– Po tym, jak zdobyliśmy mistrzostwo świata, myślałem o Bartku Kurku. Wykreślając kogoś ze składu lepiej, gdy się go nie zna zbyt dobrze – mówi w wywiadzie dla sport.pl Stephane Antiga, wspominając sukces odniesiony z reprezentacją Polski, gdy ledwo z uznanego zawodnika stał się trenerem. Podczas pierwszej wizyty w kraju nad Wisłą dostał w nagrodę zepsuty telewizor, ale nie zraził się tym i mieszka tu od 15 lat. A siatkówka, w której już sporo osiągnął, była tylko jego planem B.
Gdy w 2007 r. podpisywał pan kontrakt z PGE Skrą, zapewne nie przeszło panu przez myśl, że spędzi następne 15 lat w Polsce. Pamięta pan jeszcze pierwsze dni w Bełchatowie?
Stephane Antiga: – Oczywiście. Nie byłem zbyt zaskoczony, bo grałem wcześniej w Bełchatowie mecz Ligi Mistrzów z moim poprzednim klubem – Drac Palma. Poznałem wtedy trochę miasto. Nie da się ukryć, że był to duży kontrast w porównaniu z Majorką, ale nie przyjechałem tutaj jako turysta. Na hiszpańskiej wyspie było świetnie, ale miałem większe ambicje sportowe. Omówiłem to oczywiście z żoną, która była wtedy w ciąży z naszą córką, syn miał rok. Rok wcześniej pojawiła się oferta z Olsztyna, więc już wówczas przyglądałem się PlusLidze i zastanawiałem się, czy Polska to dobry pomysł. W 2007 roku miałem też propozycje z innych krajów. Rozważyłem wszystkie – każda miała plusy i minusy. Wybrałem tę najlepszą dla mnie i mojej rodziny.
Co było po stronie plusów w przypadku drużyny z Bełchatowa?
– Miała wszystko, czego szukałem – dobry zespół i aspiracje. Mierzyła w najwyższe cele w kraju i Europie. Fani również byli ważni. W Paryżu nieraz ważne mecze rozgrywaliśmy na oczach 30 widzów. Na Majorce było tak samo, bo siatkówka tam również nie jest zbyt popularna. Podczas ważnych spotkań Ligi Mistrzów mieliśmy pełną halę, czyli trzy tysiące ludzi, ale przeważnie na trybunach zasiadało 30-45 osób. Chciałem grać w zespole, który ma wsparcie dużej liczby fanów, bo to działa motywująco.
Przyjaciele jednak podobno stwierdzili, że zwariował pan, decydując się na taki kierunek.
– Wtedy w Polsce nie było zbyt wielu zagranicznych graczy. Poziom rozgrywek nie był tak wysoki jak obecnie. Siatkówka robiła się już popularna po wicemistrzostwie świata z 2006 r., ale najlepsi krajowi zawodnicy wyjechali. PlusLiga nie była więc popularną opcją, ale przyjaciele mówili to samo, gdy zdecydowałem się na Majorkę. A znalazłem tam wszystko, czego wówczas potrzebowałem. A wracając do Polski, to przez te lata wiele się zmieniło. Liga jest coraz mocniejsza, trafiają tu zawodnicy ze światowej czołówki i jest bardzo atrakcyjnym kierunkiem dla wielu obcokrajowców.
Podobno w Bełchatowie spore zdziwienie wywołała na początku pana dieta.
– Gdy przekroczyłem 30-tkę zacząłem przykładać większą wagę do odżywiania. By być w dobrej formie i zachować sprawność zrezygnowałem m.in. z cukru, węglowodanów, tłuszczów i produktów mlecznych zwłaszcza przed ważnymi meczami i turniejami. Wcześniej miałem sporo kłopotów zdrowotnych, a dzięki diecie udało mi się ograniczyć kontuzje i podczas ostatnich siedmiu sezonów w karierze byłem w lepszej formie niż w wieku 25 lat. Żałuję jedynie, że nie zacząłem wcześniej. Może pozwoliłoby mi to grać na jeszcze wyższym poziomie i uniknąć niektórych urazów. Kto wie?
A jak do tego zdrowego stylu życia ma się granie w karty nocami z kolegami z reprezentacji Francji?
