– Nie jestem normalnym 36-latkiem, zarówno jeśli chodzi o aspekt sportowy, jak i życiowy. Wszystko mnie nadal cieszy, mam siły do gry, skaczę wysoko. Czego chcieć więcej? Wiem, że teraz potrzebuję czasu na regenerację, ale przy mądrym trenerze nie stanowi to problemu. Nie zamierzam narzekać na wiek. Nie mam wrażenia, że prezentuję się słabiej niż trzy lata temu. Jestem w najlepszym okresie – mówi w wywiadzie dla sport.tvp.pl Georg Grozer, obecnie występujący we włoskiej Piacenzie.
Co cię najbardziej zaszokowało w rosyjskiej przygodzie?
Georg Grozer: – Sytuacja z pierwszego spotkania. Po zakończeniu meczu dałem tylko jeden autograf. Nie dziwiłoby mnie to pewnie, gdyby nie doświadczenia z Polski. W Rzeszowie miałem zasadę: raz zostawałem po meczach dłużej i składałem podpisy każdemu chętnemu, a innym razem przepraszając szybko schodziłem do szatni. Kiedyś spędziłem, podpisując kartki, ponad dwie godziny po meczu. A tu znalazłem się w wielkiej Rosji i złożyłem tylko jeden autograf. Mocno mnie to zdziwiło… Gdy zdobyliśmy Puchar Rosji, to wszystko zaczęło się układać. Powstał fajny zespół, świetnie ze sobą współpracowaliśmy. Najgorzej miała jednak moja rodzina. Dalekie loty, temperatura -30 stopni, podstarzałe miasto – to wszystko sprawiało, że jak przyjeżdżali do mnie, to przeważnie siedzieli w mieszkaniu. Jednym z największych kłopotów w Rosji są podróże. Musisz być mocny psychicznie, by to zdzierżyć. Masz kilka godzin lotu, wychodzisz z samolotu prosto na trening, a następnego dnia oczekują od ciebie, że będziesz w najlepszej formie. Poziom Superligi jest jednak niesamowicie wysoki.
W Biełgorodzie miałeś kolegę z kadry – Lukasa Kampę.
– On był wtedy młodym zawodnikiem. Na jego pozycji 25 lat to przecież mało w porównaniu do gry w przyjęciu czy ataku. On dopiero od trzech lat prezentuje najlepszy poziom. W Rosji mają zasadę, że jeśli prezentujesz wysokie umiejętności, to zrobią dla ciebie wszystko. Jeśli nie masz formy, to jesteś zbędny. Lukas miał tam problemy i po Pucharze Rosji postawiono na nim krzyżyk. Zostałem sam. Dla człowieka lubiącego bliski kontakt z ludźmi był to niedobry czas.
To z tym zespołem zdobyłeś chyba najważniejsze trofeum w karierze. W Final Four pokonaliście ligowego rywala z Kazania i Halkbank Ankara.
– Liczył się przede wszystkim mecz z Zenitem, starcie z podtekstami, bo to odwieczny rywal, z którym Biełgorod toczył zacięte boje w lidze. Druga sprawa to polityka. W Rosji dość mocno przenika do sportu. Kluby są uczestnikami gry wpływowych osób. My, zawodnicy, potrafimy rywalizować w przyjaźni. W przypadku szefów zespołów odnosiło się wrażenie, że traktują takie mecze jak prywatną wojnę. Oczywiście finałowe starcie z Turkami też pozostało w pamięci. Przegrywaliśmy 22:18, gdy serwować poszedł Tietiuchin. Najpierw wyrównaliśmy, a później po zażartej walce wygraliśmy seta i spotkanie. Dla mnie najprzyjemniejszą była ostatnia akcja. Zablokowałem Mateja Kazijskiego, pieczętując triumf. Chwile wcześniej Muserski krzyczał, że sobie spokojnie z nim poradzę. Takiego „monster-blocka” i radości ze zwycięstwa nie można zapomnieć.
Gra w Azji również sprawiała ci tyle przyjemności?
– To był bardzo wyczerpujący czas. Treningi trwały godzinami, bez jakiejkolwiek przerwy. Najpierw trafiłem do Korei, gdzie tamtejsi trenowali 3-4 razy dziennie. Dostawałem w meczu od sześćdziesięciu do nawet dziewięćdziesięciu piłek. To była taka taktyka, więc to samo przerabiałem podczas treningów. Odpoczynek pomeczowy ograniczano do minimum. Byłem tak wyeksploatowany, że miałem dość i długo dyskutowałem o tym z trenerem. Początkowo nie docierały do niego żadne argumenty, ale z czasem pojął, że potrzebuję trochę świeżości. A koreańscy fani? Ich kibicowanie było interesującym zjawiskiem. Czułem się jak postać z kreskówki. Oni są niesamowicie zaangażowani w doping. Nieważne czy wygrywaliśmy, czy nie, zawsze byłem obdarzany wielkim szacunkiem. Azjatyckie kluby, w których grałem, stały na wysokim poziomie. Świetne warunki do treningów, bogaty sztab szkoleniowy, szybkie i komfortowe podróże – to imponowało. Co więcej, miałem do dyspozycji fizjoterapeutę, który parę razy dziennie zajmował się tylko i wyłącznie mną.
