańskie piosenki, które uważam za najlepsze. Co zaś tyczy się jedzenia, to uwielbiam smażone banany, których jemy na Kubie bardzo dużo. Do tego jadamy ryż z czarną fasolą i dużo wieprzowiny, pomidorów, awokado oraz ryż z jajkiem.
Brzmi zachęcająco i powiem szczerze, że zrobiłem się głodny.
– W takim razie przy następnym spotkaniu ugotuję coś kubańskiego. A gotuję naprawdę smacznie, co potwierdzi moja żona.
Byłoby fantastycznie. Już się nie mogę doczekać. W naszej rozmowie ponownie pojawiła się osoba twojej żony. W ogóle kobiety wydają się niezmiernie ważne w twoim życiu. Mama, żona…
– I moja córka.
Oczywiście, również twoja córka. Czy zatem to nie jest tak, że otaczające cię kobiety sprawiły, że jesteś tak ciepłym, otwartym człowiekiem. Mężczyzną z taką trochę kobiecą duszą?
– (śmiech)… Nie, to nie jest tak. Choć rzeczywiście dobrze rozumiem kobiety i uczucia jakie nimi kierują. W końcu pamiętaj, że swoją przygodę z siatkówką zaczynałem wśród kobiet, z którymi trenowałem prawie 2 lata. Ale tak poważnie, to rodzice wpoili mi odpowiednie zasady. Ojciec nauczył mnie jak powinienem odnosić się do kobiet, a mama nauczyła mnie co robić, by utrzymać przy sobie kobietę i być przez nią kochanym. Wiemy, że w przeszłości, a w niektórych krajach do dziś kobiety nie są należycie traktowane. Nie mają tych samych praw i przywilejów co mężczyźni. Uważam, że to nie w porządku. Ja, kiedy myślę o kobietach, widzę swoją mamę, żonę i córkę.
*Rozmawiał Grzegorz Mędrzejewski
źródło: inf. prasowa