– Po przyjściu Raula do Polski zmieniło się bardzo dużo. O tym już nie raz mówiono. Sposób treningu, podejście do trenowania, opracowania statystyczne, organizację pracy sztabu. Lozano pokazał dlaczego nasz zespół nie wygrywał, naszą słabą skuteczność w obronie i kontrataku z wysokich piłek. Siatkarze do dzisiaj przyznają, że otworzył im oczy na rzeczy, na które wcześniej nie zwracali uwagi. Wskazał do czego mamy dążyć i jak trenować – wspomina Alojzy Świderek.
W 2003 roku został pan asystentem Andrzeja Niemczyka w kadrze kobiet, która tego samego roku zdobyła mistrzostwo Europy. Siatkarki zostały „Złotkami” i narodową dumą. Co zadecydowało o tym sukcesie?
Alojzy Świderek: – Od 2001 roku pracowałem dla Centralnego Ośrodka Sportu jako analityk. Jednocześnie prowadziłem Nike Węgrów. Poprosił mnie o to Zbyszek Krzyżanowski, który został trenerem reprezentacji. Trafiłem do klubu, który przechodził zawirowania organizacyjne, odeszło część zawodniczek. Dojeżdżałem do Węgrowa przez pół roku na treningi i mecze. Zajmowaliśmy czwarte miejsce, ale ze względu na ciężką chorobę żony i mając już trochę dość pracy za darmo, zrezygnowałem. Po kilku miesiącach otrzymałem propozycję pracy jako asystent Andrzeja Niemczyka. Znaliśmy się z czasów jego zaocznych studiów na AWF, więc wiedziałem z kim będę współpracował. Andrzej zrobił jeden bardzo dobry ruch. Namówił czołowe zawodniczki, które grały wówczas w lidze włoskiej i z różnych powodów zrezygnowały z gry w kadrze, do powrotu. Małgorzata Glinka, Dorota Świeniewicz, Magda Śliwa, Joanna Mirek, Małgorzata Niemczyk za jego namową wróciły do reprezentacji. To były wybijające się zawodniczki najmocniejszej ligi Europy. Do kadry doszły Agata Mróz, Dominika Leśniewicz i młoda Katarzyna Skowrońska. Stworzył się samograj, który nie wymagał włożenia wielkiej pracy treningowej. Dziewczyny wiedziały o co grają, same wyznaczyły sobie cel. Sprzyjało nam też szczęście, nasz złoty medal leżał w rękach Bułgarek, które pokonały Włoszki. Wiele dała też zespołowi „rywalizacja” o miano najlepszej zawodniczki mistrzostw pomiędzy Dorotą Świeniewicz i Małgorzatą Glinką, które rozegrały świetny turniej. W 2004 roku przed kwalifikacjami olimpijskimi moje drogi z Andrzejem Niemczykiem rozeszły się.
W 2006 roku był pan współautorem srebrnego medalu mistrzostw świata, będąc drugim trenerem u Raula Lozano. Co było podstawą sukcesu w Japonii, co Argentyńczyk wniósł do polskiej siatkówki?
– Po przyjściu Raula do Polski zmieniło się bardzo dużo. O tym już nie raz mówiono. Sposób treningu, podejście do trenowania, opracowania statystyczne, organizację pracy sztabu. Lozano pokazał dlaczego nasz zespół nie wygrywał, naszą słabą skuteczność w obronie i kontrataku z wysokich piłek. Siatkarze do dzisiaj przyznają, że otworzył im oczy na rzeczy, na które wcześniej nie zwracali uwagi. Wskazał do czego mamy dążyć i jak trenować. Na zajęciach powtarzano nieudane akcje aż do skutku, aby zapamiętać te wykonane prawidłowo. Zmieniło się podejście do przygotowania fizycznego, od tego czasu kadrowicze nie chcieli iść do klubów, gdzie nie było profesjonalnej siłowni. To był ogromny przełom. Siatkarze zaczęli uczyć się prawdziwej siatkówki. Jak jest to długotrwały proces pokazał finał z Brazylią, która już umiała grać w najważniejszych meczach, a nas stawka spotkania sparaliżowała. Teraz po latach polscy siatkarze osiągnęli ten najwyższy poziom i są w stanie, co już wielokrotnie pokazali, wygrywać najważniejsze imprezy.
Który momenty swojej pracy trenerskiej w polskich klubach wspomina pan najmilej?