– Nikt nie miał wtedy smartfonów czy PlayStation i atmosfera była super. Graliśmy na pieniądze, by dodać trochę emocji. Po takich wrażeniach lepiej się potem spało.
Przygodę ze sportem zaczął pan od tenisa. Dlatego zrezygnował pan z niego jako nastolatek?
– Przestałem się rozwijać, co było frustrujące. Przez jakiś czas jeszcze grałem, ale jednocześnie zacząłem próbować sił w siatkówce.
Czemu właśnie w niej skoro jest tak mało popularna we Francji?
– Grałem trochę w szkole, na wakacjach była plażówka. Część z moich przyjaciół uprawiała ten sport w Paryżu. Zacząłem studia, po których miałem zostać nauczycielem wychowania fizycznego. Trzeba było wybrać dwie dyscypliny i do tenisa dołożyłem siatkówkę. Przydał się tu mój wzrost. Po kilku miesiącach rzuciłem studia i tenis, bo nie byłem w stanie wszystkiego łączyć. Zacząłem grać w siatkówkę dopiero jako 18-latek. Na moim przykładzie widać, że czasem plan B jest najlepszy. Ja na niego postawiłem.
Czy to prawda, że po raz pierwszy jako przyjmujący wystąpił pan podczas turnieju w Bielsko-Białej?
– Tak, w Paryżu mieliśmy wtedy dość elastyczny system pod względem pozycji na boisku. Pierwotnie byłem środkowym, ale czasem przesuwano mnie też na atak. W Bielsko-Białej trener kadry B rzucił z kolei nagle: „Ok, zagrasz na przyjęciu”. Turniej wygraliśmy, a ja zostałem MVP. W nagrodę dostałem telewizor i byłem przeszczęśliwy, bo to był mój pierwszy odbiornik. To był 1998 r. i wówczas same ekrany były przeważnie małe, ale obudowa znacznie potężniejsza niż teraz, więc całość była naprawdę ciężka. Transportowałem go ostrożnie z Bielska do Krakowa, stamtąd do Warszawy, a następnie do Paryża. To była bardzo długa podróż. Po dotarciu na miejsce uruchomiłem go i nie działał! Oczywiście wszyscy koledzy drwili ze mnie i żartowali z mojej nagrody. Ale mimo to moje pierwsze wspomnienia dotyczące Polski były wyłącznie pozytywne.
Gdy w 2011 r. okazało się, że Skra nie zamierza przedłużać już współpracy, brał pan pod uwagę opuszczenie Polski?
– Tak, byłem blisko wyjazdu do Turcji, śladem trenera Daniela Castellaniego. Fenerbahce Stambuł miało jednak potem kłopoty i zawieszono wszystkie negocjacje. Oczami wyobraźni już widziałem się tam grającego. Miałem 35 lat. Kontrakt z Delectą Bydgoszcz podpisałem, gdy zespół był już w trakcie przygotowań do sezonu. Większość zawodników z tej ekipy poszła potem do lepszych klubów, a ja wróciłem do Skry.
Słyszałam, że na młodszych kolegach w Bydgoszczy robił pan takie wrażenie, że nie wiedzieli jak się do pana zwracać.
– Powtarzałem im, by traktowali mnie normalnie, bo jesteśmy kolegami z zespołu. To była fajna grupa, kompletna. Prawdopodobnie wtedy zacząłem się uczyć polskiego, bo nie wszyscy mówili po angielsku czy w innym języku, który znałem, a chciałem się z nimi móc porozumieć. Nie żałuję czasu spędzonego tam.
Można chyba powiedzieć, że dostał pan tam drugie życie.
– Miło było się upewnić, że nadal jestem w stanie trzymać poziom. Wcześniej było dziwnie, gdy czujesz się tak dobrze jak ja wtedy, ale klub ma zupełnie inną opinię. Może obawiano się z racji mojego wieku? To w sumie normalne i logiczne. Po dwóch latach w Bydgoszczy, mając 37 lat, wciąż miałem wiele ofert i wybrałem Skrę. Umowę podpisałem na dwa lata, choć rozegrałem tylko jeden sezon zanim zostałem trenerem. Ale pokazałem, że nadal byłem w stanie grać dobrze i regularnie.
