Od piłkarskich korków chowanych przez mamę do srebrnego medalu olimpijskiego – Bartłomiej Bołądź opowiedział Sarze Kalisz z redakcji TVP Sport o swojej trudnej i długiej drodze do reprezentacji Polski, wpływie Vitala Heynena i marzeniu, by grać pierwsze skrzypce w biało-czerwonych barwach. Ważną rolę w jego życiu odegrali rodzice, którzy zachęcili go by poszedł na studia pedagogiczne. – Mówili mi, że muszę się zabezpieczyć na każdą okoliczność – gdyby nie wyszło z siatkówką, przytrafiła się kontuzja, a także na czas „życia po życiu”. Nie chcieli, bym został z ręką w nocniku – przyznał atakujący.
Od piłki nożnej do siatkarskich parkietów
Zanim Bartłomiej Bołądź stał się jednym z czołowych graczy PlusLigi i reprezentacji Polski, jego sportowe losy mogły potoczyć się zupełnie inaczej. Był rodzinnym chłopakiem, który na poważnie nie myślał o siatkówce. – Byłem bardzo przywiązany do domu, nie chciałem wyjeżdżać nawet na chwilę. To mama naciskała mnie, żebym jechał na zgrupowania, trenował. To ona najbardziej wierzyła w realizację planu siatkarskiego w moim życiu. Nawet kiedy kupiłem sobie nowe korki, by grać w piłkę nożną, ona mi je chowała, bym z braku laku poszedł na trening siatkarski (śmiech). Na początku bardzo mnie to denerwowało, ale po czasie byłem jej bardzo wdzięczny – powiedział z uśmiechem siatkarz. W dzieciństwie bardziej pociągały go mecze piłki nożnej na podwórku i życie blisko rodziny w Krzyżu Wielkopolskim, ale to właśnie matczyna determinacja, a potem siatkarska pasja zaprowadziły go do miejsca, w którym znalazł się obecnie.
Vital Heynen na niego postawił
Przełomowym momentem w karierze Bartłomieja Bołądzia był wyjazd do niemieckiego Friedrichshafen. –Wyjazd (…) po czterech latach grania w Radomiu to był przełom i życiowy, i sportowy. Udało mi się trenować i grać pod kierownictwem naprawdę wielkiego trenera, jakim jest Vital Heynen. Dziękuję mu za to, że na mnie postawił. Był to dla mnie przełomowy okres – wspomniał atakujący. Praca z charyzmatycznym szkoleniowcem nie tylko ukształtowała go sportowo, ale również życiowo. – Na treningu, na którym zobaczyliśmy się pierwszy raz – gdzie zazwyczaj atmosfera jest luźna, bo dopiero się poznajemy – trener zauważył, że nie skaczę tak wysoko jak powinienem. Miało to miejsce podczas testów skocznościowych. Sytuację pogorszył fakt, że nie rozmawiałem wtedy za dobrze po angielsku, rozumiałem jedynie pojedyncze słowa – opowiedział z uśmiechem Bołądź.
Początkowo było to dla niego wyjątkowo trudne doświadczenie. – Na początku myślałem, że ucieknę po pierwszym dniu pracy (śmiech). Szybko zrozumiałem jednak, że zrobił to specjalnie, by mnie zmotywować i „wjechać” mi na ambicję – wspomniał o stanowczym podejściu Heynena do jego osoby. Dzięki temu doświadczeniu zyskał nie tylko nowe umiejętności, ale też pierwsze powołanie do seniorskiej kadry.
Droga do reprezentacji nie była łatwa
W narodowych barwach Bołądź musiał długo czekać na swoją szansę. – Mamy świetnych zawodników na każdej pozycji. Wiedziałem, że muszę być cierpliwy. Gra w klubie miała mnie tam zaprowadzić – tłumaczył. Pierwsze zderzenie z reprezentacją było trudne – szybsza gra, większe wymagania. – To było pierwsze zderzenie z tą największą siatkówką. W kadrze piłka latała zupełnie inaczej, trening był na innym poziomie… Nie było to dla mnie na początku łatwe. Nie miałem też wielu szans do gry, więc trudno mi było wkomponować się w drużynę. Stało się to osiągalne dopiero u Nikoli Grbicia – przyznał szczerze.

Igrzyska olimpijskie spełnieniem marzeń
Kwalifikacja na igrzyska i znalezienie się „w szczęśliwej 13” było momentem zwrotnym. – Starałem się nie myśleć o igrzyskach. Widziałem, że nie będzie łatwo na nie pojechać i nie pomagało mi to, że w kadrze nie grałem w wielu turniejach – podkreślił Bołądź. I dodał: – Jednocześnie twardo stałem na ziemi i nawet gdyby trener finalnie mnie nie wybrał, nie miałbym do nikogo pretensji. Spodziewałem się też, że prędzej postawi na pięciu przyjmujących – zdradził atakujący reprezentacji Polski.
W obliczu kontuzji Mateusza Bieńka finalnie dostał szansę, by znaleźć się w dwunastce meczowej i… niemal zemdlał z emocji. – Pojawił się smutek, kiedy Mateusz doznał kontuzji. Starałem się podejść jednak do tego, jak do każdego innego wyzwania, choć w finałach olimpijskich ma się prawo przeżywać więcej emocji. Co zabawne, z samych meczów niewiele pamiętam i to nawet z perspektywy stania w kwadracie dla rezerwowych. Było tyle emocji, że myślałem, że… zemdleję – powiedział z uśmiechem.
„Staliśmy się nieśmiertelni”
Po olimpijskich doświadczeniach Bartłomiej Bołądź czuje, że w reprezentacji jest gotowy na więcej. – Wielką przyjemnością byłoby granie pierwszych skrzypiec w kadrze. Muszę jednak sporo pracować, by tak się stało – zadeklarował atakujący. Problemy zdrowotne, które dotknęły go podczas gry w klubie nie osłabiły jego determinacji. Wręcz przeciwnie – wzmocniły głód sukcesu i chęć powrotu do formy. – Myślę, że pokazałem nieraz, że potrafię działać na najwyższym poziomie. Nie zmienia to faktu, że w klubie miałem trochę problemów zdrowotnych, ale wierzę, że po przerwie uda mi się wrócić w kadrze do pełnej formy – powiedział z nadzieją.
Powrócił też pamięcią do momentu, gdy z kardą odbierali medal olimpijski. Była to dla niego wyjątkowa chwila. – Spełnienie marzeń z dzieciństwa. Coś niesamowitego. O tym opowiadali mi rodzice, to zwieńczenie kariery sportowca. Radość była ogromna – nawet mimo to, że medal nie był złoty – przyznał otwarcie. I dodał: – Myślę, że ekipa z Tokio była w lepszej formie, a medalu nie udało się przywieźć. Bartek Kurek powiedział, że staliśmy się nieśmiertelni. To prawda – wyznał z dumą, kończąc rozmowę Bartłomiej Bołądź.