Nazwisko Conte w argentyńskiej, jak i światowej siatkówce jest bardzo dobrze znane. Jego historię rozpoczął Hugo, a kontynuuje ją jego syn Facundo – obecnie zawodnik Aluron CMC Warty Zawiercie. – W późniejszych etapach kariery bywały przypadki, że traktowano mnie niezbyt miło właśnie dlatego, że miałem na nazwisko jak największy zawodnik argentyńskiej siatkówki. Kiedy rywale mnie blokowali, krzyczeli, że nie jestem tak dobry jak ojciec, że gram tylko dlatego, że jestem jego synem. Przeszkadzało mi to i zmieniło mój charakter. Stałem się twardy – przyznał w rozmowie z TVP Sport Facundo Conte.
Dzieciaki zakładają na siebie stroje Supermanów czy Batmanów i czują się bohaterami. Ty czułeś się tak jako dziecko zakładając na szyję medal ojca.
Facundo Conte: – Dokładnie tak. Jako dziecko grałem z kolegami w różne gry. Siatkówka była w tamtym czasie popularna, więc zdarzało się, że któryś z moich przyjaciół wołał, że chce być Conte. Zawsze wkraczałem wtedy do akcji i tłumaczyłem, że to nazwisko należy do mnie. Możliwość „bycia” moim bohaterem, Hugo Conte, sprawiała mi radość. Nauczył mnie wszystkiego, co wiem, podobnie jak mama, która również była siatkarką reprezentacyjną.
Wiele było podwórkowych Conte w kraju pełnym Diego?
– Kiedy graliśmy w piłkę najpopularniejszy był rzecz jasna Maradona. Gdy zmienialiśmy dyscyplinę, królował Conte. To on reprezentował sukces z Seulu. Byłem niezwykle dumny z tego, że noszę jego nazwisko. Ono potrafiło jednak ciążyć. Dlatego właśnie w pewnym momencie zdecydowałem się nosić swoje imię na koszulce. Chciałem tym samym postawić na siebie. Mój numer wybrałem natomiast w hołdzie ojcu. Conte 7 będzie trwało wiecznie.
Jak dorastało się ze sławną osobą pod jednym dachem?
– Największą składową dumy, którą mam z powodu wychowania, które otrzymałem, jest to, że nigdy nie czułem przywileju lub tego, że tata czuje się lepszy, bo jest sławny. On i moja mama byli i są niezwykle skromnymi ludźmi. Nauczyli mnie, że i ja mam taki być.
Tata był znany, a także bardzo szanowany w środowisku siatkarskim na całym świecie. Ludziom odpłacał się tym samym. Pamiętam, że kiedy chodziliśmy na jego mecze, zostawał w hali do momentu, w którym rozdał autograf ostatniej chętnej osobie. Rozmawiał z każdym, każdemu poświęcał czas. Miał w sobie wiele pasji i skromność, które spowodowały, że zarówno ja, jak i moje rodzeństwo, wyrośliśmy na takich samych ludzi. Jestem mu za to bardzo wdzięczny tak, jak i mamie. Pięknie razem przechodzą przez życie.
Czy były chwile, gdy jego rozpoznawalność przeszkadzała?
– Było mnóstwo takich chwil. Chciałem, by moi rodzice towarzyszyli mi w czasie meczów. To w końcu moja mama i mój tata, najbliżsi mi ludzie. Kiedy ojciec przychodził na mecze, czasami nie mógł ich oglądać. Dlaczego? Ponieważ każdy chciał wziąć od niego autograf lub zrobić sobie z nim zdjęcie. Bardzo mi to przeszkadzało.
Pamiętam, jak zmieniałem klub, bo w poprzednich nie odpowiadał mi poziom. Lubiłem wyzwania i chciałem więcej. Dołączyłem do zespołu i zabroniłem ojcu ze mną przychodzić. Powiedziałem mamie, by ona załatwiła wszelkie formalności. Nie podałem swojego nazwiska i ukrywałem tożsamość. Grałem w nowym środowisku i nie było mi łatwo. Po dwóch tygodniach treningu koledzy cały czas byli dla mnie niemili, ponieważ byłem nowy. W pewnym momencie powiedziałem więc, żeby tata poszedł ze mną na zajęcia. Kiedy go zobaczyli, nagle podawali mi piłki i byli serdeczni. Zrezygnowałem z gry w tym miejscu. Nie czułem że szanują mnie za to, kim jestem, tylko za to, że moim ojcem jest Hugo Conte. Nie liczyłem na łatwe wejście w grupę z powodu nazwiska, nie interesowały mnie przywileje. Chciałem po prostu, by traktowano mnie jak człowieka. Zmieniłem klub. W kolejnym zostałem pięć lat. W pewnym momencie moja mama porozmawiałam z trenerem i powiedziała, kto jest moim ojcem. Zaznaczyła, że chcę być traktowany normalnie. Tak też było. Szkoleniowiec się nie wygadał, po jakimś czasie koledzy sami wydedukowali, że mój tata to ten Conte. Trener uczulił ich, by traktowali mnie normalnie. Bardzo dobrze wspominam spędzony tam czas.
