Grał w szachy, a jako ministrant osiągał sukcesy piłkarskie. Środkowy ZAKSY i reprezentacji Polski został też wplątany w głośną sytuację, która nauczyła go wiele o ludziach. – Mieszkałem w internacie i wszystko zaczęło się układać, choć na początku zdarzały się momenty, gdy czułem się samotny, zamiast bliskich otaczali mnie jacyś obcy ludzie i jedyne, czego chciałem, to wrócić do rodzinnego domu. Rodzina podtrzymywała mnie jednak wtedy na duchu. Dzięki ich determinacji i odwadze jestem dzisiaj tu, gdzie jestem – opowiedział o początkach swojej przygody z siatkówką.
W jednym z pana postów w mediach społecznościowych znaleźliśmy taki cytat z Marka Hłaski: „Ucieczka w śmieszność i groteskę stała się jedyną możliwością uniknięcia śmieszności. Lepiej być błaznem grającym przed pełną salą niż Hamletem przemawiającym do pustych krzeseł”. To o panu?
Norbert Huber: – Gdy umieszczam coś w mediach społecznościowych, często staram się znaleźć jakiś ciekawy cytat, który nie jest tylko zwykłym opisem do zdjęcia. Wiele osób używa dziś Instagrama do wprowadzania innych w swoje życie prywatne, a dla mnie to miejsce, w którym mogę zabawić się słowem czy zażartować, bywa, że zbyt dosadnie. Robię więc z siebie czasami błazna, ale wolę nim być przy pełnej sali, bo lepiej, gdy każdy to lubi, niż zgrywać na siłę kogoś poważnego, kiedy ludzie tego nie akceptują. To forma gry, choć jest też w tym trochę mnie.
Jaki naprawdę jest Norbert Huber? Ludzie, z którymi rozmawialiśmy, mówili nam, że niezwykle zdeterminowany. I opowiadali historię o palcu w gipsie z 2016 roku.
– Nie pamiętam już, czy miałem jeden złamany palec czy dwa, ale na pewno chodziło o prawą dłoń. Był 2016 rok i zbliżały się mistrzostwa Europy kadetów, a ja, choć byłem rok młodszy, znalazłem się w grupie pościgowej i miałem szansę dołączyć na turniej do chłopaków z wiodącego rocznika 1997. Założono mi gips, miałem go jeszcze dwa tygodnie przed mistrzostwami. Pamiętam, że na lekcje chodziłem normalnie z nim, a po nich, idąc na trening, od razu go zdejmowałem i tejpowałem dłoń. Czułem, że trener może na mnie postawić i chciałem za wszelką cenę wykorzystać tę szansę. Do mojej głowy w ogóle nie dochodziło myślenie, że złamałem palec i muszę na jakiś czas dać sobie spokój z graniem. Uważałem, że zbyt ciężko pracowałem, myśląc o mistrzostwach, żeby teraz odpuścić. Udało się, a my zostaliśmy mistrzami Europy. Jeżeli znalazłbym się jeszcze raz w podobnej sytuacji, bez zawahania zrobiłbym to samo.
Z Mateuszem Bieńkem łączy pana nie tylko to, że gracie na środku i jesteście reprezentantami Polski. Obaj w dzieciństwie graliście w piłkę nożną i występowaliście na bramce. Lubił pan to?
– Tak, lubiłem. Gdy byłem mały, nie byłem za bardzo skoordynowany i trochę dlatego stawiano mnie między słupkami. Mój epizod piłkarski trwał ze trzy lata i wiązał się z tym, że byłem też ministrantem. Pochodzę z religijnej rodziny, co tydzień chodziliśmy do kościoła. Widziałem chłopców, którzy podczas mszy występują w innym niż normalne ubraniu i imponowało mi to. Chciałem być jak oni i zostałem ministrantem. Byłem też lektorem – czytałem Biblię podczas mszy, pomagałem również księdzu przy ołtarzu. Dziś myślę, że kościół i sport sprawiły, że nie robiłem głupich rzeczy i nie wpadłem w złe towarzystwo, a wychowywałem się na blokowisku, gdzie nie wszyscy byli ministrantami (Huber pochodzi z Humnisk, wsi w gminie Brzozów, w województwie podkarpackim – przyp. red.). Mieliśmy drużynę piłkarską, z którą jeździliśmy na mistrzostwa Polski ministrantów i w 2013 roku zajęliśmy nawet drugie miejsce w całym kraju. Mecze odbywały się na hali, w polu grało czterech chłopaków, do tego bramkarz. Pamiętam też turniej, który odbył się rok wcześniej. Szybko z niego odpadliśmy, ale musiałem bronić strzały Jakuba Piotrowskiego, który później jako pomocnik świetnie spisywał się w Pogoni Szczecin i przeszedł do belgijskiego Genku.
Miał pan jakiegoś piłkarskiego idola?