Kiedy zorientował się pan, że rozmowy z Mirosławem Przedpełskim i Arturem Popko nie były towarzyską pogawędką i prośbą o radę tylko etapem procesu rekrutacji trenera reprezentacji Polski?
– Pierwszy raz spotkaliśmy się chyba w 2013 r. w okresie przedsezonowym. Pytali, co sądzę o polskiej kadrze i jej problemach. Przedstawiłem swój punkt widzenia, bo znałem wielu ówczesnych kadrowiczów. Wiedziałem, że jednym z kandydatów był Glenn Hoag, który był wtedy w Polsce z Arkasem Izmir. Powiedziałem mu, że działacze wymienili jego nazwisko. Prowadził też wtedy Kanadę i był tam szczęśliwy. Potem miałem kolejne rozmowy z przedstawicielami PZPS, tym razem pojawiały się już pytania o moje plany na przyszłość i kontrakt ze Skrą. Myślałem o klubie, mojej karierze. Prawdopodobnie kadrowicze również podrzucili na mój temat dobre słowo. Bardzo ważne było też to, że miałem dobre relacje z Mariuszem Wlazłym. Powiedziałem, że mogę znaleźć kilka argumentów, by go przekonać do powrotu do kadry. Tak doszło do wcielenia w życie szalonej decyzji Przedpełskiego i Popki.
„Szalona” było chyba rzeczywiście najczęściej powtarzanym określeniem w tym kontekście.
– Czasem trzeba podjąć pewne ryzyko. Chciałem zostać trenerem, ale wciąż obowiązywał mnie kontrakt. Zastanawiałem się – stracę rok lub może jeszcze dwa kariery i mogłoby być dobrze albo też bardzo źle, a nawet nie wiedziałem, czy będę to lubił. To było dziwne. Wiedziałem, że to wielka szansa i coś nowego. Nie bałem się nowego początku i wyzwania, ale wiedziałem, że oczekiwania będą duże, a ja będę atakowany jak każdy inny trener, jeśli drużynie nie będzie szło. To była trudna decyzja.
Ile czasu potrzebował pan na jej podjęcie?
– Około miesiąca. W pierwszej kolejności musiałem porozmawiać z władzami Skry i Miguelem Angelem Falascą, który był wtedy trenerem. Chodziło o skrócenie kontraktu, ale i zagrożenia dotyczące ówczesnego sezonu. Oficjalnie mój wybór na trenera biało-czerwonych ogłoszono w jego trakcie, więc klub mierzył się z dodatkową presją. Od tego momentu codziennie pojawiało się znacznie więcej dziennikarzy, którzy chcieli robić wywiady nie tylko ze mną, ale i z innymi zawodnikami. Relacje między potencjalnymi kadrowiczami były trochę dziwne. Gra w zespole z trenerem własnej reprezentacji sprawiła, że niektórzy zaczęli się trochę dystansować. Nie chciałem tego, ale z drugiej strony było to naturalne. Doszło mi wiele dodatkowych obowiązków. W klubie chciano dla mnie jak najlepiej, ale nowa sytuacja niosła za sobą pewne ryzyko dla Skry. To było bardzo trudne. Mieliśmy fajną drużynę, zdobyliśmy mistrzostwo kraju, co mnie bardzo ucieszyło, a z Falascą dzieliliśmy mój ostatni sezon w roli zawodnika i pierwszy szkoleniowca.
Z marszu został pan trenerem czołowej reprezentacji, a asystentem został doświadczony Philippe Blain.
– Wybrałem go, bo mu ufam i znam bardzo dobrze. Mogłem się od niego wiele uczyć. Był kimś więcej niż asystentem, pomagał mi we wszystkim. Cały czas spędzaliśmy razem, bardzo dobrze mi się z nim współpracowało. Myślę, że m.in. dzięki temu też mieliśmy takie świetne wyniki. Uczyłem się od wszystkich w sztabie.
Nie czuł się pan dziwnie, będąc formalnie przełożonym swojego wieloletniego szkoleniowca z reprezentacji Francji?
