To był jego sezon. Siatkarz najlepszej drużyny Europy, ZAKSY Kędzierzyn-Koźle – Kamil Semeniuk – pokazał się z kapitalnej strony na polskiej, a przede wszystkim międzynarodowej arenie. Bez niego zapewne kędzierzynianie nie świętowaliby największego sukcesu polskiego klubu od czterech dekad. Niespełna 25-letni przyjmujący walczył jak równy z równym – i wygrywał – w konfrontacji z największymi tuzami europejskiej i światowej siatkówki. Razem z ekipą z Kędzierzyna odprawił po drodze w Lidze Mistrzów hegemonów Starego Kontynentu – Lube, Zenit i Trentino. Semeniuka nie mogło oczywiście zabraknąć w kadrze selekcjonera Vitala Heynena na olimpijski sezon.
Minionego sezonu chyba prędko nie zapomnisz?
Kamil Semeniuk: – Taki rok nie przytrafia się często. Wygraliśmy prawie wszystko, co było do wygrania z ZAKSĄ. Ciężko będzie przebić to, czego dokonaliśmy. Zabrakło mistrzostwa Polski, można wywalczyć jeszcze klubowe mistrzostwo świata, ale to byłaby zbyt dużo dawka grania. Już w tym sezonie wystąpiliśmy przecież w finałach wszystkich rozgrywek, w jakich braliśmy udział. Pod koniec czuć już było trochę sezon w nogach i w głowie.
Jak duży krok w przód w karierze zrobiłeś w ostatnim czasie?
– Na pewno duży, ale mam nadzieję, że tych kroków do przodu jest jeszcze przede mną sporo. To był też pierwszy sezon zagrany od deski do deski, bo od samego początku zostałem wstawiony do podstawowej szóstki w Kędzierzynie. Starałem się wywiązywać z roli i nie dać plamy. Zresztą, grając z takimi partnerami, jakich miałem w ZAKSIE, ciężko było zawieść, bo jak było trzeba, koledzy poratowali w przyjęciu albo podbudowali emocjonalnie, gdy nie szło. Czułem się bardzo komfortowo z meczu na mecz i z czasem czerpałem radość z pobytu na boisku i brania udziału w takich wydarzeniach, jakie nam się przytrafiły.
Znany jesteś z pokerowego oblicza w czasie gry, ale to chyba nie tak, że emocji zupełnie nie odczuwasz?
– Jest we mnie bardzo dużo emocji, ale nie chcę tego okazywać, choćby po to, by rywal nie wiedział czy znajdzie we mnie jakiś słabszy punkt. Staram się koncentrować na tym, co mam zrobić na boisku, to mnie też odciąża psychicznie od atmosfery w hali w czasie gry. Moim zdaniem to dobrze, że jest we mnie spokój i nie widać po mojej twarzy, czy jestem zdenerwowany, czy wystraszony. Oczywiście, kiedy trzeba, to ryknę ze szczęścia albo z nerwów, gdy coś mi nie pójdzie. Taki już jednak jestem, że tłumię uczucia w sobie, ale na przykład po finale w Weronie puściły wszystkie hamulce. Po ostatnim punkcie wszystko we mnie pękło i polały się łzy.
Przeciwnicy nie lubią chyba takich graczy jak ty, bo nijak nie mogą cię „przeczytać”, domyślić się, co ci chodzi po głowie i w jakim jesteś nastroju?
– I to uważam za swoją zaletę. Rywal nie może ze mną pogrywać psychologicznie. Niektórzy lubią pod siatką odbywać inną grę, na emocjach. Ja do takich siatkarzy nie należę. Staram się nie wdawać w zaczepki. Skupiam się na swojej grze po to, by po meczu nie móc sobie zarzucić, że nie zrobiłem czegoś, a zamiast tego szalałem czy cwaniakowałem na boisku.
źródło: sport.se.pl