Zwiedził w swoim życiu wiele różnych zakątków świata. Poznał różne kultury i ludzi, z którymi tworzył monolity. Konfrontował się z wyzwaniami i oczekiwaniami swoich przełożonych. Dostał wiele szans, które wykorzystał w pełni, ale i wiele takich, z których wyciągał cenne lekcje. Kieruje się zasadą, aby niczego w życiu nie żałować i żyć z dnia na dzień. Jego charakter to mieszanka, ale czy wybuchowa?
Jeśli dobrze liczę, to będzie już siódmy kraj, w którym przyszło trenerowi pracować w roli szkoleniowca – Holandia, Belgia, Francja, Niemcy, Tunezja, Arabia Saudyjska i obecnie Polska. Może pan nazwać się „obywatelem świata”! Który z tych wszystkich krajów wspomina pan najlepiej?
Harry Brokking: – Dwa spośród wymienionych przez ciebie, które wspominam najlepiej to z pewnością Francja, a dokładnie Paryż. To był obfitujący w sukcesy okres, więc miło wspominam czas tam spędzony. Natomiast drugim krajem jest Tunezja, gdzie po raz pierwszy zamieszkałem z moją obecną małżonką Moniką i to właśnie tam urodzili się moi synowie. Również zawodowo się spełniłem, bo prowadzony przeze mnie zespół osiągnął wyznaczone sobie cele. Jeśli miałbym wybrać, to lepiej wspominam mimo wszystko Tunezję.
W którym kraju rozwinął pan swoje umiejętności trenerskie najbardziej?
– Myślę, że w tym przypadku najwięcej dała mi praca asystenta u boku Arie Selingera w reprezentacji Holandii – mojego ojczystego kraju. W tamtym czasie byłem bardzo młody, bo miałem 34 lata. Przygotowywałem się niejako do pełnienia roli pierwszego szkoleniowca, którym byłem od roku 1992. To w zasadzie wtedy rzucono mnie na głęboką wodę, ale pomogło mi to znacznie się rozwinąć w roli trenera.
Gdzie według trenera praca była najbardziej komfortowa?
– W Tunezji mieszkaliśmy na plaży, więc nadal ten czas będę wspominał najprzyjemniej również przez wzgląd na kwestie rodzinne. Jeśli miałbym poruszyć aspekt stricte sportowy, to sądzę, że w każdym środowisku było podobnie. Praca trenera wiąże się z tym, że każdorazowo musisz zmierzyć się z tym, co dostajesz. Kiedy przeniosłem się do Francji – swoją drogą mojego ulubionego kraju na świecie – doświadczyłem wiele dobrego nie tylko zawodowo. Byłem wtedy nadal młodym trenerem. Pracowałem wówczas z trzema rozgrywającymi, z czego wszyscy trzej zostali mistrzami swojego kraju.
W którym kraju spotkał się pan z największą presją? Czy ta legendarna Arabia Saudyjska rzeczywiście jest tak wymagającym środowiskiem, jak się o niej mówi?
– Absolutnie nie ma tam żadnej presji. Zawodnicy przychodzą na trening kiedy chcą i o ile chcą… Nie gra się też zbyt wielu meczów. Pamiętam jeden z powrotów po rozgrywkach, kiedy to udaliśmy się na lotnisko i w oczekiwaniu na powrót zawodnicy poszli coś zjeść. Mnóstwo niezdrowego jedzenia, które pożerali w niesamowitych ilościach były imponujące. Arabia Saudyjska nie jest pod tym względem zupełnie poważna, szczególnie jeśli mówimy tu o siatkówce. Poza tym presja dla trenera jest wyzwaniem gdziekolwiek nie przyjdzie mu pracować.
Czy to nie jest trochę tak, że sam ją sobie trener narzuca?
– Owszem, w pewnym sensie tak. Gdziekolwiek nie podjąłem wyzwania jako trener, tam cel był jasno określony – zdobyć mistrzostwo. Niemniej jednak gdybym miał powiedzieć, gdzie borykałem się z największą presją, to przyznałbym, że w reprezentacji narodowej, z którą miałem przyjemność pracować. Mieliśmy na celu kwalifikację do turnieju olimpijskiego, mistrzostwa Europy czy finałowe rozgrywki ówczesnej Ligi Światowej.
Być może nie wspomina pan występu w Londynie w barwach Wielkiej Brytanii dość przyjemnie, bo nie udało wam się wywalczyć wtedy żadnego trofeum. W rozegranych tam meczach odnieśliście porażki. Jak mimo wszystko wspomina trener to doświadczenie?