– Było tak, gdy zadzwoniłem do niego i powiedziałem, że prawdopodobnie będę trenerem Polaków. Zdziwił się, a jak dodałem, że chcę, by był moim asystentem, to usłyszałem pełne zaskoczenia: „Co?”. Następnego ranka przekazał, że się zgadza. Byłem bardzo szczęśliwy. Wiedział, że nie postrzegam go tylko jako asystenta. Za nami trzy świetne sezony przepracowane razem. Wciąż mamy kontakt.
Trudniej niż szefowanie dawnemu trenerowi przyszło prowadzenie niedawnych kolegów z boiska, dla których stał się pan selekcjonerem?
– Wytworzenie pewnego dystansu między nami przyszło naturalnie. To, że znałem ich wcześniej jako zawodnik, było zaletą. Wiedziałem już, jakie mają charaktery i zachowania.
Podobno szybko pan uciął żartobliwe „panie trenerze” z ich strony.
– Nie chciałem, by tak do mnie mówiono. Ja do żadnego z moich szkoleniowców nie zwracałem się w ten sposób. To tylko nazwa stanowiska.
Mirosław Przedpełski nie krył, że jednym z głównych atutów pana kandydatury była dobra relacja z Wlazłym i Pawłem Zagumnym. Którego trudniej było wtedy przekonać do występów w kadrze?
– Paweł potrzebował trochę czasu na odpoczynek. Trudniej było z Mariuszem, który miał konflikt z wcześniejszych lat występów w kadrze. Czy wiele rozmów było potrzebnych, by go przekonać? Nie tak dużo. Nie nękałem go tym codziennie, ale od czasu do czasu zagadywałem na boisku albo w hotelowym pokoju.
To prawda, że z nerwów nie spał pan w ogóle w noc poprzedzającą rozpoczęcie mistrzostw świata w 2014 r.?
– To było bardzo stresujące, a poza tym mam problemy ze spaniem. Nie spałem też ostatniej nocy tego turnieju, a poza tym udawało się po kilka godzin, czasem dwie-trzy. Przed meczem otwarcia cała drużyna była zdenerwowana, przestraszona i podekscytowana. Prawdziwa mieszanka emocji. Zwykle towarzyszy to samej rywalizacji, ale tu były też dodatkowe powody – graliśmy na Stadionie Narodowym. Mieliśmy tam przed meczem tylko jeden krótki trening, zupełnie inne warunki, wielkie światła, wiatr utrudniający dokładność, do tego długa ceremonia. To nie były standardowe okoliczności. No i w moim przypadku był jeszcze wątek selekcji. Media rozpisywały się o zaskakującej ich zdaniem decyzji. Mam tu na myśli brak Bartka Kurka.
To była najtrudniejsza decyzja jaką pan wówczas podjął?
– Z pewnością. Znałem Bartka, graliśmy razem w Skrze. Mówiłem wcześniej, że potrzebne było zdystansowanie się, ale w takich kwestiach było to bardzo trudne. W takiej sytuacji lepiej, gdy się kogoś nie zna zbyt dobrze. Bartek miał problemy z plecami i nie był w stanie pokazać się z najlepszej strony.
W mediach głośno było też o tym, że nie najlepiej znosił stanie w kwadracie dla rezerwowych i wyjechał w trakcie Memoriału Wagnera, gdy dowiedział się, że nie zagra w mistrzostwach świata.
– Wcześniej był czołową postacią w kadrze, prawdopodobnie nie było łatwo mu pogodzić się z nową sytuacją. Inni przyjmujący prezentowali się po prostu lepiej. Decyzję podjąłem w zgodzie z samym sobą, nie podążałem za oczekiwaniami federacji czy kibiców. Poprzedziły ją liczne analizy i obserwacje. Zrobiłem to, co uznałem za najlepsze dla drużyny.
W środowisku siatkarskim mówiono później, że Kurek odebrał bolesną, ale cenną lekcję, która być może przyczyniła się do tego, że w kolejnym mundialu został MVP.
