– Kiedy zobaczyłem listę atakujących i zerknąłem w swój PESEL, stwierdziłem, że skoro nie ma mnie na szerokiej liście w tym sezonie, to raczej w przyszłym nic by się nie zmieniło. Myślę, że jeśli nie telefon, to przydałby się jakiś SMS od trenera, że nie widzi mnie w reprezentacji. Moja decyzja kiełkowała już jednak w zeszłym roku – mówi w rozmowie z Interią Dawid Konarski, dwukrotny mistrz świata, który niedawno zakończył karierę w reprezentacji Polski.
Kilka dni temu ogłosił pan, że kończy karierę w reprezentacji Polski. Nie chciał pan już czekać na szansę? Paru starszych zawodników od pana, jak Bartosz Kurek czy Grzegorz Łomacz, jednak w tej kadrze jest.
– Kiedy zobaczyłem listę atakujących i zerknąłem w swój PESEL, stwierdziłem, że skoro nie ma mnie na szerokiej liście w tym sezonie, to raczej w przyszłym nic by się nie zmieniło. Dlatego podjąłem taką decyzję, również z powodów zdrowotnych, rodzinnych. Trener nie widział mnie w szerokiej grupie 30 zawodników – to chyba jasny sygnał, że coś mu nie pasowało. Nie była to łatwa decyzja, ale już po jej podjęciu głowa jest wolna. Skupiam się na pozostałych kilkunastu dniach sezonu.
Decydujący był brak kontaktu ze strony Nikoli Grbicia?
– Myślę, że jeśli nie telefon, to przydałby się jakiś SMS, że nie widzi mnie w reprezentacji. To oczywiście prawo selekcjonera: przychodzi nowy, chce mieć swoją grupę zawodników. Ale byłoby miło albo wypadałoby dać jakiś sygnał graczom, którzy spędzili w kadrze trochę więcej niż jeden sezon, że nie widzi się ich w kadrze. Przychodziłem do Zawiercia i miałem z tyłu głowy, że będzie można walczyć o medale i dalej grać w reprezentacji. Widać jednak, że nie przekonałem trenera. To przyspieszyło decyzję, która kiełkowała już w zeszłym roku, gdy Vital Heynen nie powołał mnie na Ligę Narodów i igrzyska w Tokio. Chciałem jeszcze w tym sezonie podjąć rękawicę i pojechać na zgrupowanie reprezentacji, ale nie jest mi to dane. To dodatkowy sygnał, że czas powiedzieć “stop”.
Kończy pan z dwoma mistrzostwami świata, medalem mistrzostw Europy i Ligi Narodów, ale bez krążka z igrzysk. Zwykle w reprezentacji był pan drugim atakującym. Ta kariera w kadrze to spełnienie czy jest lekki niedosyt?
– Odkąd pojawiłem się w tej grupie, chcieliśmy zdobyć medal na igrzyskach. Byłem tylko i aż na igrzyskach w Rio de Janeiro. Skończyliśmy na ćwierćfinale. Z medalowego punktu widzenia na pewno tego krążka brakuje. Ale nie można mieć wszystkiego. Chciałem spróbować dociągnąć do Paryża, ale tegoroczne powołania wykreśliły tę możliwość. Zaczynając karierę w reprezentacji nie spodziewałem się jednak, że potrwa tak długo i zdobędziemy tyle medali. A odnośnie gry: na każdym turnieju czułem się gotowy, dawałem pozytywny impuls. W reprezentacji nie ma podziału na szóstkę i rezerwowych, każdy jest w stanie odmienić losy meczu. Myślę, że wielu chciałoby być na moim miejscu. Szanowałem każdą decyzję szanowałem i razem tworzyliśmy fajną atmosferę. Gdyby jej nie było, i każdy by się obrażał, że gra mniej, nic by z tego nie wyszło.
Gdyby trener Grbić dał panu znak, by być w gotowości, nie skończyłby pan reprezentacyjnej kariery już teraz?
– Możliwe, że gdyby był jakikolwiek kontakt i trener przedstawił wizję, powiedział, że za dwa lata są igrzyska i być może wtedy znajdę się na liście – być może wtedy bym to rozważył. Ale po prostu zobaczyłem na Instagramie listę powołanych. Zero kontaktu ze strony trenera, nie widziałem więc większego sensu kontynuacji kariery.
*Rozmawiał Damian Gołąb
*Cała rozmowa w Interia.pl
źródło: interia.pl