– Od dziecka jestem fanem Lazio Rzym. Liczyłem, że mój ulubiony klub trafi teraz w w jednej grupie Ligi Europy na Legię Warszawa, ale niestety tak się nie stało. Nie miałem jeszcze okazji być na ich domowym meczu, ale jeżeli sytuacja na świecie będzie stabilna, a grafik ułoży się np. tak, że mój klub będzie rozgrywał mecz w piątek, a Lazio w sobotę, to mam plan, by kupić bilet, polecieć samolotem do Rzymu i pójść na spotkanie. Sympatia do Lazio wzięła się z tego, że gdy byłem mały, dostałem koszulkę Hernana Crespo. Choć Argentyńczyk był napastnikiem i przede wszystkim strzelał gole, grałem w niej, najczęściej stojąc na bramce.
A chilijski pomocnik Arturo Vidal?
– To historia związana z mistrzostwami świata juniorów, które w 2019 roku wygraliśmy w Czechach. Podczas turnieju nasz drużynowy wodzirej, Mateusz Masłowski, stwierdził, że może zrobiłbym sobie irokeza, takiego, jak miał właśnie Vidal. Przekonał mnie i chodziłem z tą nową fryzurą, ciągle mówiąc: „Vidal! Vidal!”. Fryzura przetrwała jednak tylko jeden mecz, bo kiedy awansowaliśmy do wielkiego finału i dowiedziałem się, że spotkanie pokaże Polsat, ogoliłem się na zero. Stwierdziłem, że, jeśli będzie nas oglądać dużo ludzi, w tym młodzi chłopcy, dla których w jakimś sensie jesteśmy wzorcami, to lepiej być łysym niż z irokezem.
To prawda, że jako dziecko był pan zrzeszony w związku jako szachista?
– Miałem trzecią kategorię szachową. Rodzice mnie zapisali na szachy, bo uznali, że one mnie rozwiną i otworzą pewne furtki, które wydawały się pozamykane. Przygoda z szachami trwała z pięć lat i przeplatała się z piłką. Nie wiązałem jednak z nimi przyszłości. Nie wiedziałem nawet, że można jakąś przyszłość z nimi wiązać, ale nie miałem też wtedy pojęcia, że można grać w siatkówkę na wysokim poziomie i właśnie tak potoczą się moje losy. Pamiętam, że często jeździłem na wojewódzkie turnieje szachowe i na około 60 osób zajmowałem mniej więcej 40. miejsce. Dziś myślę, że to całkiem fajne doświadczenie, ale wtedy rozumowałem tak: „Po co ja na nie jeżdżę, skoro nie jestem w czubie?”. W pewnym momencie uznałem, że szachy są bez sensu. Dziś trochę do nich wracam, bo w ZAKS-ie w szachy gra rozgrywający Marcin Janusz i dwóch fizjoterapeutów. Zamówiłem nawet niedawno paczkę z szachami drewnianymi, ale gdzieś zaginęła. Nie pozdrawiam firmy FedEx.
W siatkówkę zaczął pan grać dzięki determinacji mamy.
– Byłem z rodziną na wakacjach i, mimo słońca oraz wielu atrakcji, dużo czasu spędzałem w hotelu, oglądając np. transmisje sportowe. Mama stwierdziła, że jeżeli ma to tak wyglądać, to nie będzie wydawać pieniędzy na moje wyjazdy z nimi i spróbuje załatwić mi jakiś obóz sportowy. Dzwoniła w różne miejsca, w końcu skontaktowała się z trenerem Grzegorzem Wiszem, który trenował młodych siatkarzy w AKS-ie Resovii Rzeszów. Na początku powiedział: „Przykro mi, ale nabór już się skończył”. Mama tłumaczyła, że jestem wysoki i lubię odbijać piłkę, więc on w końcu stwierdził: „Dobrze, niech przyjdzie w poniedziałek na trening”. Dołączyłem do drużyny, która ćwiczyła od pewnego czasu i była ze sobą zgrana. Ja dopiero zaczynałem i na początku dużo mi do nich brakowało, ale trener Wisz zaprosił nas po zajęciach na rozmowę i powiedział, że chce, bym pojechał na dwa obozy. Później zaczął mnie namawiać, żebym od III klasy gimnazjum przeniósł się do Rzeszowa. Dla mamy to było duże zaskoczenie. Nie spodziewała się, że jej syn, chłopak z malutkiej miejscowości, będzie miał przenieść się do dużego miasta. I co dalej? Gdzie on w ogóle zamieszka? Mieszkałem w internacie i wszystko zaczęło się układać, choć na początku zdarzały się momenty, gdy czułem się samotny, zamiast bliskich otaczali mnie jacyś obcy ludzie i jedyne, czego chciałem, to wrócić do rodzinnego domu. Rodzina podtrzymywała mnie jednak wtedy na duchu. Dzięki ich determinacji i odwadze jestem dzisiaj tu, gdzie jestem.
Marcin Karakuła, pana kolega z AKS-u, opowiadał nam, że stworzyliście zespół, który przez kilka lat nie przegrał ważnego meczu. Zdobywaliście mistrzostwo Polski młodzików, kadetów, aż doszło do tego feralnego półfinału mistrzostw Polski juniorów w Kętrzynie, przeciwko Jastrzębskiemu Węglowi.