– Nie uważam, żeby tamten rezultat był rozczarowujący. Bodajże w 2007 roku dołączyłem do zespołu, który tak naprawdę wtedy nie istniał. Budowaliśmy drużynę od początku. To była praca od „A”, gdzie nawet na horyzoncie nie było widać litery „Z”. Kiedy dziennikarze pytali mnie o to w podobny sposób tłumaczyłem im swoją pracę w oparciu o popularną grę „Mario”. Tamci zawodnicy rozpoczynali swoją rundę, osiągali poziom pierwszy, upadali i zaczynali od początku, aż w końcu zdobywali kolejne etapy. I tak, powoli osiągali kolejne, drobne cele. Wychodziliśmy na parkiet i kiedy moja drużyna wygrywała partię, to było to niczym innym, jak zdobyciem kolejnego poziomu w grze. Z tą samą ekipą wyszliśmy walczyć w igrzyskach olimpijskich, a na naszej drodze stały siatkarskie potęgi. Pamiętam chociażby mecz z Polakami, który również był ciekawym doświadczeniem. Sęk jednak w tym, że ten zespół grał w siatkówkę startując uprzednio tak naprawdę od zera. Ponadto po tych rozgrywkach kilku spośród moich podopiecznych dostało bardzo dobre oferty gry z innych krajów. To były nasze sukcesy – swoją drogą duże, ale nie wszyscy zdołali to dostrzec. Właśnie wtedy skończyły się pieniądze. Siatkówka znowu przestała istnieć po Igrzyskach. Sama impreza to jedno z najpiękniejszych wspomnień chyba dla każdego sportowca.
Które ze środowisk siatkarskich – męskie czy żeńskie było dla trenera bardziej komfortowym do pracy?
– Dla mnie osobiście to praca z mężczyznami jest znacznie bardziej komfortowa. Jako 31-latek miałem swoje początki trenerskie w żeńskim zespole. Byłem studentem na kierunku wychowania fizycznego, grałem trochę w siatkówkę i to chyba przyzwoicie. (śmiech) Trwało to całkiem długo. Później zmieniłem grupę na męski zespół, bo dołączyłem do kadry narodowej w roli asystenta, niedługo potem przeniosłem się do niemieckiego Műnster i po roku wróciłem. Praca z mężczyznami jest lepsza, bo są bezpośredni i szczerzy. Owszem, możemy mieć w zespole swoje problemy, ale wtedy idziemy do szatni, siadamy naprzeciwko, rozmawiamy, wyjaśniamy wszystko i wychodząc z szatni zostawiamy to wszystko za sobą. Atmosfera jest czysta. Myślę, że nieco inaczej jest w żeńskim gronie. Tutaj rozmawia się na jakiś temat, niby wszystko jest jasne, ale później różnie z tym bywa. Mam tez wrażenie, że kobiety często grają dla spełnienia oczekiwań szkoleniowca. Mężczyźni natomiast mają zupełnie inaczej ukierunkowane wymagania – przede wszystkim grają dla siebie.
Jakie pana zdaniem są trzy cechy opisującego go jako trenera?
– Myślę, że potrafię być surowym szkoleniowcem. Na pewno jestem szczery i bezpośredni, ale też mam dość luźne relacje z moimi zawodnikami. Wiem, że wydaje się to być dość specyficzną kombinacją, ale tak rzeczywiście jest.
To pana recepta na bycie dobrym szkoleniowcem.
– Widocznie. (śmiech) We Francji miałem przyjemność cztery lata pracować w klubie, gdzie prezes powiedział mi wtedy następujące słowa: „Nie mam pojęcia jak to robisz i co w ogóle robisz, ale to działa.” Do Francji przyleciałem po tym, jak odszedłem ze stanowiska asystenta kadry narodowej w 1992r. Spędziłem tam kilka dobrych lat, bo około ośmiu albo nawet dziewięciu.
Jakie są pana zdaniem trzy cechy opisujące dobrego zawodnika?
– Na pewno musi być pracowitym sportowcem. Musi wierzyć zarówno w umiejętności swoje, jak i całego zespołu. Przede wszystkim jednak koniecznym jest, aby stanowił część drużyny i umiał należycie z nią współpracować. Talent to nie wszystko.
Zdołał już trener zamknąć za sobą rozdział zatytułowany sezon 2020/21? Czy jednak ciężko zapomnieć ten miniony rok?