Co ciekawe, w późniejszych etapach kariery bywały przypadki, że traktowano mnie niezbyt miło właśnie dlatego, że miałem na nazwisko jak największy zawodnik argentyńskiej siatkówki. Kiedy rywale mnie blokowali, krzyczeli, że nie jestem tak dobry jak ojciec, że gram tylko dlatego, że jestem jego synem. Przeszkadzało mi to i zmieniło mój charakter. Stałem się twardy.
Ponoć doszło do tego, że chciałeś nawet rozstać się przez to z siatkówką. Miałeś 12, 13 lat?
– Tak, przestało mi to sprawiać frajdę. Jedni na mnie patrzyli i oczekiwali, że dokonam czegoś niemożliwego. Inni chcieli mnie zdołować, bo mam takiego ojca, jakiego mam. Nie miałem szans w tym wszystkim być dzieckiem. Przestałem więc grać w siatkówkę i zająłem się lekkoatletyką. Byłem w tym dobry, podobnie jak w pływaniu. W pewnym momencie poczułem jednak, że czegoś mi brak. Żaden sport nie był w stanie dostarczyć mi takich emocji, jak siatkówka. Ona była w mojej krwi. Uznałem, że odpuszczenie tej dyscypliny jest wbrew mojej naturze. Tym razem podszedłem jednak do niej inaczej. To ja pokazywałem, że jestem pewny siebie, budowałem swój charakter, byłem głośny, chciałem udowodnić, że jestem na tyle dobry, by być w miejscu, w którym byłem. Wielu osobom się to nie podobało, ale już się tym nie przejmowałem. Byłem silniejszy.
Pamiętasz moment, w którym po raz pierwszy dotknąłeś piłki?
– Nie, prawie się z nią urodziłem (śmiech). Uczyłem się chodzić z piłką w rękach. Byłem jednym z tych halowych dzieci w wygłuszających nausznikach, które chodzą na mecze jeszcze zanim postawią swoje pierwsze samodzielne kroki. Urodziłem się w domu, w którym był brązowy medal igrzysk olimpijskich. Piłki były wszędzie.
Słyszałam, że wiele działo się, gdy byłeś przed mistrzostwami świata i tata kazał ci wybrać, w której kategorii wiekowej wystąpisz.
– Kiedy miałem 15 lat, grałem w dwóch kategoriach reprezentacyjnych – w kadetach i juniorach. Moi rodzice byli niezmienni i uparci tylko w jednej kwestii – szkoły. Powiedzieli, że jeśli ją odpuszczę, to stanie się to po ich trupach. Nie chcieli się na to zgodzić. Przez to jednak, że byłem w dwóch kadrach, nazbierałem wiele nieobecności. Zbliżały się mistrzostwa świata. To wtedy powiedzieli, że nie mogę jechać na rozgrywki obu kategorii. Podkreślili, że stracę rok w szkole. Postawiony przed ścianą, zdecydowałem się na start z moimi rówieśnikami, ponieważ w niej grałem w podstawowej szóstce.
Konieczności podjęcia tej decyzji nie przyjąłem najlepiej. Byłem wściekły. Zapytałem ojca, jak mógł mi to zrobić. Odpowiedział, że szkoła jest najważniejsza. Nie było w tej kwestii dyskusji. Podkreślił, że jako rodzice dają mi wszystkie dostępne narzędzia, a nauka jest największym z nich. Siatkówka będzie ze mną tak długo, jak będę zdrowy. Co się stanie, jeśli to zdrowie stracę? Powiedziano mi, że szkoła będzie wtedy mi niezbędna. Nie akceptowałem tej decyzji, ale z biegiem czasu doceniałem ją coraz bardziej. Dzięki niej stałem się lepszą osobą.
*cały wywiad Sary Kalisz w serwisie TVP Sport
źródło: sport.tvp.pl