Każdego na pewno trochę łaskocze podniebienie, kiedy słyszy komplementy, ale myślę, że przyjmuję je normalnie. Jeśli przez 70 lat mi nie odbiło, to raczej już mi ta „sodówka” nie uderzy – powiedział w wywiadzie dla Polskiej Siatkówki Ryszard Bosek.
– Określenie „najlepszy przyjmujący świata” padło już ładnych parę lat temu i troszkę już się do niego przyzwyczaiłem. Sam rzadko się tym chwalę, a i tak stosunkowo często ludzie o tym mówią. Jestem bardzo dumny, że włożona praca i talent zaowocowały takimi sukcesami i cieszę się z tego ogromnie. Tak wiec, na pewno nie wstydzę się tego określenia – dodał były reprezentant Polski.
Największą sławę przyniosła panu świetna gra w przyjęciu, a mimo wszystko najpierw widział się pan na rozegraniu.
– Tak było… Byłem rozgrywającym w kategorii juniorów młodszych, a kiedy na stałe do gry weszło przyjęcie dołem, bo przecież wcześniej przyjmowało się tylko palcami, odkryto we mnie talent przyjmującego. Trenerzy powiedzieli mi wtedy, żebym zapomniał o rozegraniu, bo mam ogromny talent do przyjmowania piłek. Muszę przyznać, że na początku mocno się wzbraniałem. Rozgrywający miał wpływ na grę, dystrybuował piłki, a przyjmującego odbierałem jako takiego „pracownika”. Wtedy jednak byłem zaślepiony rozgrywaniem i nie wiedziałem, że wystawiający może rozgrywać, tylko wtedy kiedy przyjmujący dobrze dogra mu piłkę.
Ważną postacią w pana życiorysie był pan Stanisław Piotrowski, prawda?
– Tak, kiedy przyszedłem do szkoły do Wołomina to profesor Piotrowski otworzył mi oczy na siatkówkę. W Radzyminie, z którego pochodzę, grało się tylko w piłkę ręczną i nożną. Profesor Piotrowski był wielkim fanem piłki siatkowej i trenerem tej dyscypliny, a kiedy przychodziły nowe roczniki od razu przeprowadzał selekcję. W pierwszym naborze nie załapałem się do dwunastki, ale dołączono mnie do kogoś do pary, bo brakowało jednej osoby. To był kompletny przypadek! A za pół roku byłem już w kadrze juniorów.
Równolegle jednak uprawiał pan rzut dyskiem i oszczepem. W czym siatkówka przeważyła?
– Miałem już wtedy w niej pierwsze sukcesy. Na pierwszym obozie było nas czterystu, jednak z tej bardzo szerokiej grupy powoływano kadrę na zimowy obóz, do której się załapałem. To było dla mnie ogromne osiągnięcie i wyzwanie. Ponadto dużo bardziej wolałem sporty zespołowe. Lekkoatletyka jest bardzo indywidualna, a wszelkie myśli, że może ktoś, kto rzucał przede mną się poślizgnie, zupełnie do mnie nie pasowały. Zawsze bardziej odpowiadało mi życie w grupie.
A jednak bywał pan dość wybuchowy – „Zostaw Ryśka – wyszumi się i mu przejdzie”.
– Taki miałem charakter i chwała moim kolegom z drużyny, że potrafili to zrozumieć. Jeśli taki temperament próbuje się okiełznać, to nic z tego nie wyjdzie. On musi wybuchnąć. Nigdy nie byłem przesadnie złośliwy, ale był taki moment kiedy uznawałem, że ja mogę robić błędy, a chłopaki nie. I naprawdę jestem wdzięczny im za to, że nie chcieli toczyć ze mną wojny, bo ona zawsze kończyła się źle. Wymiana ciosów nie miała sensu. Na takiego typa, jak ja to wystarczyło pięć sekund, żeby „wypluć wrzoda” i wrócić do normy. Tak było kiedyś. Teraz jestem flegmatykiem.
Skąd ksywa „Bubu”?
– Ktoś to rzucił w juniorach starszych i tak już zostało, na naprawdę długie lata. Myślę, że niektórzy koledzy, z którymi grałem krócej mogą nie pamiętać mojego nazwiska, ale przezwisko tak. Sama ksywa wzięła się od tych dwóch niedźwiadków: Yogi i Bubu, ale dlaczego tak było? Przecież nie byłem gruby, tylko zawsze mocno zbudowany.
Jak pan uważa ile w szerokorozumianym „sukcesie” jest pracy, a ile talentu?
– Jeśli by to wykazać w procentach to myślę, że maksymalnie 30% talentu, a 70% pracy. Jeżeli nawet nie 20% do 80%.
Pan jest najlepszym przykładem ciężkiej pracy. Naprawdę tak bardzo lubił pan trenować?
– Powiem szczerze, że kiedy pojawiła się odpowiedzialność za wynik, to wolałem trenować niż rywalizować. Choć na graniu zawsze bardziej się koncentrowałem, to trenować bardzo lubiłem, bo wtedy analizowałem sobie na co mnie stać, a co jeszcze muszę poprawić. Zawsze wykazywałem się talentem, jeśli chodzi o przyjęcie, natomiast byłem zupełnym beztalenciem pod względem skoczności. W związku z tym musiałem nauczyć się bardziej ofensywnej gry, dlatego na atak i wyskok poświęciłem ogromne ilości czasu. W ataku się poprawiłem, w skoczności – nie.
Kiedy mówi się o Ryszardzie Bosku w kontekście igrzysk olimpijskich, to naturalnie na myśl przychodzi Montreal. To jednak w Monachium pan debiutował i to w dość tragicznych warunkach.