– Po zakończeniu pracy jako asystent trenera Niemczyka dostałem propozycję pracy w klubie Big Star Kalisz. Podobnie jak w Węgrowie trafiłem do klubu po przejściach. W składzie wtedy wicemistrzyń Polski nastąpiły ogromne zmiany, została jedna reprezentantka – Masza Liktoras. W ośmioosobowym składzie, z jedną juniorką zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Dziewczyny uwierzyły mi, stworzyliśmy wspaniałą grupę, która na boisku była razem. Wprowadziłem trochę nowych metod treningowych zaczerpniętych z włoskiej siatkówki, które później, od czasów Lozano, stały się standardem. Był to dla mnie najprzyjemniejszy okres pracy w Polsce. Nike Węgrów sportowo też dobrze wspominam.
Dwa lata później lecieliśmy na igrzyska do Pekinu z medalowymi nadziejami. Czego zabrakło, żeby stanąć na podium?
– Były to moje drugie igrzyska, pierwsze w roli trenera. Zupełnie inne czasy, inna atmosfera, ale cel ten sam – zdobycie medalu. Mecze grupowe rozegraliśmy dobrze. Po łatwym pokonaniu Niemców i Egipcjan wygraliśmy z bardzo silną Serbią 3:1. Po porażce 0:3 z Brazylią wygraliśmy w tie-breaku z Rosją. W ćwierćfinale wylosowujemy Włochów. Uważam, że zabrakło nam w tym spotkaniu szczęścia w kluczowych momentach. Nadal też uczyliśmy się grać najważniejsze mecze, a takim jest ćwierćfinał igrzysk. Jeszcze nas to przerastało.
W 2011 roku zostaje pan trenerem kadry kobiet. Rok później w kwalifikacjach do igrzysk w Londynie drużyna gra bardzo dobrze, ale turniej kończy porażką z gospodarzem – Turcją, co oznacza brak awansu. Ten mecz można było wygrać?
– Można było wygrać. Objąłem zespół „z marszu” po dymisji trenera Jerzego Matlaka. Propozycję pracy otrzymałem podczas rozmowy telefonicznej, będąc w Brukseli u syna. Dokończyłem sezon reprezentacyjny, ale celem była kwalifikacja olimpijska, którą rozgrywaliśmy za rok. Po sezonie ligowym wybłagałem dodatkowy tydzień przygotowań, w sumie mieliśmy na nie nieco ponad dwa tygodnie. Wykonaliśmy dobrą pracę i pojechaliśmy na turniej do Turcji, gdzie nie dawano nam żadnych szans. W grupie mieliśmy bardzo silne Holenderki, mistrzynie świata – Rosjanki i Serbki – mistrzynie Europy. Wygraliśmy dwa pierwsze mecze w tie-breakach i 3:1 z Serbkami. Po zwycięstwie w półfinale z Niemkami w finale czekały nas Turczynki, grające u siebie. Zabrakło nam w tym meczu ogrania i Gosi Glinki, której nie udało mi się nakłonić do powrotu do kadry, mimo długich rozmów. Myślę, że jej obecność, tym bardziej, że wówczas grała w tureckim klubie, dałaby nam szansę na pokonanie Turczynek. Tak się nie stało, dziewczyny chyba trochę przeraziła fanatycznie dopingująca publiczność i po porażce 0:3 marzenia o wyjeździe do Londynu się skończyły. I moja praca z kadrą też, bo kilka miesięcy później dostałem zaskakującą dla mnie informację o nieprzedłużeniu umowy, co miało być formalnością. Tak zakończyłem pracę trenerską.
Nad jakimi projektami obecnie pracuje pan w Akademii Polskiej Siatkówki?
– Zajmujemy się programem kształcenia trenerów. PZPS od 2016 roku zgodnie z ustawą deregulującą odpowiada za to. Od tego czasu wydaliśmy ponad 800 dyplomów. Przeprowadzamy kursy i egzaminy wiedzy, które są przygotowywane przez naszych trenerów. Jest to szansa między innymi dla zawodników, którzy grając zawodowo w siatkówkę nie mieli czasu się uczyć. Pracujemy nad wprowadzeniem egzaminu praktycznego, czekamy na decyzję ministerstwa w tej sprawie. Będziemy szkolić trenerów w systemie VolleyStation, aby po zakończeniu kursu mogli pracować w tym systemie statystycznym. Dążymy do standaryzacji metod i sposobu przyznawania klas trenerskich z systemem obowiązującym w Europie. Moim marzeniem jest, aby w przyszłości nasz absolwent został pierwszym trenerem reprezentacji Polski.
*Cała rozmowa z Alojzym Świderkiem dostępna na pzps.pl.
źródło: pzps.pl