Potwierdza się, że najlepsi zza granicy traktowani są w Azji bardzo dobrze, ale oczekuje się od nich równie wiele.
– Wydaje mi się, że każdy ma takie wrażenie, gdy gra w nieswoim kraju. W Rosji było to odczuwalne najmocniej. Obcokrajowiec zawsze ma trudniej, niż rodzimy zawodnik. Nie mamy prawa jednak narzekać, takie są zasady. Często siatkarz zza granicy zarabia więcej – coś za coś. Sezon w Azji jest krótki, ale bardzo intensywny. Rywalizowaliśmy po sześć razy z tymi samymi zespołami. Każdy się tam niby dobrze znał, ale i tak taktyka była niezmienna – gramy na mnie. Przez cztery miesiące zdobyłem prawie 1300 punktów, w dodatku opuszczając pierwsze mecze z powodu mistrzostw Europy. A w dobrej europejskiej lidze ile zdobędziesz? Pewnie góra 500-600, to jest przepaść. Wiadomo, trzeba patrzeć z przymrużeniem oka. To byłoby szalone, porównywać ligi azjatyckie z rozgrywkami na Starym Kontynencie. Niemniej, ten czas był fajnym doświadczeniem.
Miałeś w dorobku medale prawie w każdej lidze, w której grałeś. Czy transfer do Piacenzy podyktowany był chęcią zdobycia kolejnego, tego brakującego, tym razem we Włoszech?
– Dobrze wiemy, że klub, do którego przyszedłem jest w budowie. Przyszedłem pomóc w rozwoju, nikt nie oczekuje na razie sukcesów. Oczywiście, gdziekolwiek nie gram, zawsze myślę o zdobyciu złotego medalu, niezależnie od tego, czy cel wydaje się realny, czy nie. Wiele razy odnosiłem sukces, gdy nikt na nas nie stawiał, chociażby z reprezentacją Niemiec podczas mistrzostw Europy w Polsce. Niewiele zabrakło, abyśmy wrócili wtedy ze złotem. Przez lata kariery, uświadomiłem sobie ważną rzecz. Nie przejmuję się prognozami przedmeczowymi, stawianiem w roli faworyta, „underdoga” i tak dalej. To jest siatkówka, nawet jeśli przegrasz dziewięć razy, to wygrasz za dziesiątym podejściem. A nuż zdarzy się to w kluczowym momencie, a ty złapiesz akurat z zespołem świetną formę i będzie dobry wynik. Nie będę ukrywał, bardzo chciałbym zdobyć medal we Włoszech. To czołowa liga świata. Masz Maceratę, Trentino, Perugie – fenomenalne drużyny. Na razie, po wszystkich perturbacjach związanych z kontuzją i Covidem, chciałbym wrócić na normalne tory.
Spoglądasz czasem w kalendarz lub dokument tożsamości?
– Nie zaprzątam sobie tym głowy. Nie jestem normalnym 36-latkiem, zarówno jeśli chodzi o aspekt sportowy, jak i życiowy. Wszystko mnie nadal cieszy, mam siły do gry, skaczę wysoko. Czego chcieć więcej? Wiem, że teraz potrzebuję czasu na regenerację, ale przy mądrym trenerze nie stanowi to problemu. Nie zamierzam narzekać na wiek. Nie mam wrażenia, że prezentuję się słabiej niż trzy lata temu. Jestem w najlepszym okresie. Wciąż uważam się za jednego z najlepszych atakujących na świecie. Mam nadzieję, że pozostanę w takiej formie i będę spokojnie grał do czterdziestki, a później, być może spróbuje sił w „trenerce”. Nie wiem czy będę nadawać się na najwyższy poziom, ale chciałbym przekazać zawodnikom lekcje i postawy, które towarzyszyły mi przez lata kariery. W dzisiejszej siatkówce młodzi od razu żądają dużych zarobków. Już dziś mam dla nich radę. Najpierw pokaż medal na klacie, a dopiero później gadaj o pieniądzach.
Napomknąłeś o kadrze. W reprezentacji trenowali cię dwaj mocno związani z polską siatkówką Raul Lozano i Vital Heynen.