– Rzeczywiście w ciągu jednego dnia atmosfera igrzysk zupełnie się zmieniła. Przed zamachem na Izraelczyków było to wyjątkowe święto sportu, a potem pojawiła się na stałe ogromna liczba wojska, co znacznie zmieniło obraz tej wielkiej imprezy. O samym zamachu dowiedzieliśmy się rano. Byliśmy pod pawilonem w którym te wydarzenia się rozgrywały, a dodatkowo wraz ze Zdziśkiem Ambroziakiem byliśmy też na placu, na który podjechał autokar i z którego do helikoptera przetransportowano zakładników. To było trudne doświadczenie, którego nikt się nie spodziewał.
Potem przyszły mistrzostwa świata w Meksyku w 1974 i złoto czempionatu. Ma pan jakieś konkretne wspomnienie z tego turnieju?
– Na pewno szczególnie mocno w pamięci zostaje główna wygrana. Muszę jednak przyznać, że nawet nie pamiętam tyle z IO w Montrealu, co z MŚ w Meksyku. Te pierwsze mecze, te trudności, wreszcie spotkanie, które mogliśmy przegrać, a jednak wygraliśmy. I oczywiście późniejsze zakończenie! Nie te oficjalne, tylko te między nami, które umocniło naszą przyjaźń.
Czyli celebracja była taka jak na mistrzów świata przystało?
– Dokładnie taka była.
Wracam do Montrealu, do którego lecieliście jako mistrzowie świata. Odczuwaliście presję, że oczekuje się od was złota?
– Odczuwaliśmy bardzo dużą presję! A co więcej to była nie tylko presja, ale też odpowiedzialność, ponieważ do Meksyku lecieliśmy jako outsiderzy, a na IO 1976 już jako faworyci. Przed turniejem nikt nie chciał grać z nami żadnych sparingów, bo nie znalazł się odważny do odsłonięcia kart. Czuliśmy jak wielkie zadanie na nas ciąży, ale ponieważ byliśmy mocną grupą to umieliśmy dawać sobie z tym radę. Większą presję odczuwali trenerzy. My broniliśmy się przyjaźnią – bo jeśli jest się grupą dobrze zgranych przyjaciół to jest łatwiej. Nie bardzo łatwo, ale łatwiej.
Finał igrzysk wygraliście z ZSRR. Wygrane z ówczesną Rosją miały intensywniejszy smak?
– Dla nas zwycięstwo nad zespołem radzieckim miało wyjątkowy smak, tylko dlatego, że rywalizacja sportowa między nami była ogromna. Nigdy nie odnosiliśmy się do tego politycznie i zawsze chodziło o wynik sportowy. Wszyscy byliśmy sportowcami i dobrymi kolegami. Tak naprawdę znamy się do tej pory, a nigdy nie rozmawialiśmy o polityce. Były takie momenty, że na koniec turniejów, na bankietach spotykaliśmy się w grupach i najczęściej byli w nich Polacy, Rosjanie i Amerykanie. Nigdy nie było tematu politycznego.
Byliście ponad podziałami?
– Pamiętam, że jeden z tej grupy się ożenił i po turnieju musiał wyprawić bankiet dla wszystkich. Tam też byli głównie Polacy, Rosjanie i Amerykanie. Co do Rosjan, to oni w tym systemie męczyli się chyba jeszcze bardziej od nas.
Hubert Jerzy Wagner powiedział, że był pan „najwartościowszym graczem całego czteroletniego cyklu i kluczową postacią MŚ i IO”. Zgadza się pan z tym stwierdzeniem?
– Jurek nigdy nie był taki, żeby z jakiegoś powodu prawić komuś komplementy, więc skoro tak mówił, to był o tym przekonany. Ja zawsze miałem z tym większy kłopot, bo byliśmy też przyjaciółmi. Nigdy nie odczułem jednak tego, żebym odgrywał większą rolę niż któryś z chłopaków i zawsze czułem się jednym z czternastu czy piętnastu zawodników.
„Złotej Drużynie Wagnera” nigdy nie udało się wygrać na Starym Kontynencie. Pan jednak ma w swojej kolekcji triumf w Europie. Co takiego miał Płomień Milowice, że udało mu się wygrać ówczesną Ligę Mistrzów?
– Miał grupę graczy. Może nie byli najlepsi indywidualnie, bo tam było zaledwie czterech czy pięciu reprezentantów, ale umieliśmy przenieść do klubu wagnerowską „drużynowość”. To znaczy, że umieliśmy stworzyć grupę nie tylko sportową, ale przede wszystkim grupę przyjaciół. Mieszkaliśmy wszyscy blisko siebie i większość czasu spędzaliśmy razem, a przyjacielska rywalizacja między nami tylko napędzała grę.
Później wyjechał pan do Włoch. Jak pan wspomina tamten czas?
– Pysznie! Cudownie się tam mieszkało, cudownie się żyło. Od początku nastawiałem się na to, żeby spędzać czas z rodziną, bo kiedy jest się kadrowiczem to tak naprawdę dzieli się go pomiędzy reprezentację, a klub. We Włoszech byliśmy razem. Najpierw przez 5 lat gdy jeszcze grałem, a potem przez kolejne 8, gdy byłem trenerem. Nie ukrywam, że ten kraj jest dla mnie drugą ojczyzną i chyba zawsze będzie.
Jest pan absolutnie siatkarzem spełnionym. Co doradziłby pan wchodzącej w ten sport młodzieży?
– Jeśli decyduje się na zawodowstwo, to jest potrzebna ciężka praca i hart ducha. Przychodzą momenty lepsze i gorsze, ale jeśli ktoś się załamie to znaczy, że się do tego nie nadaje.
Autorem wywiadu jest Anna Daniluk
źródło: Polska Siatkówka