– Po tym, jak zdobyliśmy mistrzostwo świata w 2014 r., myślałem o Bartku. Było mi przykro z jego powodu. Trudno było mu pewnie wtedy patrzeć na to, że wywalczyliśmy złoto bez niego. Naprawdę tego nie chciałem. Nie rozmawialiśmy potem przez kilka miesięcy. Wlazły skończył definitywnie karierę w reprezentacji i zastanawiałem się, czy Bartka nie spróbować na ataku. Nie byłem pewny, czy przystanie na taki pomysł. Wiedziałem, że to nie jest łatwe po kilku latach gry na innej pozycji. Pomyślałem, że po wcześniejszych kłopotach z plecami i rzadkim graniu ważne jest, by wrócił do reprezentacji i może to byłby dobry moment na taką zmianę. Bartek poprosił o więcej czasu, by to przemyśleć. I zaakceptował to. To trudne, bo trzeba zmienić przyzwyczajenia, ale miał perfekcyjne nastawienie i w krótkim czasie robił duże postępy, a obecnie jest jednym z najlepszych atakujących. Kiedy został MVP w 2018 roku, to bardzo się cieszyłem.
Z Fabianem Drzyzgą chyba nie udało się panu poprawić relacji. Jesienią 2018 r. stwierdził w wywiadzie, że zmarnował u pana w kadrze półtora roku i zasugerował, że jest pan nieszczery.
– Fabian był jednym z zawodników, z których byłem najbardziej dumny. Osiągnął naprawdę wysoki poziom. Czasem z niektórymi pracuje ci się łatwiej, a z innymi trudniej. Czasem motywacja może być z obu stron, a czasem trzeba kogoś bardziej „cisnąć”. Byłem wtedy młodym trenerem, może niekiedy nie dobierałem najlepszych metod. Oczekiwałem od niego więcej, bo wiedziałem, że jest utalentowany. Próbowałem go motywować, by grał jeszcze lepiej. Jeśli uważa, że stracił czas, to cóż – każdy ma prawo do swojej opinii. Starałem się sprawiać, by zawodnicy byli coraz lepsi i rozwijali się. Kiedy byłem już blisko posady szkoleniowca biało-czerwonych, to dawny trener z Paryża ostrzegł mnie, że zostanie mi tylko kilku przyjaciół i jedni będą dla mnie mili, a inni będą mnie nienawidzić. Powiedział wtedy: „Masz robić to, co najlepsze dla zespołu. Jeśli masz konflikt z zawodnikiem, to nie dlatego, że go nie lubisz, tylko ciśniesz go, by stawał się lepszy. Twoja praca nie polega na tym, by uszczęśliwiać każdego z osobna”. Zawsze ktoś będzie rozczarowany i trzeba sobie z tym radzić.
Obecnie obaj jesteście związani z klubami z Rzeszowa. Zdarza się trafić na siebie?
– Tak. Wymieniamy wtedy tylko „cześć” i to wszystko.
Był pan jednym z trenerów polskiej kadry, który powielił obowiązujący od lat schemat. Czemu po sukcesie w pierwszym roku pracy nie przyszły kolejne?
– Po mistrzostwach świata mieliśmy nowy skład. Część chłopaków zakończyła karierę w kadrze, inni mieli kontuzje. Zaczynaliśmy niemal od nowa. W kontekście igrzysk uważam, że bardzo ważny był ten nieszczęsny przegrany mecz w Pucharze Świata 2015. Ostatecznie zakwalifikowaliśmy się, ale zrobienie tego rok wcześniej dałoby nam znacznie więcej czasu na przygotowania do turnieju olimpijskiego.
Powiedział pan kiedyś, że zamieniłby wszystkie swoje srebrne i brązowe medale zdobyte w barwach reprezentacji Francji na jeden złoty. Zamieniłby pan też złoto mistrzostw świata z 2014 r. na olimpijski krążek z Polakami w Rio de Janeiro?
– Tylko na złoto. Ale tak na poważnie, to nie zamieniłbym tego na nic. Nawet na złoto igrzysk. Mistrzostwo świata wywalczone w Polsce smakowało wyjątkowo.
Mówił pan już, że lubi wyzwania. Podjęcie się pracy z kobiecym zespołem też nim było?
– Gdy dostałem propozycję z Developresu, to na początku powiedziałem, że to przemyślę. Wiedziałem, że Rzeszów to fajne miasto dla siatkówki, musiałem też przemyśleć sprawę pod kątem rodziny. Czekała nas wyprowadzka z Warszawy i wiele powodów złożyło się na to, że zacząłem tę propozycję mocniej rozważać. Na koniec rozmawiałem też z trenerami, którzy prowadzili zarówno kobiece, jak i męskie zespoły i dali mi cenne rady. Moja żona powiedziała zaś, że nie ma szans, bym mógł być trenerem kobiet. Stwierdziła, że może mi zabraknąć cierpliwości.
