– Cztery lata temu polskiej siatkówki nie byłoby tu, gdzie jest, czyli wśród najlepszych na świecie. Wówczas była postrzegana jako grupa zawodników, którzy czasem coś wygrają. Teraz jako zespół, który ciągle jest w czołówce. A to wielka różnica – mówi o swojej kadencji trenera polskich siatkarzy Vital Heynen w serwisie Sport.pl. Analizuje porażkę w Tokio, czy mistrzostwa Europy, a także mówi o przyszłości – swojej i polskiej kadry.
Vital Heynen opowiada o swoim ostatnim dniu z drużyną. I chyba najbardziej emocjonalnym w całej kadencji trenera polskiej kadry. – Wiedziałem, że to koniec pewnego okresu. To wygląda trochę inaczej, niż w momencie gdy zdobyliśmy mistrzostwo świata. To tylko pewna część tej ery, pewien krok. Dla mnie praca tutaj była czymś niesamowitym i uświadomiłem sobie, że to się kończy. Że to ostatni raz na długi okres, gdy będę się tak czuł. Dla mnie to było jasne już długo: po czterech latach trzeba było coś zamknąć. Przez to pojawiło się tak dużo emocji. Podobnie miałem, gdy opuszczałem niemiecką kadrę. Chodzi o to, że po wyjątkowym okresie w pewnym miejscu, gdzie dobrze się czujesz, to normalna reakcja. Przynajmniej dla mnie – mówi Heynen.
– Jestem człowiekiem, który mówi, co myśli, więc tego dnia nie było we mnie więcej myśli, niż te, które wypowiedziałem do moich zawodników w szatni. Turniej mistrzostw Europy nas wymęczył, a w takiej sytuacji emocje przychodzą łatwiej i o wiele jaśniej. Wszystko, o czym wtedy myślałem, powiedziałem i chyba dlatego zawsze mieliśmy tak dobrą relację z zawodnikami, sztabem, czy całą polską siatkówką – twierdzi.
Heynen wskazuje dokładny moment, kiedy demony z Tokio wróciły. – W meczu ze Słowenią. To jedyny moment, kiedy widzę chłopaków i mówię: jest tak, jak wtedy. Że wróciło coś w stylu traumy. W innych meczach wszystko wyglądało jednak w porządku, a kibice pomagali nam, jeśli zdarzały się trudne momenty. Wydaje mi się jednak normalne, że w pewnym momencie to, co zdarzyło się w Tokio wróci i wręcz się powtórzy. W możliwie najtrudniejszych chwilach. Mieliśmy też te, z których będę dumny: Finlandia i Rosja w Gdańsku, czy pozbieranie się po Słowenii na mecz o brąz z Serbią. Ten dobry rytm z Gdańska straciliśmy jednak gdzieś w drugim secie półfinału i nadal myślę o tym w kontekście naprawdę dobrze wykonanej pracy, jeśli pomyśli się o tym, skąd zaczynaliśmy na początku mistrzostw. Oczywiście, że chciałem wygrać. Wszyscy tego chcieliśmy, ale się nie udało. A i tak wykonaliśmy to, co obiecywaliśmy sobie przed turniejem: udowodniliśmy, że wciąż jesteśmy zespołem z czołówki i zdobyliśmy kolejny medal. Dlatego nie mogę czuć się z tym źle – tłumaczy.
– Błędy, które popełniliśmy na igrzyskach, czy przeciwko Słowenii trzeba było przeanalizować, wyciągnąć wnioski i odłożyć je na bok. To wyszło nam dobrze i temu zawdzięczamy brązowy medal. Tego wiele osób nie zrozumie: w sporcie zawsze chcesz, żeby wszystko szło perfekcyjnie. Jeśli spojrzy się na historię poszczególnych drużyn, w tym polskiej, to zobaczymy, jak bardzo to jest trudne. Wygraliśmy osiem z dziewięciu meczów na mistrzostwach Europy. Nie możesz powiedzieć, że zawiodłeś, nawet jeśli przegrałeś ten mecz, który decydował o tym, jaki medal przywieziesz z turnieju – analizuje Heynen.
– Polska za mojej kadencji weszła na drugie miejsce w światowym rankingu. O tym rzadko się mówi, ale wydaje mi się, że nigdy nie była wyżej. To, co chcieliśmy osiągnąć przez kolejne lata to pokazać, że Polska naprawdę jest jednym z najlepszych zespołów na świecie. Osiągnęliśmy coś, co mam nadzieję, uda się powtórzyć kolejnym grupom siatkarzy i trenerom. Polacy na to zasługują. Jeśli teraz zapytasz się kogoś ze środowiska o topowe zespoły siatkarskie na świecie to Polska będzie przodować. Cztery lata temu nie byłoby jej tu. Wówczas była postrzegana jako grupa zawodników, którzy czasem coś wygrają. Teraz jako zespół, który ciągle jest w czołówce. A to wielka różnica. Najlepsze zespoły nie udowadniają, że można je tak nazywać, jeśli wygrają coś raz, tylko że pozostają na najwyższym poziomie przez dłuższy czas i to nam się udało – wskazuje Belg.