– Doszło do tie-breaka, a w nim był remis po 10:10. Sędzia podjął jakąś kontrowersyjną decyzję, a ja się zezłościłem i dostałem czerwoną kartkę. Rywalom przyznano punkt, co trochę ułożyło końcówkę meczu i ostatecznie przegraliśmy. Dziś wiem, że gdyby nie moja złość w tamtym momencie, i kartka, wszystko mogło się inaczej potoczyć. Tamta sytuacja nauczyła mnie, że w takich sytuacjach prawdziwą sztuką w siatkówce jest zachowywać skupienie. Niedawno, w półfinale Memoriału Akradiusza Gołasia, graliśmy z Projektem Warszawa i w końcówce seta, przy zagrywce Bartosza Kwolka, sędzia raz i drugi podjął decyzje, które można było kwestionować. Nie daliśmy się jednak wyprowadzić z równowagi i wygraliśmy tamtą partię, a trener Gheorghe Cretu mówił nam: „Pokazaliście klasę. Pamiętajcie, że w każdym z 26 meczów PlusLigi, które niebawem przed wami, takie coś może nas spotkać. Musicie myśleć o zrobieniu przejścia, a nie o ewentualnym błędzie sędziego”. A wracając do meczu w Kętrzynie, o który pan pytał: uważam, że wtedy po prostu nie byliśmy gotowi na taką sytuację. Mieliśmy po 19 lat i nie potrafiliśmy skupić się na sobie zamiast na decyzji arbitra.
A czego nauczyło pana to, co wydarzyło się w 2016 roku, w spotkaniu SMS-u Spała i SKS-em Hajnówka?
– Zrozumiałem, że jeśli nie masz czegoś nagranego, jeśli nie posiadasz dowodu, nawet w postaci kartki papieru, to twoje słowa tak naprawdę nic nie znaczą.
Przypomnijmy tę sytuację – to był mecz I ligi, trzeci set. W pewnym momencie miał pan wbiec na boisko z ławki rezerwowych i obrażać sędziego oraz rywali, a pana kolega z drużyny, Jakub Szymański, uderzył nawet jednego z przeciwników. Tyle że – tak mówiły mi osoby, które oglądały tamten mecz – zostaliście sprowokowani, bo wcześniej jeden z rywali opluł waszego zawodnika.
– Zostaliśmy sprowokowani, ale nie mieliśmy na to dowodów. Rozgrywaliśmy w tamtym czasie wiele spotkań i nigdy nie zdarzyło się, że sami do kogoś startowaliśmy. Byliśmy młodzi, mieliśmy po 18 lat i stworzyliśmy zespół, który potrafił zdobyć wicemistrzostwo I ligi. Przyjeżdżały do nas drużyny z takimi zawodnikami, jak Tomasz Kalembka, Jan Król czy Karol Butryn, doświadczonymi graczami z przeszłością w PlusLidze, a tutaj młodzi licealiści odprawiają ich z kwitkiem i po 3:0 w niewiele ponad godzinę trzeba iść pod prysznic. Widziałem, jak starszych zawodników frustrowało, że młodzi bez żadnych skrupułów jadą z robotą. W siatkówce awantury pod siatką się zdarzają. Było nawet podobne zdarzenie w lidze włoskiej, ale tam wszystko zostało nagrane. Nie to, co u nas w tamtym 2016 roku. Mecz z Hajnówką został dokończony, wygraliśmy go, ale przeciwnik później nie podpisał całego protokołu. Wylądowaliśmy z Kubą na dywaniku i w szkole, i w związku. To, co my widzieliśmy i o czym mówiliśmy, nie miało dla nikogo znaczenia, bo sędzia tego nie zauważył. Zostaliśmy zawieszeni na dłuższy czas. Ukarano nas też w szkole, mieliśmy obniżone zachowanie za cały rok. Ludzie, którzy byli nad nami, nie wzięli w ogóle pod uwagę naszych słów. Uznali, że jesteśmy najgorsi, a ja, odświeżając wtedy internet, co chwilę trafiałem na tytuły: „Skandal w Spale!”, „Awantura w Spale!”. Nie było łatwo sobie z tym poradzić. Słabe było też to, że zostaliśmy z Kubą za jedną rzecz ukarani trzy razy, bo sankcję wymierzyła szkoła, związek, a później jeszcze jeden organ. Wydaje mi się, że gdy człowiek popełnia jakiś niewłaściwy czyn, to raz się go każe. Tamta sytuacja dużo mówi o ludziach: tych, przeciwko którym graliśmy i tych, którzy decydowali, co z nami robić.
W latach 2017-2019 grał pan w Cerradzie Czarnych Radom i w jednym z wywiadów powiedział pan, że doświadczył wtedy tego, czym jest tzw. szkoła radomska. Na czym więc ona polega?
– W moim przypadku oznaczała bardzo poważny sprawdzian mentalny i nagłe zderzenie się z siatkówką na bardzo wysokim poziomie. Skończyłem szkołę, dostałem kontrakt w PlusLidze i w Czarnych zdarzały się sytuacje, których się nie spodziewałem.
Rozmawiali Edyta Kowalczyk i Jakub Radomski – Przegląd Sportowy
źródło: Przegląd Sportowy