Marcin Możdżonek zdecydował się wrócić na siatkarskie parkiety. Obecnie wspiera AZS UWM Olsztyn w walce o awans do II ligi. Drużyna w miniony weekend wygrała turniej półfinałowy w Sieradzu. – Te rozegrane mecze pokazały, że już nie jestem w stanie normalnie grać. Moja noga, z którą w końcówce kariery miałem problemy i musiałem być operowany, nie wytrzymywała. Utwierdziłem się w przekonaniu, że decyzja o zakończeniu kariery była prawidłowa – przyznał środkowy.
Jest takie powiedzenie, że ciągnie wilka do lasu. Czy w twoim przypadku też tak było, że brakowało ci gry w siatkówkę?
Marcin Możdżonek: Muszę przyznać, że ciągnęło mnie na boisko, do rywalizacji. Tęskniłem za tym. Ale nie za treningami, wyjazdami, rozłąką z rodziną.
Jak to się stało, że zdecydowałeś się wrócić?
– W AZS-ie Olsztyn pracuje Paweł Borkowski, z który kiedyś graliśmy w drużynie, jest też trener Andrzej Grygołowicz, legenda olsztyńskiej siatkówki. O tym, żeby pomóc drużynie w awansie do II ligi, rozmawialiśmy już od stycznia. Najważniejsze było przygotowanie się fizyczne, żeby mięśnie i stawy wytrzymały. Trzy razy w tygodniu chodziłem na siłownie, ale w hali nie trenowałem, bo nie pozwalały mi na to obowiązki zawodowe.
Wytrzymałeś?
– Po pierwszym meczu strasznie mnie odcięło. Później było już lepiej.
Jak wypadłeś?
– W rundzie zasadniczej zagrałem w trzech meczach, a tak naprawdę w dwóch, bo przeciwko juniorom z Szamotuł wychodziłem tylko na podwyższenie bloku. Nieskromnie przyznam, że po dwuletnim rozbracie z siatkówką trochę mi jeszcze zostało techniki, oczywiście brakowało szybkości, lecz starałem się nadrabiać to doświadczeniem.
A jak było z liczbami?
– W pierwszym meczu miałem siedem bloków, w drugim chyba osiem. Nie było źle. Pomogłem z bloku, czasami wystawiłem piłkę, coś podpowiedziałem młodzieży.
Młodzi koledzy z drużyny mówią do ciebie: pan czy ty?
– Jesteśmy kolegami, więc na ty (śmiech). Słuchają moich rad, stosują je. Ale już w przeciwników widać respekt, czasami unikają mojego wzroku. Poziom gry jest niezły, a emocje takie same jak w PlusLidze. Naprawdę nie przesadzam.
Zagracie w turnieju o awans do II ligi. Jak oceniasz szanse?
– Mamy bardzo duże i to wcale nie z mojego powodu. W naszej drużynie jest kilku naprawdę niezłych zawodników, wyskakanych, często bijących nad blokiem. Zagramy w turnieju w Wilczycach pod Wrocławiem.
Słyszę entuzjazm w twoim głosie. Nie myślisz o powrocie do siatkówki, przecież starsi od ciebie grają jeszcze z powodzeniem w PlusLidze?
– Nie, bo te rozegrane mecze pokazały, że już nie jestem w stanie normalnie grać. Moja noga, z którą w końcówce kariery miałem problemy i musiałem być operowany, nie wytrzymywała. Utwierdziłem się w przekonaniu, że decyzja o zakończeniu kariery była prawidłowa.
Nie myślisz o zostaniu trenerem?
– Bycie trenerem oznacza bardzo dużo wyjazdów, wiele zajęć zajmujących dużo czasu, a poza tym stres i odpowiedzialność. Ja lubię spędzać czas z rodziną, a z siatkówką kontaktu nie tracę, gdyż działam w mojej fundacji. Organizuję mecze, turnieje. Dotąd ograniczaliśmy się do Warmii i Mazur, ale teraz mamy zamiar objąć pół Polski. Sprawia mi to dużą przyjemność, bo w każdym organizowanym przez nas turnieju występuje po dziesięć zespołów dziewcząt i chłopców. Pochwalę się, że udało nam się namówić do współpracy firmę 4F i trzy najlepsze zespoły dostają od nas komplet strojów, które na dodatek samo mogą sobie zaprojektować. A co do gry, to fajnie się czuję, bo na chwilę mogłem się odmłodzić.
Rozmawiał Jarosław Bińczyk.
źródło: pzps.pl