Heynen po igrzyskach mówił, że ze zdrowym Michałem Kubiakiem Polacy zdobyliby medal w Tokio. – Tak, podtrzymuję to. Jeśli zawodnik, wokół którego budowałeś skład na najważniejszy turniej, odnosi kontuzję na dziesięć minut przed końcem ostatniego treningu przed pierwszym meczem, to wiesz, że to najgorszy możliwy moment, żeby to się stało. To kapitan i lider tej drużyny, więc jasne, że to musi mieć wpływ na twój wynik. Pierwszą reakcją na jego uraz było uświadomienie sobie, że nie zagra z Iranem i że musimy znaleźć rozwiązanie, żeby go zastąpić. To udało się całkiem nieźle, bo wygraliśmy grupę w zasadzie bez niego. Potem miał jednak nawrót kontuzji i doszła kolejna, bo to typowe przy zawodniku, który bardzo chce wrócić i zbyt mocno ciśnie – opisuje problemy kapitana kadry szkoleniowiec.
– Prawdziwie silny zespół powinien móc to pokonać i sobie poradzić, ale to przytrafiło się podczas najtrudniejszego turnieju. Jestem przekonany, że podczas każdej innej imprezy bylibyśmy w stanie sobie z tym poradzić. Na igrzyskach jest inaczej. Łatwo jednak przyjąć, że to jedyny problem. Ale ja nie lubię wymówek i mówię wprost: nie udało nam się, odpowiedzialność spada na mnie. Jeśli jednak spojrzymy na całe cztery lata tej drużyny, to grała niesamowicie. Pewnie mogła grać jeszcze lepiej, ale to już naprawdę trudne wyzwanie – dodaje.
– Byliśmy tak blisko pokonania mistrzów olimpijskich, prowadząc 2:1 i w czwartym secie. I to bez Kubiaka. Oczywiście, że byli zawodnicy, którzy grali niesamowicie, a to chyba pokazuje, że nie byliśmy źle przygotowani do tego meczu. Gdy robiliśmy analizę po igrzyskach, nie znaleźliśmy wiele błędów popełnionych na drodze do tego spotkania. Nie mówiliśmy: a to powinniśmy zrobić zupełnie inaczej. Większość zawodników była na tym poziomie, na którym powinna. Zawsze potrzeba ci do tego jeszcze szczęścia, ale musisz sobie na nie zasłużyć. Nie zabrakło nam wiele do naszego celu, bo nie przegraliśmy 0:3, nie mając żadnych szans. A w sporcie czasem zdarza się, że minimalnie mijasz się z tym, co chcesz osiągnąć – podsumowuje Heynen.
Nadal nie jest jasna nie tylko przyszłość polskiej kadry po odejściu Vitala Heynena, ale i to, co będzie robił sam Belg. – Nie myślałem o tym w ogóle. Nie robiłem nic w kierunku tego, gdzie się znajdę za kilka tygodni, parę miesięcy, czy kilka lat. Oglądałem pierwszą kolejkę PlusLigi, choć muszę przyznać, że patrzyłem głównie na mecze i dyspozycję moich zawodników – śmieje się szkoleniowiec. Pytany o sprawę możliwego objęcia przez niego stanowiska trenera polskich siatkarek odpowiada: – Odpowiedziałem w tej sprawie na dwa pytania. Czy chciałbym kiedyś zająć się kobiecą siatkówką? Tak. I o potencjał polskiej drużyny. Powiedziałem: „Jest tak wielki, że jeśli mnie zapytają, czy chcę je trenować, to tam pójdę”. Bo nie ukrywam, że śledziłem zespół przez dłuższy czas – na Lidze Narodów, ale i wcześniej. Znam jego wyniki i wiem, kto tam gra. To ciekawa drużyna – wskazuje Heynen. I ma rację: od jakiegoś czasu potrafił sobie nawet żartować z dziennikarzami, że faktycznie zostanie trenerem siatkarek i o tym myśli w kontekście przyszłości. Nikt nie brał tego jednak na poważnie.
– To na razie tylko koniec mojej ery. Myślę, że jeśli trener zajmuje się tymi samymi zawodnikami przez cztery lata, to wystarczająco długi okres. Zmiany będą teraz bardzo ograniczane, bo ten zespół jest gotowy, żeby dalej grać na wysokim poziomie. Jeśli spojrzymy na Brazylię, to także praktycznie nic w sobie nie zmieniali przez lata. Chodzi o małe zmiany, a nie szereg roszad. To nie koniec, oni nadal będą udowadniać, że są na szczycie. Macie zawodników, którzy pozostaną na tym poziomie przez kolejnych pięć-sześć, a może i siedem lat. Potem trzeba jakoś wprowadzić do zespołu młodszych. W większości przypadków widzę ich grających aż do igrzysk w Paryżu. Nie widzę, żeby ktokolwiek miał mieć z tym większy problem. Może Kubiak i Łomacz, bo są najstarsi, ale nawet oni mogą tego dokonać, jeśli będą chcieli – zaznacza Heynen.
Więcej w serwisie sport.pl
źródło: sport.pl