– O pierwszym mogę powiedzieć, że to bardzo mocny i mądry człowiek. Trafiłem pod jego oko gdy byłem młody. Dużo mnie nauczył jeśli chodzi o aspekty techniczne i taktyczne. Dokładnie tłumaczył jak grać, na czym mam się skupiać i jak podchodzić do spotkań. Jestem wdzięczny Lozano za wspólny czas, bo pomógł mi stać się o klasę lepszym. A Vital? Każdy wie, że to szalony trener, oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Jest fanatykiem siatkówki, mającym hopla na jej punkcie. Przez cztery lata bardzo pomógł reprezentacji, doprowadzając ją do brązowego medalu w mistrzostwach świata. Jego kadencję też wspominam dobrze, choć skłamałbym, że od razu tak było. Na początku nie układało się nam specjalnie, lecz później wszystko już świetnie przebiegało. Zaufaliśmy sobie, każdy dawał z siebie wszystko. Teraz z pełną świadomością mogę nazywać go przyjacielem. Gdy grałem przeciwko Friedrichshafen, to wybraliśmy się nawet na kawę. Do dziś mamy świetny kontakt, wspominając od czasu do czasu dawne dzieje. Zarówno Lozano, jak i Heynen dużo poświęcili, by zrobić ze mnie jeszcze lepszego siatkarza. Każdemu trenerowi, z którym pracowałem przez te lata zawdzięczam wiele. Pamiętam, co powiedział mi w Resovii Matej Cernić: Nieważne ile masz lat. Nieważne jak dobry albo słaby jest twój trener. Zawsze nauczysz się czegoś nowego od każdego z nich. Dziś jeszcze głębiej trzymam w sercu te słowa.
Nie uważasz, że pomimo medalu w mistrzostwach świata i Europy, kadrę Niemiec przez lata stać było na więcej? W ostatnim światowym czempionacie was zabrakło, a w europejskich turniejach również wielokrotnie nie mogliście przedrzeć się do półfinałów.
– To trudny temat. Miałem styczność z trzema generacjami. Gdy przychodziłem, trafiłem do grupy doświadczonych. Później oni pokończyli kariery, a do głosu, oprócz mnie, doszli m.in. Kaliberda, Kampa i Fromm. Wielokrotnie nie mogliśmy pojąć, dlaczego miewaliśmy takie problemy w dużych imprezach. W kadrze znajdują się przecież zawodnicy grający w najsilniejszych ligach świata. Nie wiem, czy to w porządku mówić otwarcie, ale mam pewne przypuszczenia. Myślę, że problem reprezentacji tkwi w mentalności. Może to kwestia braku doświadczenia w meczach o dużą stawkę. Mam to szczęście, że już od młodego spoczywała na mnie duża odpowiedzialność. Przez lata gry w Polsce i Rosji przyzwyczaiłem się do presji. Pomaga to w trudnych momentach podczas spotkań, nie czuję strachu. W kadrze jest sporo zawodników, którzy nie mają regularnych okazji do gry o wysoką stawkę. Później mogą mieć kłopoty w kluczowych meczach. Przypomina mi się turniej z 2013 roku w Polsce. W grupie wygraliśmy wszystkie mecze, pokonując między innymi Rosjan i Bułgarów. Później drabinka turniejowa. I co? Szybko przegraliśmy. Inny przykład: europejskie kwalifikacje do igrzysk w 2016 roku. Gramy niesamowicie, wszystko się układa po naszej myśli. W pierwszej części wygraliśmy kolejne spotkania. Później nadeszły kluczowe mecze i pufff… nic nie działa. Nie jestem specjalistą w dziedzinie psychologii, to tylko spostrzeżenie. Problem tkwił w głowach, bo fizycznie każdy z nas zawsze prezentował się świetnie. Na zgrupowaniach przed najważniejszymi turniejami pracowaliśmy jak nakręceni. Nie widziałem takiego zaangażowania w żadnym klubie, takiego jakie było w kadrze.
Mecz o trzecie miejsce w turnieju kwalifikacyjnym pomiędzy Niemcami a Polską był dreszczowcem.
– Takie są reguły sportu, raz się wygrywa, a raz nie. Nie będę kłamał, to było bolesne doświadczenie. Nie należę jednak do tych, którzy skupiają się na porażkach. Rok później osiągnęliśmy duży sukces, srebro w mistrzostwach Europy. Jestem dumny z tego rezultatu, zbudowaliśmy drużynę, która zapisała się w najnowszej historii niemieckiej siatkówki. Wracam wspomnieniami do piątego seta starcia z Rosjanami. Nie uderzyłem prawidłowo dwóch kluczowych piłek. Być może, gdyby wyszło mi lepiej, wynik byłby inny, a my wrócilibyśmy ze złotem? Trudno. W sporcie, jak w życiu, masz momenty chwały, a czasem chwile bólu. Co da potem szukanie wymówek? Czy zmieni to bieg wydarzeń? Oczywiście, że nie.
Cały wywiad Michała Winiarczyka w serwisie sport.tvp.pl
źródło: sport.tvp.pl