I jak, wystarcza jej panu?
– Dzięki mojej pracy poprawiam się stale pod tym względem (śmiech). Gdy dostałem tę ofertę, to jeszcze nie wiedziałem zbyt wiele o kobiecej siatkówce, ale uznałem, że mogę się wiele nauczyć. Nie żałuję. Wprowadzałem czasem do gry rzeczy znane z męskiej siatkówki, eksperymentowałem. Z niektórych rozwiązań potem zrezygnowałem, a inne okazały się korzystne.
Traktuje pan siatkarki Developresu łagodniej niż zawodników, których wcześniej prowadził?
– Nie zawsze. Mówię te same rzeczy, choć rzeczywiście pilnuję się, by używać mniej wulgaryzmów. Dziewczyny czasami czują się nimi urażone. Teraz wiem już lepiej, jak coś im przekazać bez ryzyka obrażenia którejś. Nie zawsze działa, ale pracuję nad tym.
Podobno podczas meczu można pouczyć się od pana francuskiego. To prawda, że kiedy jest pan zły, to mówi po polsku, a kiedy naprawdę wściekły, to przechodzi na ojczysty język?
– Tak. Z jednej strony to naturalne. Staram się kontrolować i powstrzymywać emocje oraz reakcje. Czasem jest to trudne, ale nie chcę, by dziewczyny zrozumiały, co mówię, żeby nie czuły się urażone. Czasem jestem wściekły na sędziego. To także mój sposób, by pokazać zespołowi, że nie jestem zadowolony i że jestem blisko eksplodowania ze złości.
Uchodzi pan za poliglotę w siatkarskim świecie, więc ma pan możliwość wyrazić emocje w wielu językach.
– Znam francuski, hiszpański, angielski, polski i włoski. Potrafię też nieco powiedzieć po niemiecku i portugalsku. Uczę się danego języka, gdy go potrzebuję. Nie powiedziałbym, żebym był utalentowany. Mając 27 lat wyjechałem do pierwszego zagranicznego klubu i nie mówiłem wtedy jeszcze po angielsku.
Był pan bardzo rozczarowany, że nie został trenerem polskich siatkarek czy starał się podchodzić do tego bez większych oczekiwań?
– Z pewnością byłem zawiedziony. Oczywiście wiem, że pozostali dwaj trenerzy z finałowej trójki pracują w uznanych drużynach z Serie A. Stefano Lavarini pracuje teraz w klubie i prowadzi reprezentację Polski. Ode mnie wymagano w przypadku wyboru zakończenia pracy w klubie. Mówiłem wtedy, że zależy mi na łączeniu tych funkcji.
To była pierwsza i ostatnia próba czy nie wyklucza pan, że w przyszłości zgłosi ponownie swoją kandydaturę na to stanowisko?
– Trudno mi teraz coś deklarować, ale na pewno nie biorę sobie do serca zbyt mocno tego „nie”. Bardzo chciałbym poprowadzić jakiś zespół podczas igrzysk w Paryżu. Prawdopodobnie po tegorocznych mistrzostwach świata może dojść w niektórych zespołach do zmian ma stanowisku szkoleniowca. Na pewno rozważyłbym ofertę pracy pod kątem igrzysk, zarówno z męskim zespołem, jak i z kobiecym.
Podobno bardzo poważnie podchodzi pan za to do rywalizacji przy każdej okazji, nawet podczas gierek na treningu.
– Zgadza się. Lubię wygrywać. Niezależnie od tego, czy gram w squasha, szachy czy gry planszowe z moimi dziećmi. Ostatnio jak mi słabiej poszło w golfa, to wiedziałem, że wrócę, kiedy tylko będę mógł, by się poprawić. Poza tym lubię w tym sporcie to, że ma się kontakt z naturą.
Autorką wywiadu jest Agnieszka Nadziałek. Oryginalny materiał na stronie sport.pl.
źródło: sport.pl