- Kiedyś wygrywać z faworytami baliśmy się my, teraz to inni się boją. Dlatego pełną satysfakcję w turnieju finałowym Ligi Światowej dałoby tylko pierwsze miejsce - mówi przyjmujący polskiej reprezentacji, Michał Winiarski.
Rafał Stec: Prowadzisz w klasyfikacji najlepiej atakujących Ligi Światowej, świetnie przyjmujesz, wszyscy cię chwalą. Wymarzony materiał na lidera reprezentacji, którego poszukiwaliśmy latami. Teraz chyba go nie potrzebujemy, bo w każdym meczu znajduje się ktoś, kto w decydujących chwilach nie zawodzi, ale natura kibiców i mediów każe im szukać gwiazdy, lidera etc. Jesteś gotowy na tę rolę?
Michał Winiarski : Na boisku w ogóle nie myślę o takich sprawach, a poza nim nie chcę wywierać na samego siebie dodatkowej presji. Na szczęście nasza siła rzeczywiście tkwi w grupie, nic nie zależy od pojedynczego gracza – każdy ma inne atuty i dzięki temu wygrywamy na różne sposoby. "Lider", "gwiazda" to etykietki, które mnie nie interesują, choć zdaję sobie sprawę, że w sporcie drużynowym też są indywidualności. A z zaufania, jakim obdarzają mnie partnerzy, się cieszę. Lubię dostawać piłkę w ważnych momentach.
Czujesz się dobrze przygotowany fizycznie? Odzyskałeś świeżość po rundzie eliminacyjnej?
Tydzień w Spale spędziliśmy bardzo intensywnie, pracując właśnie nad siłą. Tego brakowało nam wcześniej, między meczami nie było czasu. Teraz nie tylko ja, ale i cała drużyna, czuje się bardzo dobrze.
Tak dobrze jak przed mistrzostwami świata?
Trudno to porównywać. Wtedy mogliśmy sobie pozwolić na spokojne zgrupowanie, ale jeśli np. spojrzeć na statystyki, to w niektórych spotkaniach ostatnio wypadaliśmy lepiej niż wtedy. Inna sprawa, że wtedy graliśmy codziennie, a teraz co weekend. Wszystko zweryfikuje boisko.
Przyszło ci do głowy, że zdołacie wyśrubować niesamowity rekord – 12 zwycięstw?
Nie, choć potwierdziło się to, co pokazaliśmy na mundialu w Japonii, gdzie wygraliśmy 10 z 11 meczów. Najbardziej zaskakuje, że wygrywaliśmy nawet wtedy, gdy nie graliśmy dobrze. Rywale czują przed nami respekt, a my to wykorzystujemy.
Ten respekt to efekt srebra MŚ?
Tak. Kiedyś, nawet będąc się w świetnej formie i nie popełniając wielu błędów, potrafiliśmy przegrać z kimś, kto przed meczem wydawał się lepszy od nas. W podświadomości tkwił jakiś strach przed zwycięstwem nad faworytem. Teraz jest odwrotnie, to inni tak reagują na nas. Trochę się boją. Nawet jak kompletnie nam nie idzie, jak w końcówce przeciwnik wysoko prowadzi, to ostatecznie zwyciężamy. Trzeba o ten stan dbać, to atut silnych.
Spokój się przyda, bo po raz pierwszy wystąpicie w roli faworytów…
Presja będzie większa, także z powodu własnej hali, niż np. w dalekiej Japonii. To zrozumiałe, że kibice oczekują znaczącego wyniku, ale wydaje mi się, że teoretycznym faworytom będzie bardzo ciężko, że nie ma co przenosić hierarchii z mundialu na ten turniej. Nawet Brazylia może przegrać, ja w każdym razie przeczuwam niespodzianki. O wynikach zadecydują niuanse.
W waszym pierwszym, jutrzejszym meczu z Francją też?
Też. Ja z nią nigdy nie grałem, pomijając może dwie akcje kiedyś w Lidze Światowej. Typuję ciężki i długi mecz, może nawet pięć setów. Francuzi nas przypominają w tym sensie, że chcą do minimum ograniczyć liczbę własnych błędów. Ale styl prezentują inny, oparty na defensywie, nie mają takiej siły w ataku jak my. Będą się starać podbić każde nasze zbicie, a że bronić potrafią świetnie, to łatwo nie będzie. Tutaj już nie można liczyć na zwycięstwo mimo słabej postawy.
Jaki wynik w Katowicach uznasz za sukces?
Pierwszy cel to oczywiście awans do półfinału. Mierzymy w ścisły finał LŚ, w którym żaden z nas nigdy nie grał. Ale mnie osobiście w pełni usatysfakcjonowałoby tylko jedno – wygranie całego turnieju.
Rozmawiał Rafał Stec – Gazeta Wyborcza
źródło: gazeta.pl