– Nie zapomina się takich rzeczy. Tym bardziej, że nadal się o tym mówi. Mieliśmy swoją szansę. Niewielką. Bądźmy szczerzy – ona była niewielka. Prezes powtarzał, że mamy najlepszych zawodników, na co za każdym razem odpowiadałem: „nie, nie mamy najlepszych zawodników, ale mamy najlepszy zespół”. To jest coś, co powtarzałem od początku i w co nadal wierzę – mamy najlepszy zespół. I przyznajmy szczerze – byliśmy pechowcami. W najważniejszym momencie to nas dopadło. Inne zespoły miały swoje kłopoty w połowie sezonu, my natomiast u kresu doświadczyliśmy swoich problemów. Nasz rywal okazał się lepszy, o ile nie znacznie lepszy od nas i taka jest prawda. Było ich stać na wzmocnienia, które jak widać pomogły im osiągnąć upragniony cel. Zarówno oni jak i my musieliśmy się zmierzyć z pewnymi przeszkodami, ale finalnie to oni okazali się w tym starciu silniejsi. Każdy z powołanych zawodników wykonał swoją rolę należycie. My zajęliśmy drugie miejsce konfrontując się z indywidualnymi trudnościami naszych graczy. Nawet takie sytuacje stanowią część siatkarskiej układanki. Nam nie pozostaje nic innego, jak potraktować ten finał, jako dobrą lekcję. Na siłę zespołu składa się wiele czynników – dobrzy zawodnicy, dobre warunki, dobra organizacja i.. szczęście. Może, ale podkreślam słowo może bylibyśmy dzisiaj w innym miejscu, gdyby w ubiegłym roku pojawiła się szansa na dogranie tamtego sezonu do końca. Myślę, że już w pierwszym roku mojej pracy w klubie zdołaliśmy zbudować bardzo silny mentalnie zespół. Bez względu na porażki czy wygrane weszliśmy w fazę play-off bardzo zmotywowani. Wygraliśmy z Nysą na wyjeździe i z Lublinem również w hali tamtejszego gospodarza – to nas podbudowało, ale wtedy przyszedł wirus COVID-19, który nasze plany powstrzymał. Dwukrotnie byliśmy blisko, ale niestety nie udało się. Nie da się o tym zapomnieć, więc jedyne co możemy zrobić, to wyciągnąć z tego lekcję i wrócić silniejszymi. Musimy spojrzeć na to, gdzie się znajdujemy teraz, ale mieć się na baczności i rozglądać, bo inne zespoły również ciężko pracują.
Skoro mówimy już o perspektywie nadchodzącego sezonu, to jak pozytywnie spogląda trener na nadchodzący rok? Wiem, że ta perspektywa jest mimo wszystko zawsze pozytywna. Zamierza coś pan zmienić w swoim podejściu, jako szkoleniowiec?
– Na pewno nie zamierzam nic w swoim podejściu zmieniać. Sposób pracy i metody trenerskie zachowam takie same, mając oczywiście wzgląd na to, co dzieje się wokół. Obserwuję siatkówkę nieustanie – czy to rozgrywki reprezentacyjne czy klubowe. Widzę pewne rzeczy i zachowania, które powielam w pracy z moimi zawodnikami i również od nich tego wymagam. Uważam, że jesteśmy na dobrej drodze. Zespół musi popracować nad pewnymi punktami bardziej niż poprzednio, ale nadal będziemy walczyć. To podobna historia. Taki jest sport – raz wygrywasz, raz ponosisz porażkę. Po przegranej jesteś silniejszy. I zawsze powtarzam, że porażka nie jest oznaką tego, że drużyna była od nas silniejsza, a świadczy o tym, że to my coś zrobiliśmy gorzej. Złotą zasadą każdego sportowca powinno być to, aby nigdy nie chować żalu i nie „gdybać”. Najgorsze, co można robić to żałować, że nie zrobiło się czegoś, co w tamtym momencie być może odmieniłoby losy jakiegoś meczu. Uważam, że my zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy zrobić i najlepiej jako mogliśmy w tamtym momencie, więc na pewno nie mam żalu. Nie pozostaje nam nic innego jak wrócić silniejszymi, a czy tak się stanie to już zweryfikuje boisko.
W takim wypadku nasuwa się jedno pytanie… „gramy o awans do PlusLigi” czy „gramy o to, aby wygrać każdy kolejny mecz”?
– Lubię żyć z dnia na dzień. Bardzo ciężko jest przewidzieć, co się wydarzy w przyszłości i już stawiać sobie konkretne cele. Najpierw zbudujmy dobry zespół, który będzie wygrywał. Nieuniknione jest to, że aby awansować trzeba wygrywać mecze, bo tylko to zapewni drużynie awans.
Czego życzy trener swojemu zespołowi na nadchodzący sezon? Pierwszą rzeczą, o której pomyślałam było zdrowie graczy BBTS-u Bielsko-Biała…
– Chciałbym pracować z zespołem i zawodnikami, którzy będą chcieli ciężko pracować. Tak, jak wspomniałaś, abyśmy wszyscy byli zdrowi – nie tylko zawodnicy, ale i wszyscy członkowie sztabu i współpracownicy w klubie. I oczywiście niech powrócą do nas kibice, bo tęsknimy za nimi. Gramy dla publiczności. Łatwo jest mówić, że gramy dla siebie, ale znacznie lepiej gra się przy pełnych trybunach. I tych trzech rzeczy bardzo bym sobie oraz mojemu zespołowi życzył.
źródło: bbtsbielsko.pl