Pierwsze dwa, trzy miesiące były najgorsze. Targały mną różne emocje związane z pogodzeniem się ze stratą czegoś, co tak dobrze znałem — opowiada trener i były reprezentant Polski Michał Winiarski o swoich początkach w nowej roli. Jako zawodnik należał do światowej czołówki i uważano go za wielki talent, ale jego kariera nie trwała tak długo, jak mogła. W cyklu „Portrety” Przeglądu Sportowego opowiada o trudnej drodze do odnalezienia się w roli szkoleniowca.
Uraz kręgosłupa w turnieju, który zakończył pan, jako mistrz świata, a w kolejnych sezonach dalsze problemy — dwukrotnie naderwany mięsień łydki i przepuklina szyjna, która mogła doprowadzić do częściowej paraliżu ciała. Myśli pan czasem o tym, ile mogłaby trwać pana kariera, jako zawodnika, gdyby nie kontuzje?
Michał Winiarski: Zaraz po zakończeniu kariery, na początku mojej pracy jako asystent trenera w Bełchatowie, pojawiały się takie myśli. Te pierwsze dwa, trzy miesiące były najgorsze. Targały mną różne emocje związane z pogodzeniem się ze stratą czegoś, co tak dobrze znałem. Wiedziałem, że nie jestem już tam na boisku, gdzie spędziłem tyle lat, ale następuje pewne przeistoczenie i znajduję się po tej drugiej stronie. Jednak ta chęć rozwoju w nowym kierunku pomogła mi sobie poradzić w tej sytuacji. Nowe wyzwanie dało mi dużego kopa motywacyjnego, dzięki czemu to zakończenie kariery sportowej aż tak nie bolało. Choć miałem czas na oswojenie się z myślą o tym, że moja droga, jako zawodnika dobiega końca. Pamiętam, jak po drugiej operacji na przepuklinę szyjną, miałem w głowie: „Kurczę, ja już chyba nie będę grał w siatkówkę”.
Pamięta pan moment, w którym zaczęła kiełkować myśl o zostaniu trenerem?
– Zaczęło się od meczu z Iranem podczas mistrzostw świata w 2014 roku. W pewnym momencie ból kręgosłupa ściął mnie z nóg i nie byłem w stanie się wyprostować. Opuściłem boisko, przy pomocy fizjoterapeuty poszedłem do szatni. Ostatecznie zdecydowałem się na przyjęcie blokady, czyli wstrzyknięcia sterydu łagodzącego obrzęk. Zanim wróciłem na boisko w półfinale, trzy mecze obejrzałem z perspektywy kwadratu dla rezerwowych. Analizowałem przebieg wydarzeń. Co bym zmienił, gdy mieliśmy słabszy fragment meczu? Jak reaguje przeciwnik? Zacząłem dostrzegać inne rzeczy niż to, co widziałem z perspektywy parkietu. A gdy po mistrzostwach świata rozegrałem początek sezonu ligowego, ale później musiałem przejść operację i przez pół roku się rehabilitowałem, to dało mi dużo do myślenia. Oczywiście, mając te 25 czy 27 lat, nie myśli się jeszcze tak bardzo o przyszłości, a ta refleksja nad tym, co będę robił po zakończeniu kariery przychodzi bardziej po trzydziestce. Kiedy cierpiałem, bo nie mogłem grać, to obserwowanie kolegów na boisku też dawało mi dużą satysfakcję i pojawiała się myśl, że może chciałbym kiedyś spróbować sił w innej roli.
Już wtedy zaczął pan obserwować bardziej zachowania trenerów niż samych zawodników?
– Często też spotykam się z pytaniem o to, od którego ze szkoleniowców zaczerpnąłem najwięcej. I nie jest możliwe, żeby wskazać jedną osobę, bo czerpie się od każdego. Największy wpływ na mój warsztat trenerski na pewno miał Roberto Piazza. Poza tym, nawet jeśli uważałem kogoś za trudnego w kontaktach, to pokazało mi, jakich zachowań powinienem unikać na swojej drodze. Siatkówka to moja pasja, więc często była głównym tematem moich rozmów z osobami ze środowiska. Pamiętam chociażby mistrzostwa świata w 2006 roku, gdy zdobywaliśmy srebro, nawet siedząc w pokojach i grając z kolegami w karty w wolnym czasie, tematem przewodnim było to, z kim gramy, albo jak ich pokonamy. Wiadomo, każdy z nas myślał też o tym, gdzie pojedzie na wakacje po sezonie, ale większość tematów stanowiły te czysto siatkarskie. W trakcie mojej kilkumiesięcznej przerwy w sezonie 2014/15 moim trenerem klubowym był Miguel Angel Falasca (zmarł nagle na zawał w 2019 roku – red.). Zanim został szkoleniowcem, graliśmy razem w jednym zespole, a ze względu na nasze bardzo dobre relacje, często wymienialiśmy się siatkarskimi spostrzeżeniami.
Wielu trenerów, którzy wcześniej byli graczami podkreśla, że im szybciej pozbędzie się myślenia i reagowania, jak zawodnik, tym lepiej. Jak jest w pana przypadku?
– Przez pierwszy rok mojej pracy bardzo przeżywałem każde spotkanie. Dziś potrafię to wypośrodkować – reagować emocjonalnie, ale gdy trzeba, zachować spokój. A jeśli dany szkoleniowiec był kiedykolwiek zawodnikiem, to ten pierwiastek zostanie w nim na zawsze i trudno się tego pozbyć. Z drugiej strony to doświadczenie boiskowe, znajomość tego, jak funkcjonują zawodnicy w grupie, na czym polega specyfika szatni, pomagają w prowadzeniu zespołu. Wiem też, że przede wszystkim liczy się to, by zespół miał zaufanie do swojego trenera. Kiedy ten pierwiastek zawodnika daje o sobie znać najmocniej? Chociażby w sytuacjach, kiedy brakuje nam jednego gracza na treningu i trzeba wejść na boisko, żeby stanąć do obrony piłki lub przećwiczyć jakiś fragment gry. Czterdzieści lat skończę dopiero 28 września, więc dopóki czuję się na siłach, to pomagam, a jak będzie po „czterdziestce”, to zobaczymy (śmiech).
Cały wywiad Edyty Kowalczyk i Jakuba Radomskiego w serwisie przegladsportowy.onet.pl.
źródło: przegladsportowy.onet.pl